Bieg Templariuszy to piękna i inspirująca impreza. To wisienka na torcie w trakcie rozgrywanego przez cztery październikowe dni Festiwalu Templariuszy. Na ostatni weekend miesiąca na południe Francji, do czarującego miasteczka Millau co roku zjeżdżają tysiące miłośników biegania w terenie. Dzięki zaproszeniu marki Kalenji w tym roku mogliśmy przekonać się na własne oczy, co ich wszystkich przyciąga, i dlaczego impreza porównywana jest z samym UTMB.
Poniedziałkowy poranek, 24 października 2016 r. Siedzę w kawiarni hotelu Cévenol i piję zieloną herbatę, a naprzeciwko mnie siedzi Gilles Bertrand. On pije kawę – un café court. Ewentualnie ristretto, jakby powiedział kolega Leonardo Soresi, dziennikarz włoskiego Spirito Trail, który poprzedniego dnia – podobnie jak ja i 1981 pozostałych uczestników – ukończył Bieg Templariuszy. Ale Leonardo nie ma z nami – odpoczywa w pokoju po ciężkich 76 km – jesteśmy więc tylko Gilles i ja. Ja nie piję kawy – jakiś czas temu Marcin Świerc powiedział mi, że jemu kawa nie służy, więc uznałem, że mi też pewnie nie służy i rzuciłem. Myślę jednak, że to nie od braku kawy bolą mnie pośladki, tylko od ponad trzech tysięcy metrów przewyższenia pokonanego poprzedniego dnia. Nie rolowałem tyłka w okresie przygotowawczym – jak radził Kamil Leśniak – więc muszę teraz płacić swoją cenę. Wiercę się na barowym stołku, a Gilles opowiada mi piękną historię Biegu Templariuszy.
„Pomysł urodził się w mojej głowie na przełomie lat 80. i 90., kiedy z żoną Odile dwukrotnie wybraliśmy się do Stanów zrobić reportaże z Leadville Trail w Kolorado i kalifornijskiego Western States. Byłem absolutnie zauroczony tym, co tam zobaczyłem – niezwykłym luzem, kumpelską atmosferą, wszystko odbywało się w przyjaznym klimacie barbecue. Amerykanie, ich szerokie uśmiechy, kapelusze i przyczepy kempingowe, a przy tym wysoki poziom sportowy. No i ta przyroda – potężna, nieokiełznana, majestatyczna... Po powrocie do Francji zorganizowanie biegu stało się moim marzeniem. Udało się po kilku latach starań – I edycja Festiwalu Templariuszy odbyła się w 1995 r. Zaczynaliśmy skromnie, z symboliczną bramą startową i metą, a uczestnicy musieli sobie radzić na trasie sami. Dziś mamy za sobą już 22 edycje, we wszystkich biegach startuje obecnie około 10 tysięcy osób, a biegaczom na trasie pomaga kilkuset wolontariuszy. W ostatni weekend października co roku zjeżdżają do Millau największe światowe gwiazdy ultratrailu, a organizacja naszych zawodów jest przez wielu stawiana za wzór na równi z UTMB. Impreza się rozrosła, stała się medialna i popularna. Jedno tylko się przez te wszystkie lata nie zmieniło – powód, dla którego to robimy. Kochamy trail, bieganie po dzikich terenach i kontakt z naturą. I chcemy się tym dzielić z innymi”.
