Redakcja KR
SWIMRUN WIÓRY – „ŚLADAMI PIONIERÓW”

Zwyciężać można wiele razy, być pierwszym tylko raz!

Zalew Wióry, 13.06.2018

Kiedy Biegu Rzeźnika nie przebiegł jeszcze żaden damski team - Ona i Basia Muzyka to zrobiły. Kiedy w najlepszych zespołach startujących w rajdach przygodowych brakowało obowiązkowego pierwiastka żeńskiego - dzwoniono do Aśki. Kiedy na triatlonowej mapie świata zrodziło się jedno z najcięższych wyzwań - Hardasuka - ona ukończyła je jako pierwsza kobieta. Kiedy rok temu pojawił się w Polsce zarodek swimrunu, była na miejscu. Nie mogło jej zabraknąć także przy porodzie!

Tekst: Asia Garlewicz

Zdjęcia: Piotr Dymus

Wystartuj w swimrunie, a dowiesz się wiele (a nawet więcej) o sobie i swoim partnerze. To będzie hardkorowa przygoda w urokliwych miejscach naszej planety, w czasie której będziesz się delektować twoją siłą, gryźć własne ograniczenia i jeździć po bandzie swoich możliwości. To nie będzie relacja wzorowej zawodniczki, żaden tam dokładny opis każdego odcinka run–swim–run–swim. W głowie mam jeden wielki miks, a w pamięci pozostały mi „tylko” najbardziej wyraziste elementy przyrody, emocji czy interakcji (z innymi i z własnym ciałem).

Droga na zaporę Wióry w Górach Świętokrzyskich była pełna perypetii – źle wpisane w GPS namiary wyprowadziły nas na manowce. Dopiero spokojna i pogodna atmosfera na miejscu przeznaczenia tonuje nerwy i niepokoje. Jak to miło spotkać organizatorów, znajome twarze zawodników – Anię, Jędrka, Marka, Dominikę, i dzieciuchy – nadzwyczajne Inkę, Milę oraz Polę! Panuje sielska, rodzinna atmosfera, ale to cisza przed burzą. Uściski, ploteczki, wyznania przedstartowe oraz dużo śmiechu w opowieściach i wspomnieniach. Ostatecznie nocujemy pod zaporą w namiociku, który rozbijamy… pod wielkim namiotem – mieści się w nim biuro zawodów i depozyt. Jest chłodno, mży, panuje cisza.

Pochmurny ranek, bez cienia szansy na promyk słońca. 12 stopni Celsjusza, przelotne deszcze, chłód i zapora Wióry w tle. To tu zaczyna się prawdziwa historia polskiego swimrunu. Tu trenował pierwszy polski team. Tu 3 września 2017 r. odbyły się pierwsze w Polsce zawody w tej dyscyplinie.

Na starcie meldują się w parach uśmiechnięci i bojowo nastroszeni zawodnicy kategorii solo, sprintu i dystansu głównego. Atmosfera euforii i radosnego podniecenia. Godzina 8, odliczamy i lecimy. Prawie 90 zawodników rusza w stronę tamy. Większość z nich nie wie, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Przecież do tego czasu w Polsce swimrun w zasadzie nie istniał. Moje założenie – bo nie wiem jak Bartka – to spokojnie trzymać się Marka Szymczaka i Dominiki Sosnowskiej, podobnie jak my reprezentujących barwy Goswimrun.pl. Znam ich dobrze, dla mnie to rywale, ale i faworyci. Gnamy! Zaczynamy od biegu, doskonałego na rozgrzewkę przed skokiem w mokrą i tajemniczą toń, pełną syren i potworów wodnych. Na pierwszym podbiegu lekko zaskoczona czuję turbodoładowanie w postaci ręki Bartka na plecach i w ten sposób, lekko skonsternowana, mijam konkurentów. Potem już nie oglądam się za siebie, po prostu biegnę i chłonę teren – ciekawy i wymagający. Tu nie zaśniesz ani się nie znudzisz, cały czas trzeba być czujnym.

Pierwsze pływanie. Ręka nie podaje. Myślę sobie: „O nie, tylko nie to, przecież uwielbiam pływać!”. Ale z każdym metrem jest coraz lepiej, uspokajam się i wpadam w rytm. Woda jest stosunkowo ciepła i przyjazna, rusałki nucą pieśń o swimrunie. Czasem rytm jest zakłócany przez falę zrobioną przez ratowniczą motorówkę, a na ostatnim pływaniu wzmaga się wiatr. Wyjście z wody i znowu biegniemy – przez las i wydartą dzikiej przyrodzie ścieżką. W górę i w dół, przez błoto, korzenie, powalone przez bobry drzewa. Oznaczenia mylą się z jesiennymi liśćmi. Jesteśmy uważni, ale i tak kilka razy mylimy drogę. Na szczęście w porę reagujemy i wracamy na trasę. Tak jednak bywa w swimrunie. Wywodzi się on z rajdów przygodowych, a tam próżno szukać oznaczeń jak na asfalcie. W szalonym tempie, chwilami jak w kalejdoskopie, biegniesz, płyniesz, biegniesz, płyniesz, rotujesz się wciąż z innymi parami. Najpierw oni nas „przebiegają”, potem my ich „przepływamy”. Jest mocno, ale spokojnie. Do 25. kilometra, kiedy Bartek zauważa, że jest szansa na pudło open (a nawet na zwycięstwo). Wiem już, że będzie to długi finisz.

