Wróćmy do zaufania. Czym ono dla Ciebie jest?
To jedna z najważniejszych spraw w życiu, jedna z podstaw w relacjach z innymi ludźmi. Zaufanie bardzo ciężko zdobyć i bardzo łatwo stracić. Myślę, że żeby zdobyć czyjeś zaufanie, trzeba sobie na to zasłużyć. Przejść przez kilka prób, wspólnie doświadczyć czegoś mocnego. Czasami pomagają ekstremalne sportowe emocje. Kiedy jesteśmy na dole, liczą się inne sprawy – finanse, biznesy, powiązania, które często przeszkadzają w budowaniu zaufania. Za to im bardziej oddalimy się od cywilizacji, tym łatwiej jest się nam zbliżyć do siebie. I zaufać. Kurczę, coś mnie głębokie myśli naszły (śmiech).
Zaufanie jest nierozerwalnie związane z rozczarowaniem?
Chciałabym tak nie myśleć, a nawet znalazłabym potwierdzenie, że tak nie jest. Mam cudowną przyjaciółkę, którą poznałam jeszcze w szkole sportowej, tu w Zakopanem, która w tamtych czasach też biegała na nartach. Dziś mamy absolutnie różne życia – ja jestem Justyną Kowalczyk biegającą na nartach, ona – mamą dwójki dzieci ze zwykłymi problemami i małym mieszkaniem. Ale wciąż jest tą samą osobą, która rozumie każdy mój krok, i która w każdej chwili jest gotowa rzucić wszystko, żeby mi pomóc. I ja mam w stosunku do niej tak samo. W rodzinie też trafiło mi się tak, że możemy sobie ufać i nigdy nie spotkało mnie rozczarowanie ze strony żadnego z moich bliskich. Niestety w innych relacjach rozczarowania się zdarzały. Chyba jedyne co można zrobić, żeby ich uniknąć, to zaostrzyć „system kwalifikacyjny”. I tyle.
Twoje podejście się zmieniło w porównaniu do początków kariery?
Tak, niewątpliwie. Tam, gdzie pojawia się odrobina sławy, większe pieniądze, tam pojawia się i fałsz. Nie mówię, że wszyscy tacy są, ale jedna osoba na sto może zniszczyć cały fundament zaufania budowany latami.
Wspomniałaś o rodzeństwie. Patrząc na Twoje siostry i brata, powinnaś być lekarzem albo nauczycielką. Jak to się stało, że zostałaś profesjonalnym sportowcem?
Co ja mogę powiedzieć? W każdej rodzinie jest jakaś czarna owca, w mojej czarna okazała się najmłodsza (śmiech). Wszyscy od zawsze byliśmy wyjątkowo mocni fizycznie, było to widać już w szkole podstawowej. Wszyscy też się świetnie uczyliśmy, ale to już zasługa moich rodziców, którzy wywodzą się z biednego środowiska i bardzo dbali o to, żebyśmy dzięki ciężkiej pracy i nauce mieli lepsze życie niż oni. Moja mama była moją polonistką, ale nie było żadnej taryfy ulgowej. Nie raz zdarzało mi się po nocy przepisywać zeszyt od polskiego. Moja o cztery lata starsza siostra też biegała na nartach, ale kiedy pierwszy raz zobaczyła mnie w akcji, jej zapał osłabł. Ona z kolei świetnie się uczyła i szybko zrozumiałyśmy, że zamiast rywalizować, każda powinna się skupić na tym, w czym jest najlepsza. Ilona to taka altruistka, była nawet na misji w Afryce. Także oprócz tego, że mnie trzaskała, jak byłam mała, to z niej całkiem dobry człowiek jest (śmiech).
Tłukła Cię?
Jestem najmłodsza. O czym tu w ogóle mówić...
Też jestem najmłodszy. Też mnie tłukli.
No właśnie (śmiech). Ale myślę, że mi to na dobre wyszło. A jak już weszłam na te swoje narty, to pojechałam w swoją stronę. Mimo że na początku bardzo mi przeszkadzały, bo wyjeżdżały spod tyłka i przewracałam się jak ofiara. Oczywiście nie miałam wtedy marzeń o tym, by zostać mistrzynią olimpijską, bo niby skąd? Wtedy nie było tych wielkich haseł „Biegaj po marzenia” itd.
