Pamiętam, jak kilka lat temu w ramach przygotowań do jednego z pierwszych swoich biegów ultra wybrałem się z kumplem w Beskid Wyspowy. Nigdy tam wcześniej nie byłem, ale błądząc palcem po aplikacji do planowania wycieczek okazało się, że można tu spuścić sobie całkiem solidny łomot. Pętlę Śnieżnica-Ćwilin-Mogielica-Łopień-Śnieżnica, czyli 36 km z 2400 m przewyższenia robiliśmy wtedy przez ponad 8 godzin. Jeszcze podczas tej wycieczki zaczęliśmy na głos się zastanawiać, dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na to, żeby w tych górach zorganizować bieg Ultra…
Tekst i zdjęcia: Paweł Zając vel UltraZajonc
Potem zacząłem grzebać w internetach i okazało się, że jednak wpadł - jakiś miesiąc wcześniej odbyła się pierwsza edycja imprezy o niepozornie wtedy dla mnie brzmiącej nazwie Ultra-Trail Małopolska (oraz Winter-Trail Małopolska w edycji zimowej, która miała się odbyć pół roku później). Okazało się, że trasy już tak niepozorne nie są i koronny wtedy dystans swoją długością i przewyższeniem odpowiadał UTMB (chociaż jak mi później powiedział Paweł Derlatka - w Alpach nie mają tyle sypkiego kamienia i innych naturalnych przeszkód). Przez kilka kolejnych sezonów mojej biegowej “kariery” usiłowałem zapisać się na UTM lub WTM, ale zawsze w tym terminie coś wypadało. Trafiłem tam dopiero kiedy zacząłem fotografować biegi ultra i tegoroczny WTM, był już 4 imprezą, którą u nich fotografowałem.
Tegoroczny WTM odbył się po dwuletniej przerwe spowodowanej samiwiecieczym. Apetyt biegaczy był mocno rozbudzony nowym dystansem - 140 km, a moje oczekiwania rozbudził bardzo udany fotograficznie tegoroczny letni UTM. Listy startowe zapełniły się bardzo szybko, a niewielkie ilości dodatkowych pakietów znikały momentalnie. Pozostało czekać na to, co przyniesie pogoda i grać pod jej dyktando. Ja na miejsce dotarłem w piątek wczesnym popołudniem. Planowałem wyjście na zachód słońca na Mogielicy, ale plany pokrzyżował padający…deszcz. Zostałem więc w Bazie Lubogoszcz. Czas wypełniły mi spotkania z ekipą i biegaczami, których pojawiało się coraz więcej.
Na pierwszy ogień idą najwięksi szaleńcy z dystansu 140. (Relację Marka Runka z tego dystansu przeczytasz tutaj) Oni startują o 1, a ja się kręcę w strefie startu i robię im mnóstwo portretów, to one staną się potem motywem przewodnim galerii z tegorocznej edycji. Trasa, którą przebiegną byłaby wyjątkowo wymagająca latem, a zimą, a co dopiero zimą… Zaczną od wspólnego dla wszystkich dystansów odcinka przez oba wierzchołki Lubogoszcza, a następnie zrobią pętelkę, od której zaczęła się moja znajomość z Beskidzkimi wyspami, tyle że pod prąd. Potem zostanie im jeszcze “tylko” 90 km wspólnej trasy z dystansem 105 km, a na niej 2x Szczebel, 2x Luboń Wielki oraz Turbacz. Po starcie idę na dwugodzinną drzemkę, a organizatorzy zaczynają grę w kropki - obserwują, kto jest na trasie, kto błądzi, kto się zatrzymał, komu DNFa, komu?
Wstaję, kiedy w bazie jeszcze wszyscy śpią i rozbudzam się powoli. Chodziła mi po głowie nocna wycieczka na Śnieżnicę, ale odpuściłem. Przede mną długi dzień i chciałbym nie opaść z sił zanim w pełni go wykorzystam. W bazie zaczyna się ruch, a ja wychodzę, kierunek Ćwilin, wschód słońca, którego nie będzie, za to będą warunki przepiękne, zimowe. Na dole szaro i buro, a jak podchodzę wyżej, to na drzewach szadź, na ziemi śnieg, a wiatr urywa. Pierwszych spotykam jeszcze w ciemności, zaskakują mnie trochę, kolejnych doświetlam lampą, na górze jest już niemal całkowicie jasno, a na samym szczycie jak wisienka na torcie - ambasador i dobry duch tej imprezy - Dzika Kuna Marek Rutek robiący sobie selfie, czyli w swojej naturalnej pozycji. Jak się potem okazało - ten koń z 11 pozycji na 40 km awansował na 2, na której skończył.
