„Dziś 14 lutego. Wiesz co mam na myśli?”, „No nie, wiesz, że nie obchodzimy…”. „Nie to miałam na myśli. Grań Tatr. Zapisałeś się?”, „Nie, przecież znowu będę po Lavaredo”…
Co pomyślałam, to powiedziałam: „Cholera, Lavaredo powinieneś biegać w te lata, kiedy nie ma Grani!”.
Chociaż jakby się tak nad tym zastanowić, to co mi tak zależy? Sama nie wiem. Kolejny weekend gdzieś na biegactwie daleko. Razem, bo tak najlepiej i lubię mu pomagać, albo kibicować. W sumie weekend jakich wiele, ale właśnie. Grań Tatr. BUGT. Czy można tak po prostu nie jechać na Grań Tatr?
Sierpień, 2013 rok. Pierwsza edycja. W małym drewnianym domku w Dzianiszu szykują się znajomi biegacze i taternicy. I te domysły, jak będzie. Czy będą wpadać na turystów, czy będzie jakiś armagedon, czy chłopak z innego klubu będzie szybszy czy jednak ten z naszego wspólnego go obiega. Czy toprowiec złoi tyłek szybkiemu na asfalcie biegaczowi?
A ja w tym wszystkim szykuję się do pierwszego chyba w życiu poważnego zadania supporterskiego. Póki co pięć osób. Mój Bela i czwórka wspinaczy. Jaki bierzesz plecak na przepaki? Który ci te wszystkie paczki pomieści? Twój się nie nadaje, bierz mój. Ale pamiętaj, masz liczyć czas, jeśli będzie przede mną. Muszę wiedzieć, jak szybko mam gonić. Pamiętaj, jagody acai na Ornaku. Dasz radę ogarnąć colę na Wodogrzmoty?
Milion pytań, informacji, chaos, ale kontrolowany i w dobrym humorze. Na start w Chochołowskiej blisko, więc można spokojnie pospać. Wpadamy do strefy startu, pełna mobilizacja, a wokół kolejne znajome twarze. Dwójka z Poznania – Aga i Grzesiek – dorzucają swoje paczuszki. Kolejny kolega z klubu wspinaczkowego też. Osiem osób. Dwa punkty. No niby takie nic, a jednak trochę waży.
Ciemno, nic nie widać, poza oświetlonymi czołówkami fragmentów twarzy. Podchodzi ktoś do mnie. „Supportujesz kogoś?” „Tak” „To zajmij się moim bratem”, „No dobra”. Tak poznajemy się z Szymonem. Pomagał debiutującemu na takim dystansie Bartkowi. A że Szymon nie znał zbyt dobrze okolic, podpiął się pode mnie.
Ornak. Blady świt. W schronisku siedzą jacyś ludzie, rozmawiają, coś szykują. Jeszcze wtedy ich nie znam. Nie zwracam na nich większej uwagi. Staram się skupić na rozmowie z Szymonem. Dwa lata później dowiaduję się, że Ornak obstawiała ekipa City Trail. Te dwa lata później już się trochę znamy…
Dostrzegam swojego profesora z polonistyki. „Dzień dobry, a co pan tutaj robi?”, „A, kibicuję swojemu studentowi, dziennikarzowi, biegnie. Pracuje w Canal +, zna go może pani?”. No wtedy jeszcze nie…
Osiem osób. Jedna goni drugą. Artur, Bela, Ala, Siwy. Może mylę kolejność. Ostatnia Agata. Po niej łapię plecak i dzida w dół doliny, śmigamy do Moka.
Wodogrzmoty, wpatrywanie się w zalesioną ścieżkę prowadzącą do Doliny Pięciu Stawów. Jakieś nieśmiałe zdjęcia. Szymon gdzieś obok. Skupiamy się na unikaniu zderzenia z fasiągami i wypatrywania biegaczy w lesie trochę wyżej. Pojawiają się Łucja i Marta. I znowu, Martę wtedy widziałam chyba pierwszy raz w życiu, a teraz jedno z moich najmilszych wspomnień to to, kiedy jej synek rok temu zasnął mi w nosidle, gdy wspólnie wracałyśmy z kibicowania w Szczawnicy.