Ale jakieś marzenia chyba miałaś?
Tak, ale to były takie małe, przyziemne marzenia typu „wbiec na tamtą górkę”, „nie wywalić się dzisiaj na treningu” albo „żeby mi śnieg nie wpadł za kołnierz”. Nie mieliśmy wtedy takich ubrań jak są dziś, jeździliśmy więc w tym, co było pod ręką. Wszystko takie mokre, takie zimne, brrr... A cele były małe, np. mistrzostwo Polski itp.
No faktycznie małe (śmiech).
Mam na myśli to, że cele, które sobie stawiałam, zawsze były w moim zasięgu. Nie było tak, że nie umiejąc chodzić na nartach, myślałam o mistrzostwie olimpijskim. Zaczęłam dopiero, jak wchodziłam do pierwszej szóstki Pucharu Świata. Wtedy uznałam, że to chyba ten moment, żeby zacząć marzyć o byciu najlepszą.
Od Twojego pierwszego startu w Pucharze Świata minęło właśnie 15 lat...
Kawał czasu. Jestem zawodniczką z największą ilością startów w PŚ. Ale na szczęście nie najstarszą. Czas uciekł, nie wiem kiedy. Kiedy zaczynałam, będąc bardzo młodą dziewczynką, moim celem było nie zamknąć listy. Jakoś się udawało (śmiech).
Licznik bije, a Ty sprawiasz wrażenie, jakbyś się w ogóle nie zmieniała.
Dobrych kremów używam (śmiech).
Przed chwilą mówiłaś, że nie dbasz o wygląd!
To była ironia czasoprzestrzenna (śmiech). Cały czas czuję się jak ta piętnastolatka, która przyjechała do Zakopanego do internatu. Widzę, że dzieci dookoła jakieś duże się porobiły, a u mnie cały czas to samo – trening trzeba zrobić, na obóz pojechać – zazwyczaj w te same miejsca i czas sobie mija. Tylko otoczka bardzo się zmieniła. I komfort życia.
Porównaj siebie dzisiaj z Justyną sprzed 15 lat.
Na pewno jestem dużo łagodniejsza. Kiedyś byłam absolutnie bezkompromisowa. Sport dał mi obycie w świecie. Biegówki pozwoliły mi być w bogatych miejscach – w Moskwie, Austrii, Niemczech, Norwegii – pełnych luksusów, ale i w ubogich – jak Białoruś czy Syberia – gdzie ludzie żyją naprawdę biednie.
A my jesteśmy biedni czy bogaci?
Jesteśmy normalnym, dobrym, cywilizowanym krajem, pełnym mądrych i pracowitych ludzi. Czasem tylko trochę marudzących (śmiech). Dzięki temu, że tak dużo w życiu zobaczyłam, wytworzyła się we mnie tolerancja na wiele spraw. Na przykład wczoraj rano, wracając z treningu zobaczyłam pana, który leżał obok przystanku autobusowego. Temperatura była koło zera i jakoś nikt nie zwracał na niego uwagi. Zatrzymałam się więc i zadzwoniłam po pomoc, bo sam nie był w stanie zebrać się do pionu. Ktoś rzucił wtedy: „Przecież to pijak jest! Co pani mu pomaga?”. A ja pomyślałam sobie, że życie tak różnie się układa, że nie wolno nam w tak prosty sposób kogoś oceniać. 15 lat temu pewnie bałabym się zatrzymać, dziś wiem, że w takich sytuacjach trzeba reagować. Trzeba pomagać.
Nosisz w sobie złość?
Złość to odczucie, którego doświadczam dość często. To wynika z mojego temperamentu – potrafię szybko się zezłościć, ale i szybko odpuścić. Mam w sobie złość na głupotę, potrafię też zezłościć się na siebie – szczególnie wtedy, gdy chcę osiągnąć coś, co jest w moim zasięgu, ale mi nie wychodzi.
Oszustwo Cię złości?
Zależy jakie. Każdy Polak ma w sobie nutkę kombinatora i jeśli przy okazji nikomu nie robi nic złego, to OK. Ale nie mam w sobie akceptacji dla oszustwa, które rani. Wtedy rodzi się we mnie złość, frustracja, czasem smutek.
Nie tylko Polak lubi kombinować.
To znaczy?
Norweg też lubi.