Z Ćwilina ku cywilizacji i zawodnikom krótszych dystansów ratują mnie raczki, to dopiero początek imprezy, więc warto nie zrobić sobie krzywdy. Udaję się na 18 km wszystkich tras i ok 50 km 140-ki. W tym roku szukam nowych miejscówek, nie chcę powielać kadrów z poprzednich edycji. Jadąc po stromych odcinkach drogi obawiam się o swój powrót i rzeczywiście nie jest kolorowo, niewiele brakowało, a utkwiłbym tam na dobre. No ale kolejną miejscówkę na trasach UTM znalazłem z fajnym widokiem na Śnieżnicę. W lecie będzie tu na pewno łatwiej.
Spotykam się z Mateuszem - moim kumplem, który tutaj ma swój debiut jako fotograf podczas biegu Ultra, organizujemy zebranie ekipy foto na stacji benzynowej i przy kawie i hot-dogu ustalamy dalszy plan działania. Obaj jedziemy na Glisne, skąd ja się udam na Luboń Wielki i w kierunku słynnej Perci Borkowskiego, a on na słynny Szczebel. Chwila w ciepłym pomieszczeniu oraz ciepłe jedzenie (nawet śmieciowe) i kawa dobrze mi robią. Pełen nowych sił ruszam w teren.
I niestety muszę przyznać, że dawno mnie tak góra nie wymęczyła. Pamiętałem kilka stromych fragmentów podejścia, ale nie aż tak. Może to zmęczenie całym dniem, bo jestem tu koło godziny 15, więc tak jakbym w korpo już odsiedział za biurkiem swoje… Zahaczam o schronisko, w którym dotąd nie byłem i ruszam pod prąd w kierunku Perci. Robi się niemal całkowicie ciemno, co dziwne nie jest, skoro za kilka dni będzie najkrótszy dzień w roku. Zaczyna padać śnieg. Lampa w takich warunkach pomaga zdziałać cuda… Kiedy obieram kierunek powrotny lampa postanawia odmówić posłuszeństwa, a szkoda bo chciałem jeszcze zrobić kilka zdjęć zawodnikom, dopiero po raz pierwszy atakującym Luboń Wielki.
Jadę stąd na punkt do Rabki, wreszcie trochę więcej czasu spędzę w cieple. Spotykam znajome twarze: Mateusza, wolontariuszy, kilku zaprzyjaźnionych biegaczy. Zdjęcia nie robię żadnego. Sprzęt mokry, obiektywy zaparowane, a lampa dalej w trybie off. Dopiero po powrocie do bazy mogę robić swoje. Na mecie aż kipi od emocji, co nie jest dziwne biorąc pod uwagę warunki i dystanse pokonywane przez zawodników. Przybiegają pierwsi z setki, potem z 140-ki. Chcę złapać całe podium najdłuższego dystansu, więc czekam na mecie prawie zasypiając na stojąco. Zwycięzca najdłuższego dystansu ponoć na mecie powiedział, że zapisał się na niego, bo na setke już nie było miejsc...
W niedzielę rano nie ruszam się już z bazy. Tu też dzieje się dużo ciekawego. Meta zawsze sprawia mi dużo przyjemności, a im dłużej zawodnicy są na trasie, tym większe emocje na mecie. Wychodzimy też z Mateuszem naprzeciw wybiegającym zawodnikom - do mety prowadzi kilku kilometrowy podbieg, więc jest gdzie ich szukać. Na UTM/WTM tradycja jest taka, że czekamy do ostatniego zawodnika nawet jeśli jest już po limicie. Ba, ostatni najczęściej ma największą publiczność, największe oklaski. Tak jest i tym razem - pojawiają się łzy wzruszenia…
No i powoli zbliżamy się do końca, a na końcu będzie kilka słów o ludziach. Na imprezy takie jak ta jeździ się głównie dla nich. Góry, widoki to tylko tło dla tych krótkich spotkań na szlaku, czasami nawet bez słów oraz dla długich rozmów zanim wszystko się zacznie albo kiedy się już skończy. To w takich miejscach i chwilach ładuję akumulatory na zmagania z dniem codziennym oraz czerpię inspirację by się rozwijać i pokazywać Wasze zmagania coraz lepiej. A jak jest na UTM i WTM? Tam od od samego początku spotykam tych samych ludzi, niewielu ubyło, kilku przybyło. Nie wiem czy można ich nazwać wolontariuszami jak na innych biegach, bo to stała ekipa związana ze sobą nie tylko podczas zawodów, ale i na co dzień. Większość z nich poznałem bliżej od czasu mojego pierwszego UTM i mamy kontakt nie tylko podczas zawodów. Zauważyłem, że jest tak, że wracam na imprezy, gdzie jest tzw. flow z organizatorami, z ekipą, z biegaczami. Przychodzi to naturalnie i kiedy nie ma fal, to obie strony to czują i współpracy nie kontynuujemy. Tutaj falę są od samego początku i przyjazd tu jest dla mnie czymś więcej niż pracą. Kończąc chciałbym podziękować Magdzie, Piotrkowi i Pawłowi, że tych kilka lat temu dali szansę początkującemu fotografowi z Radomia.