Ania, jak samopoczucie po niedawnym Biegu na Kasprowy?
Słaba strasznie jestem, rozminęłam się z formą. Trudno mi to wytłumaczyć, stąd mój niezbyt dobry wynik.
Ale szykujesz się z formą na styczeń, więc jeszcze jest trochę czasu. Planujesz wtedy wyjazd w Andy. Chcesz pobić rekord biegu z Horcones 2900 m n.p.m. na szczyt Aconcagui, który obecnie należy do Brazylijki Fernandy Maciel (14 godzin, 53 minuty). Skąd się wziął pomysł na taki właśnie cel?
Wszystko zaczęło się w 2014 r., kiedy pojechaliśmy razem z Jackiem Żebrackim, moim przyjacielem i trenerem, przyjaciółką Anią Tybor i Jurkiem Zachwieją na Pik Lenina w Kirgistanie. To było moje pierwsze doświadczenie z górami wysokimi, bez żadnych rekordów, po prostu wejście turystyczne, zapoznanie się z takimi warunkami. Tam właśnie Jacek podsunął pomysł – ponieważ zauważył, że dobrze znoszę wysokość i szybko się aklimatyzuję – żeby to wykorzystać. Mam doświadczenie górskie, mam wydolność i kondycję, trenuję, a organizm to dobrze znosi – to takie moje górskie atuty. Więc może to wszystko połączyć i pójść w szybkościowe wejścia na różne szczyty.
Kiedy zeszliśmy wtedy z Lenina, chcieliśmy od razu po tej wyprawie lecieć na Mont Blanc, tam zrobić szybkościowe wejście na Blanca. Ale pech chciał, że pogoda była wtedy fatalna, to był sierpień, cały czas sypał śnieg i przez dwa tygodnie pogoda się nie poprawiła. Wtedy się poddaliśmy – aklimatyzacja z Piku Lenina trzymała się mniej więcej dwa tygodnie, a tyle czasu minęło od powrotu z Kirgizji. Stwierdziliśmy, że nie ma już sensu próbować.
Temat wrócił w kolejne wakacje, w 2015 r. wbiegłam na Mont Blanc. Zajęło mi to 5 godzin i 17 minut. Biegłam z miejscowości Les Houches – to nie jest najszybszy sposób na wbiegnięcie na szczyt, pomysł był autorski. Ale w tym czasie warunki na najktórszej drodze przez lodowiec Bossons nie były sprzyjające – lato było wyjątkowo ciepłe, lodowce się potopiły, otworzyły się nowe szczeliny i droga najkrótsza, na której bite są męskie rekordy, była nie do przejścia. Dlatego razem z Anią Tybor i Marcinem Reszótką zdecydowaliśmy się ten wariant.
A Elbrus?
Tam akurat są zawody, startowałam rok temu w jesiennej edycji. W tym roku w tych samych zawodach brali udział m.in. państwo Rzeszótkowie, rodzice Marcina, i Piotrek Herzog. Udało mi się pobić rekord trasy, pobiegłam tam w 4 godz. 22 min. Niestety rekord nie wytrzymał próby czasu – w tym roku nowy ustanowiła Rosjanka, która dotarła na szczyt w 4 godziny i 9 minut, szalenie mocno to pobiegła. Ale nie poddaję się, może się odkuję za rok.
Wywodzisz się ze skialpinizmu, więc dlaczego bieganie ultra?
W sumie ultra wiele razy nie biegałam, może trzy? Nie, łącznie czterokrotnie starowałam w ultra.
Z czego dwa razy wygrałaś, a dwa byłaś druga. Nieźle!
[śmiech] No ale jakiegoś wielkiego parcia na ultra nie mam. A skąd się wzięło? Mamy w Polsce strasznie krótki sezon na trenowanie na nartach. Jeśli śnieg, na którym można trenować, pojawia się w grudniu, to jest cud. Najczęściej dopiero w styczniu, lutym robią się warunki pozwalające na trening na śniegu w Tatrach. W końcu maja sezon się kończy. To bardzo krótki okres. A poza sezonem skiturowym trzeba jakoś trenować. A najlepszym, najłatwiej dostępnym sposobem jest właśnie bieganie, więc przez lato i jesień skupiam się na tym, plus siłownia, basen.