Biegowa inżynieria
Sobota przed biegiem, 8 rano. Specjalnie podstawiony autobus przewozi mnie i pozostałych dziennikarzy z hotelu do biura zawodów na prezentację sprzętu Kalenji – głównego partnera Festiwalu Templariuszy. Co do zasady nie przepadam za takimi atrakcjami, bo zwykle wnoszą niewiele ciekawego, za to zaśmiecają głowę pustym marketingiem. W tym przypadku było inaczej. Okazało się, że ludzie z Kalenji to nie sprzedawcy, lecz inżynierowie – fachowcy bezpośrednio zaangażowani w to, na co patrzymy i czego dotykamy. Jest Jean-Luc – odpowiedzialny za buty, jest Gaetan od kamizelek biegowych, wreszcie jest Thierry, który odpowiada za tekstylia, a o Biegu Templariuszy wie sporo – w 2009 r. zdarzyło mu się go wygrać. Są i inni, a każdy jest ekspertem w swojej działce. Co ważne, wszyscy są nie tylko biegaczami, lecz także ultrasami. Rozmawiamy więc bez owijania w bawełnę – ja mówię, co mi się podoba, a co nie, a oni się do tego odnoszą. Mówię np., że ich spodenki trailowe to prawdziwy hit, za to koszulka słabo oddycha i według mnie jest nieudana. Chwalę wygodę i wytrzymałość butów, ale sugeruję, że coś jest nie tak z wyprofilowaniem podeszwy (przy moim platfusie na zmęczeniu stopa zjeżdża do środka, co w innych modelach się nie zdarza). Mówię też, że kurtka przeciwdeszczowa bez zintegrowanego kaptura to niedobry pomysł, albo że kamizelka biegowa jest całkiem OK, ale ma nieintuicyjny sposób regulacji. Czasem dotykam jakiegoś czułego punktu i trochę się wtedy sprzeczamy, ale generalnie jest to dla mnie fascynujące doświadczenie. Czuję, że oni naprawdę słuchają tego, co mam do powiedzenia. Co więcej, obiecują, że wezmą moje propozycje pod uwagę przy tworzeniu nowej kolekcji. Poważnie? No to czekam na efekty!
TEST KOLEKCJI KALENJI TRAIL NA BIEGU TEMPLARIUSZY - KLIKNIJ TU
Elita
Dzięki konszachtom z Kalenji na Grand Trail des Templiers dostałem numer 85, dzięki któremu ruszałem z jednej linii z największymi tego sportu – Miguelem Herasem, Xavierem Thévenardem, Núrią Picas, Ikerem Karrerą, Dylanem Bowmanem, Rickym Lightfootem i resztą ferajny. I co z tego, że po kilkuset metrach nie było już po nich śladu, tych kilku bezcennych minut nikt mi nie odbierze. Jedynie Núrię udało mi się jeszcze na chwilę dopaść i pobiec z nią ramię w ramię przez kilka kilometrów – a konkretnie do pierwszego większego podbiegu.
Nigdy nie zapomnę startu Biegu Templariuszy. I nie tylko o towarzystwo tutaj chodzi, lecz także o muzykę, o rozpalone race, o wzniosłą atmosferę, o magię, która unosiła się w powietrzu jeszcze długo po wystrzale startera. Andrzej i Monika, czyli duet Runandtravel.pl, którzy też byli w Millau, opowiadali potem, że wrażenie niezwykłej oprawy nie opuściło ich jeszcze, kiedy wsiadali do wieczornego samolotu z Paryża do Warszawy.
Jak na skrzydłach
„Ten bieg zaczyna się po 40. kilometrze”, poradził mi Thierry Breuil podczas kolacji dzień przed biegiem. „Nie podpalaj się, na Templariuszach zabawa zaczyna się po pięćdziesiątce. Do 50. kilometra musisz dotrzeć świeży, inaczej będziesz zdychał”, to z kolei sugestia Marcina Świerca, który biegł tutaj dwa lata temu. Efekt? Pierwsze 2 km pokonane w tempie niewiele ponad 4 min/km. Całe szczęście, że pojawiła się górka i skutecznie przyhamowała moje rumakowanie. A na górce ukazało się to, co w trasie Templariuszy najpiękniejsze – pierwszy z wielu zachwycających płaskowyży. A za nim kolejne, a każdy z nich inny. Może i wspinaczka bywała upierdliwa – zużyłem na nią trochę „merdów”, „putinów” i innych „salopów” – ale te niekończące się, rozmywające przestrzeń plateau wynagradzały każdy, nawet najcięższy wysiłek. Przysięgam, że tam na górze rosły skrzydła. I pozwalały lecieć dalej...