(śmiech) Niestety nie mam nikogo bliskiego z Norwegii, więc nie potrafię nic na ten temat powiedzieć, stworzyć na szybko portretu psychologicznego Norwega (śmiech). A mówiąc poważnie, nie będziemy na ten temat rozmawiać.
Wszystko już na ten temat powiedziałaś. Oprócz jednego: potrafisz wybaczyć swoim norweskim rywalkom?
Tak. Sport wyczynowy to jest inna bajka, nie zawsze dobra. To jest bajka, w której są wielkie pieniądze, milion intryg itd. Obecnie zaczynają wychodzić pewne sprawy i opinia publiczna dowiaduje się o rzeczach, które my widzimy już od kilkunastu lat. Miałam czas, żeby do tego wszystkiego się przyzwyczaić, oswoić z oszustwem. Jeszcze kilka lat temu złość we mnie była wielka i wszyscy, którzy interesują się biegami, ją widzieli. Widzieli też absolutny brak zrozumienia i wybaczenia z mojej strony. Ale minęło kilka lat, zdobyłam na nartach naprawdę dużo, o wiele więcej niż bym sobie kiedykolwiek wymarzyła. To jest cudowna praca, piękna pasja, ale prawdziwe życie jest gdzie indziej i nie ma co sobie psuć tym wszystkim dobrych emocji.
Kiedy było Ci w życiu źle, uciekałaś od problemów w góry. Ale w końcu musiałaś wrócić na dół...
Tam u góry doznawałam spokoju, nie było miliona myśli, tego całego kołowrotka w głowie. W wychodzeniu z takich chorób jak depresja bardzo ważne są takie rzeczy jak rutyna, jak się zachowuje twoje otoczenie... W moim przypadku wszyscy chcieli mi pomóc, ale jednocześnie nie pobłażali. Najważniejsza była jednak konsekwentna praca nad sobą – wyrabianie różnych odruchów, np. przed próbą snu wykonywałam te same czynności, które miały poinformować organizm, że zbliża się czas odpoczynku. Jednocześnie bardzo uciekałam w trening. I w dużej mierze dlatego ostatnie dwa lata nie były piorunujące w moim wydaniu, byłam po prostu przetrenowana. Trener zdawał sobie z tego sprawę, ale wybór był prosty: Justyna zmęczona i zadowolona albo Justyna nieszczęśliwa. Wysiłek fizyczny i góry dawały mi radość. Z czasem odrobina tej radości pojawiła się na innych poziomach mojego życia.
Człowiek jest w stanie wyjść z depresji o własnych siłach czy musisz mieć przewodnika, tak jak w górach?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie fachowo, uniwersalnie. Wiem tylko tyle, że ja na pewno sama bym z niej nie wyszła. Gdyby nie leki, specjalista i grono dobrych ludzi wokół mnie, nie dałabym rady. W pewnym momencie zdecydowałam się opowiedzieć o wszystkim ludziom – to było moje publiczne wołanie o pomoc, uzgodnione z terapeutą. Gdybym tego nie zrobiła, byłoby ze mną źle.
Trzeba mieć trochę szczęścia, żeby wyjść z depresji?
Przede wszystkim trzeba mieć wielkiego pecha, żeby się w tej matni znaleźć (śmiech)!
Do kuchennego stołu podchodzi Magda Rząsa: Kochani, herbata, częstujcie się!
Zrozumiałaś, że w życiu ważne są inne rzeczy. Jakie?
To, że czasem warto przystanąć. Ja jestem bardzo obowiązkowym człowiekiem, nawet przesadnie. Sama nakładam na siebie presję. Na przykład dziś wychodząc z domu, wiedziałam, że spóźnię się do was 15 minut i, pomimo że wiedziałam, że to na pewno nie problem, nie mogłam zaznać spokoju. Kiedyś jak w planie treningowym miałam na dany dzień rozpisany kros, to choćby szła najgorsza burza, nie odpuszczałam. Dziś idę na nartorolki, a kros robię, kiedy się rozpogodzi.
Uczysz się odpuszczać?
O, to to, dobrze mówisz! Uczę się odpuszczać i to jest bardzo ciężka nauka. Uczę się siebie lubić i rozpieszczać. I że nie jestem tylko od roboty. Pozwalam sobie też na takie dni jak dzisiejszy.