Czy te dyscypliny są dla Ciebie w jakiś sposób podobne lub się łączą?
Na pewno obie są mocno związane z górami, chociaż ich porównanie wcale nie jest łatwe. Na pewno powrót do biegania po zimie trwa, wytrzymałość jest, ale nogi nie chcą biegać. Są szalenie ciężkie, jakby były z żelbetonu i to jest trudne do przełamania. Jak w maju jeszcze chodzę na skiturach, to dopiero w lipcu zaczyna mi się dobrze biegać. A ten miesiąc pomiędzy to mordęga i katusze. Nogi się bułują.
Ostatnio się zastanawiałam, czy skitury bardziej pomagają czy przeszkadzają w bieganiu. Oczywiście nie jestem specjalistą, ale wydaje mi się, że skitury mogą być jednak uciążliwe dla biegaczy.
Jesteś doskonale znana w świecie ultrasów dzięki swoim osiągnięciom biegowym. Wygrałaś kobiecą klasyfikację ostatniej edycji BUGT, w poprzedniej byłaś druga.
Tak, w BUGT biegłam dwa razy, raz na Babią Górę i tyle z mojego biegania ultra [śmiech]. Zawsze wybieram takie biegi, w których jest dużo przewyższenia na stosunkowo niewielkiej odległości, gdzie mogę częściej podchodzić, a nie biec. Jednak bieganie w moim wykonaniu trochę kiepsko wychodzi, ja szybko chodzę, ale kiepsko biegam [śmiech]. Dlatego wybieram takie biegi, gdzie mogę więcej iść niż biegać.
Czyli Tatry to teren, który Ci bardziej sprzyja, a w dodatku znasz go jak własną kieszeń.
Tak, na pewno. Jest łatwiej, gdy znam trasę, na której odbywają się zawody. Wiem, że tu za chwilę będzie wypłaszczenie, potok, w którym będzie zamoczyć buffa i zimnego założyć na głowę, itp. Lubię sobie robić wizualizacje – jeszcze dwa zakręty, trzy, wypłaszczenie, zbieg. Wydaje mi się, że tak jest łatwiej, można się nastawić psychicznie. Oczywiście są ludzie, którzy wolą nie wiedzieć, jak dalej trasa wygląda i gdzie się kończy, jak dużo im zostało, ale ja jednak wolę wiedzieć. Jest mi łatwiej, jak wiem.
A jak się przygotowujesz do tej wyprawy?
Standardowy trening, nie robię niczego niecodziennego. Chociaż o tej porze roku powinnam już być w Alpach i przygotowywać się na wysokości, ale realia są jakie są – nie ma czasu, ani pieniędzy, trzeba posiłkować się tym, co jest. Zostaje mi bieganie w Bieskidach, Pieninach, Szczawnicy, w Tatrach. Tu trenuję i zobaczymy, jak treningi w Beskidach przełożą się na Aconcaguę [śmiech].
Jak wygląda logistyka takiego wyjazdu? W ile osób tam jedziecie?
Tak naprawdę to, ile osób tam pojedzie, zależy od tego, ile uda nam się zebrać środków na ten cel. Wciąż nie mamy kupionego ani jednego biletu… Dobrze byłoby, gdybyśmy pojechali w pięć osób: fotograf Marek Kowalski, trzy osoby wspierające (moje siostry i chłopak) i ja, ale to się pewnie nie uda. Może pojedziemy w cztery osoby, jeśli da się tę zbiórkę doprowadzić do końca.