Bartek motywuje, zagrzewa do walki, wspiera słowem i czynem. Punkty żywieniowe wyposażone w pomarańcze, arbuzy, banany, izo, wodę, orzechy, rodzynki i PRZE-MI-ŁYCH wolontariuszy wyrównują bilans energetyczny i podnoszą morale. Na dłuższych (kilometrowych) dystansach pływackich czuję chłód. Z kolei na bieganiu rozgrzewam się i rozpinam piankę. Łatwiej też złapać oddech. Trasa biegowa wciąż zaskakuje i zmienia fakturę. Raz gnamy przez wysoką trawę, przedzieramy się przez trzcinowiska, łąki obfitujące w krótkie (ale bardzo strome) podbiegi, by zaraz zbiegać na złamanie karku przez jary i leśne dukty urozmaicone kałużami i błotem. Kilka tłustych zajęcy złapanych. Na przedostatnim pływaniu znowu mijamy chłopaków, świetnych biegaczy. Zostają w tyle, ale będą nas gonić. Przy wyjściu na brzeg woda jest zasłana liliami wodnymi. Zapętlam się w nie i mam nagły atak paniki, ale po zdjęciu łapki udaje mi się wykaraskać. Tarapaty na życzenie to moja specjalność. Bartek jest trochę zły, że nie wącham mu stóp, bo jak twierdzi wybiera optymalną linię płynięcia, ale jest OK.

Na brzegu przypadkowi kibice i wędkarze, juhu! Rodzice krzyczą, klaszczą, dzieciaki przybijają piony i ganiają się z Bartkiem. Kadr jak z czeskiego filmu. W tej chwili trzeba „tylko” utrzymać przewagę. Przed nami bieganie, ostatnie długie pływanie i bieg do mety. Trasa robi się w miarę łatwa, choć wciąż jest ślisko i podstępnie. Woda, wskakujemy, grzecznie. Trzymam nos w butach mojego partnera i macham łapkami. Wieje, kołysze, chlupocze, ale w nozdrzach czuć już zapach mety. Chcę już tam być. Brzeg! Bartek rzuca okiem za plecy i mówi: „Są jakieś trzy minuty za nami, trzeba grzać!”. Ruszamy z kopyta, ostatni kręty wąwóz wysysa ze mnie resztki sił, ale później już tylko po płaskim z górki i jak na skrzydłach lecimy ostatnie kilometry. Przed nami falujące flagi unoszone przez wolontariuszy. Przebiegamy linię mety, aplauz, wrzawa, uściski, piwo, gorąca pomidorówka i pełnia szczęścia. Niemożliwe stało się możliwe. Dociera to do mnie po trochu. Napełniam się szczęściem.

Wielkie podziękowania dla organizatorów za tak przepyszną, niezwykłą imprezę, zaangażowanie wolontariuszy i służb wodnych. Wszystko na medal! Podziękowania dla Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Ostrowcu Świętokrzyskim i Gminy Pawłów, że pozwolili nieznanej dyscyplinie na założenie matecznika na swoich terenach.

Uwagi? Jak człowiek schrzanił nawigację, to nie ma na co zwalać winy. No, może na chorągiewki w zbyt jesiennych, leśnych kolorach. Atmosfera zawodów sprawiła jednak, że zawodnicy przekuli to w żart, mówiąc, że jak przyjadą na edycję zimową, to liczą na białe oznaczenia. Pionierzy swimrunu! Każdy miał chyba poczucie, że jest częścią czegoś nowego, całkiem w Polsce nieznanego. A my z Bartkiem dodatkowo mieliśmy świadomość, że wygrywać można wiele razy, ale być pierwszymi można tylko raz!

 

Asia Garlewicz – kilkukrotna medalistka MP w kajakarstwie górskim. Zawodniczka pierwszego damskiego teamu na Biegu Rzeźnika, zwyciężczyni wielu biegów i triatlonów górskich. Wraz z Bartkiem Czyżem, utalentowanym biegaczem i triatlonistą, finiszerem triatlonu na Hawajach, wygrali kategorię open na dystansie 5 km pływania i 28 km biegu. Tym samym potwierdzili światowe zjawisko mocy teamów mieszanych w swimrunie, które bardzo często ścigają się jak równy z równym z teamami męskimi. Pokonanie trasy na Wiórach zajęło im 4 h i 16 min.

Testowany sprzęt

BUTY

Buty do swimrunu powinny charakteryzować się agresywnym bieżnikiem. Muszą łatwo przyjmować i oddawać wodę. Oczywiście muszą też być wygodne. Ja biegłam (i pływałam) w Icebug Acceleritas.

PIANKA

Pianka do swimrunu to bardzo indywidualny element wyposażenia. Należy ją dopasować do budowy ciała i tego, na jakich zawodach będziemy startować. Na polskim rynku najpopularniejsza jest podstawowa wersja pianki Dare2tri swim&go. Na początek piankę warto wypożyczyć.