Wyższa kultura trailu
Pisząc o wyższej kulturze trailu, wcale nie mam na myśli, że coś jest nie tak z nami – polskimi ultrasami i ultraskami albo organizatorami biegów. Wręcz przeciwnie, moim zdaniem zaangażowaniem, sercem do walki, pomysłowością i determinacją polski ultras mógłby obdzielić wiele innych narodowości. Tak samo organizatorzy – często robią coś z niczego, przełamują bariery nie do sforsowania, na przekór wszelkim przeciwnościom udaje im się stworzyć wyjątkowe imprezy w najpiękniejszych zakątkach naszego kraju. Pod tym względem polski ultratrail nie ma się czego wstydzić. Pisząc o wyższej kulturze, mam na myśli miejsce trailu – a może i sportu w ogóle – w świadomości społecznej. Dawniej oglądając w Eurosporcie relacje z Tour de France nie mogłem się nadziwić, co sprawia, że tym wszystkim ludziom chce się godzinami gapić na przejeżdżających kolarzy i jeszcze się tym emocjonować. Dziś patrzę na to z drugiej strony – z perspektywy człowieka uprawiającego mało efektowny, za to bardzo wyczerpujący sport, w którym okrzyk „Allez!”, a nawet zwykła obecność kibiców na trasie potrafi wyzwolić niewiarygodne pokłady mocy. A moc francuscy kibice mają, oj mają! Zbieg do każdego z kilku miasteczek na trasie był dla biegaczy momentem chwały. To jest coś cudownego, kiedy uśmiechnięty, gwarny tłum wita cię jak czempiona. Dosłownie nieba ci chce przychylić, gdy wpadasz na punkt, a jak wybiegasz, jeszcze długo brzmi ci w uszach piękne, donośne „Courage!”. Znajomy powiedział mi ostatnio, że kiedy był dzieckiem i odbywał się u nas Wyścig Pokoju, żyły nim całe miasteczka, a ludzie fetowali kolarzy jak największych bohaterów. Nie mam pojęcia, co się stało, że we Francji tradycja kibicowania sportom wytrzymałościowym przetrwała, a u nas umarła, ale mam nadzieję, że wkrótce odżyje. I nasza w tym rola, żeby ją rozbudzić. Courage, odwagi!
Walka z czasem
Człowiek bywa jednak strasznym naiwniakiem. Mówił mi Thierry, mówił Świercu, mówili inni: „ten bieg zaczyna się po pokonaniu maratonu, więc spokojnie”. I o ile fizycznie udało mi się zachować rezerwy na końcówkę, o tyle mentalnie kompletnie odjechałem na długo przed finiszem. Nadmierny entuzjazm i przesadna wiara we własne siły sprawiły, że na 40. kilometrze naprawdę wierzyłem, że mogę pokonać Bieg Templariuszy w osiem godzin. Ja, gość, który w ciągu ostatniego roku przed komputerem spędził jakieś 100 razy więcej czasu niż na treningach. To nie miało prawa się udać, a mimo to żyłem myślą o nawiązaniu walki z najlepszymi. Kiedy to piszę, sam się z siebie śmieję i nawet trochę mi wstyd. Bo prawda jest taka, że jak chcesz szybko biegać, musisz zapieprzać, inaczej będziesz zdychał tak jak ja na dwóch ostatnich podejściach. Całe szczęście, że do mety prowadził już tylko długi, kilkukilometrowy zbieg. Kiedy wszystko się skończyło, po raz pierwszy w życiu poczułem, że dałem z siebie na biegu więcej niż mogłem. Wyłączyłem stoper, który zatrzymał się na 9:56:23 i do hotelu wróciłem stopem. Czułem się szczęśliwy.
Trail origin
Zabawne, że z całej tej pięknej biegowej przygody, jednej z najpiękniejszych w moim życiu, najczęściej wracam wcale nie na szlak, nie na niezapomniane płaskowyże, nie na metę, a do... kawiarni hotelu Cévenol. Siedzę, patrzę na szlachetne oblicze Gillesa, słucham jego spokojnego, przyjemnego głosu i zatapiam się w historiach, które tak lekko opowiada i przenoszę się w przeszłość. Jestem razem z nim i z Odile na początku lat 90. w Stanach, czuję zapach barbecue, które uśmiechnięta Amerykanka przygotowuje dla swojego ultrasa na jednym z postojów. Na jakim biegu? Sam nie wiem – może to Western States, może Hardrock, może The RUT, a może jeszcze inny z wielu jankeskich ultra, rozsianych po całym przepastnym północnoamerykańskim kontynencie. Czuję, jak najpierw piecze mnie w stopy gorący piasek u podnóży Sierra Nevady (a może to Rocky Mountains?), a zaraz potem chłodzę kark śniegiem zagarniętym dłonią z jakiejś wysokogórskiej przełęczy. Jestem tam z nimi i rozumiem to, co poczuli ćwierć wieku temu – Trail Origin – pierwotnego ducha trailu. Ja też go właśnie poczułem.