Niestety loty do Ameryki Południowej, a tu trzeba albo do Chile, albo Argentyny, kosztują ok. 6 tysięcy złotych za osobę. Żeby wejść na teren parku narodowego, trzeba wykupić bilet wstępu za 800 dolarów od osoby. A żeby poznać górę, trasę biegu, wypracować taktykę na sam bieg, a przede wszystkim zrobić odpowiedni poziom aklimatyzacji, czyli wejść w górę kilka razy, a potem wrócić na niziny i tam jeszcze parę dni się zregenerować przed finałem (bo przecież na wysokości się nie odpoczywa), muszę wejść do parku przynajmniej dwa razy. Do tego dochodzi ubezpieczenie górskie plus sprzęt.
Na stanie rodzinnym mamy jeden namiot, jak pojadę z siostrami, to się w nim nie pomieścimy [śmiech]. Trzeba też się trochę dosprzętowić – potrzebujemy choćby śpiworów czy porządnych łapawic, a to też niestety wszystko kosztuje. Dlatego liczymy, że 60 tysięcy to kwota, dzięki której uda nam się wszystko ogarnąć. Połowę tego udało mi się uzyskać dzięki wsparciu sponsorów – Fundacji LOTTO Milion Marzeń, marce Dynafit, Bukovina Terma Hotel Spa, Lasom Państwowym, Towarzystwu Gimnastycznemu „Sokół” i Budremowi.
Na początku zakładałam, ze z końcem wakacji uda mi się kupić bilety lotnicze. Jest w zasadzie listopad, a dalej nie wiem, na czym stoję, więc nie mam na razie niczego zorganizowanego.
A jak nie uda się zebrać całej kwoty?
To będziemy się zastanawiać co zrobimy. Bilety lotnicze pewnie kupimy w ostatniej chwili, aklimatyzować będę się gdzieś w innych górach w okolicy Santiago de Chile. Tę pierwszą aklimatyzację zrobię w jakiejś spokojnej, niekomercyjnej okolicy, bez ludzi. Jeszcze nie wiem, gdzie. Na miejscu będziemy się o to martwić, będzie improwizacja. Później pewnie wybiorę się kolejny raz na aklimatyzację już na Aconcagui, kilka dni odpoczynku niżej, a dopiero potem bieg.
Czy są jakieś trudności związane z projektem? Poza kwestiami sprzętowymi i finansowymi?
Aconcagua to góra stosunkowo łatwa technicznie, ale wysoka. Problemem mogą być więc niskie temperatury i silne wiatry. Słyszałam, że Europejczycy aklimatyzują się tam gorzej, jednak łatwiej jest w Pamirze czy w górach w Europie. Aconcagua jest pod tym względem dość trudna. Zobaczymy, czy specyfika tego klimatu nie okaże się dla mnie dużo trudniejsza.
Do tego jeszcze załamanie pogody. Aklimatyzacja może pójść łatwo, a gdy przyjdzie załamanie pogody, termin lotu będzie się zbliżał, warunki nie będą pozwalały na bieg. Dlatego właśnie planuję wyprawę na ponad miesiąc – zazwyczaj wyprawy na Aconcaguę trwają ok. trzech tygodni. Ja potrzebuję więcej czasu, bo mój wyjazd ma inny charakter. Muszę się porządnie zaaklimatyzować, poczekać na dobrą pogodę. Wystarczy trochę śniegu, silny wiatr, np. w twarz i nie zrobię dobrego czasu. Muszę mieć warunki idealne.
Czy jest coś, czego przed tym wyjazdem się boisz?
Wszystkiego się boję [śmiech]. Boję się, że nic z tego po prostu nie będzie. Tyle przygotowań, tyle wysiłku, tyle poruszonych osób i spraw, a mogę mieć słaby dzień i się nie uda – tego też się boję. Powoli tracę do tego zapał, bo tych przeszkód jest jednak trochę. A organizuję to już od paru miesięcy. Na szczęście mam wsparcie rodziny i przyjaciół, wytrzymują moje nerwy [śmiech].
Aniu, trzymamy kciuki, żeby Ci się to wszystko udało!
Anię i jej plany można wesprzeć tu: Polakpotrafi Aconcagua Speed Challenge
Zachęcamy do tego mocno i serdecznie! Sami też wspieramy!
Zdjęcia: Adam Kokot, Piotr Dymus, materiały Anny Figury