Na punkt wpada blondynka, tej nie znam, jest druga. Ale ciśnie! Po chwili leci dalej. Jakaś skiaplinistka chyba. Ania Figura. Nie znam człowieka.
W końcu są. Osiem osób. Długie czekanie. Niestety rozstrzał między nimi taki, że na metę pierwszej znajomej czwórki już nie docieram. Ale warto było. Tylko nie miałam magnezu, a wszyscy chcieli.
Sierpień 2015. Pod biurem zawodów jakiś chłopak, znam typa z internetowego widzenia, pyta mnie, czy jestem córką Artura i Ali. Imię pasuje, bo ich dzieciaki też na „a”, ale jednak nie. Za młodzi na taką starą córkę. Po prostu się lubimy. Ale że się lubimy, to chłopak z internetu mnie trochę kupił tym pytaniem. A to był nasz Nersiu przecież! Tzn. teraz Nersiu, wtedy jeszcze nie. Ale w ogóle trochę więcej znajomych już na tej edycji.
W plecaku już tylko sześć osób. No dobra, inaczej. Na Ornak siedem, na Wodogrzmoty sześć. Gdy znowu od razu po starcie docieram na Ornak, chwilę czekam, drzemiąc na ławce przed schroniskiem, na ekipę City Trail. Ale tym razem już się znamy, z częścią nawet trochę przyjaźnimy. Uwijają się jak w ukropie, ja czekam na swoich po drugiej stronie siatki. Tym razem Bela, już mąż, na tarczy. Czekam na niego spokojnie, a on kończy rywalizację na pierwszym punkcie. Poziom CPK (kinazy kreatynowej) sprawdzony po powrocie do Warszawy kilkukrotnie powyżej normy. Odpoczywamy, mężu. Nie było wystarczającej regeneracji po szybkim Lavaredo. W sumie to całkiem fajnie z tym, że nie leci dalej. Zgarniamy samochód z parkingu i w spokoju jedziemy na Wodogrzmoty.
Przesadziłam z tym spokojem. Przecież to długi weekend w Tatrach. Wakacje. Rzesza ludzi ruszyła oczywiście do Moka. Korek długi jak diabli. O miejscu parkingowym można pomarzyć. Zostawiam Belę za kółkiem, sama śmigam z buta w stronę Palenicy. Bez sensu trochę, bo przecież wiele nie przejdę. Ale muszę być w ruchu, bo zwariuję. Przecież oni muszą mieć te paczki na punkcie! Łapię jakiegoś busa, potem drugiego, busiarze zazwyczaj są bardziej bezczelni i lecą na czołówkę po drugim pasie, byleby dowieźć, wyrzucić, zgarnąć kasę i jechać po następnych.
Wbijam się na teren parku (kolejeczka, a jak!), mijam z wywieszonym jęzorem wszystkich na asfalcie. Byle złapać Artura, Siwego, Bakterię, byle pomóc Ali. Widać biegaczy. Jest szósty zawodnik, poznaję chłopaka. Dobra, spokój, odpuszczamy. Udało się. Choć większość z nich wpadła na może minutę, to ten błysk w oku, kiedy widzą swój sok/colę/izotonik/batonik/cokolwiek był warty tej nerwówki. „Dzięki, ten kubuś chodził mi po głowie przez ostatnie 10 km”. Tylko tym razem nikt nie chciał magnezu, a tyle tych fiolek miałam!
2017. Nie zapisał się. Ale jak to?! Nie pojedziemy na Grań Tatr? Nie będzie urywanego snu na ławce na Ornaku? Tego pośpiesznego kręcenia się po śpiącym domku w Dzianiszu? Cholera, to może wolo? Może citytrailowcy potrzebują pomocy? Przecież tam trzeba być!