Jak smakuje zwycięstwo? Jak świeży placek drożdżowy z kruszonką, popity tłustym mlekiem prosto od krowy. Tak, to jest prawdziwy smak zwycięstwa, może dlatego Ultra Mazury już na wstępie witają wszystkich biegaczy jeszcze ciepłym ciachem, które pożeram zachłannie i jak rasowy gryzoń, chomikując w policzkach, zostawiam sobie trochę tej przyjemności na potem...
Tekst: Sylwia Retmaniak
Zdjęcia: Andrzej Olszanowski, Szymon Nowak, Krzysztof Lewandowski i Joanna Kudła
„O MAŁY WŁOS!”
- Ustawiłaś budzik? - Pyta Żołnierz Wiśniewski.
- Ustawiłam.
- Na którą? – Dopytuje, wzbudzając tym moją irytację.
- Na dobrą. – odpowiadam z przekąsem, bo z kilometra śmierdzi mi to próbą kontroli.
- Czyli na jaką?
- Czyli, że wcześnie.
- Czyli?! - Co za zdeterminowana gnida, myślę sobie, a krew mnie zalewa, bo to już kwestia zaufania. - Na którą?! – Sami widzicie, nieugięty jak szczota do kibla. W końcu nie wytrzymując ciężaru całej tej potyczki słownej, zrezygnowana krzyczę - Na 2:50!
- 2:50?! - Dziwi się żołnierz Wiśniewski. - I ty chcesz w 10 minut ze wszystkim zdążyć? Przecież start jest o 3:00!
Na szczęście przy zgaszonym świetle, Żołnierz nie ma szans dostrzec, iż wyglądam w tym momencie jak zdziwiona ryba wyłowiona przez jastrzębia z wody. - O w mordę, faktycznie! - Przyznaję, zastanawiając się jak mu podziękować bez przyznania się do winy. – Zdążyłabym, ale dobrze że czuwasz. – Nawet po ciemku widzę, że skurczybyk się teraz uśmiecha. On wie, że uratował mi w tym momencie życie.
„WOJSKOWY UPÓR”
Na start idziemy w zupełnym milczeniu. Ja milczę próbując uspokoić natłok myśli, a Żołnierz Wiśniewski milczy, bo wciąż śpi i świadczy o tym chociażby bielmo widocznie na jego oczach. Im bliżej jesteśmy, tym bardziej robię się podekscytowana. Już z oddali widzę tlące się pochodnie a w tle słychać rozgrzewającą serce nawet zimnego trupa, znaną dobrze nutę z „Gladiatora”. Nad ziemią zamiast rosy unosi się zaś zapach rywalizacji. Stoję wpatrzona w to wszytko jak ciele w tęczę, a łzy cisną mi się do oczu. I sama nie wiem, czy to z ekscytacji, czy strachu, bo dystans 100 km robię po raz pierwszy w życiu.
- Jak tu pięknie! - Szeptam zauroczona i wiem, że dla tej chwili warto biec. Ocierając łzy wzruszenia pytam organizatora o buty - Dam radę w asfaltówkach? - Nie spodziewając się takiej odpowiedzi, słyszę - Absolutnie nie! Mam obowiązek informować wszystkich, że trasa jest wymagająca i śliska. Rekomendujemy buty adekwatne do terenu, czyli trailowe.
- Co robić??? - Pytam przerażona Żołnierza , który w obliczu strachu staje się moim mentorem, mimo iż w życiu nie przebiegł więcej niż 15 kilometrów, dostając zapaści serca już na 10.
- W których lepiej ci się biega?
- W asfaltówkach.
- To nie zmieniaj. – Radzi głosem eksperta, co najmniej jak Przemysław Babiarz komentujący narciarskie skoki.
- Ale oni mówią.... - W tym momencie słyszę głos organizatora, który przez megafon informuje o właściwym doborze obuwia. – Zostało 10 minut, zdążę pobiec po buty!
- Nie zmieniaj. - Mówi twardo wojskowy. Czasem ten jego upór jest frustrująco skuteczny, przez co, Żołnierz rośnie do rangi babci wierzby z Pocahontas.
- Umrę tam! - Mówię a w moich oczach widać już widmo śmierci. Zaczynamy odliczać. Włączam czołówkę. Naprawdę chce mi się płakać. Sama nie wiem czy, to z podniecenia czy, ze strachu przed dystansem i ciemnością. A może dlatego, że mam przeczucie, iż Żołnierz znowu miał rację.
„KISIEL W GACIACH”
W ciemnościach biegnie się ciężko, ale trzeba przyznać, że jest w tym coś bardzo fascynującego. Trochę jak efekt czarnej dziury. Czuję się wciągnięta przez odmęty kosmicznej galaktyki. Jestem jak dziki krwiożerczy zwierz pędzący w stadzie na nocne polowanie. Gdyby to był odcinek z serialu Archiwum X, to zapewne, ktoś zostałby w tym momencie rozszarpany na strzępy a sikająca krew obryzgałaby świecący w ciemnościach trupio-biały księżyc. Czołówka doskonale się sprawdza, bez niej byłabym skazana na porażkę. W tym momencie przypominam sobie historię z dnia poprzedniego, gdy z ust Żołnierza Wiśniewskiego pada podchwytliwe pytanie - Sprawdziłaś czołówkę?
- Sprawdziłam.
- Działa dobrze?
- Działa.
– Pokaż! - Zaczynam się denerwować, bo jako niezależna kobieta staram się mieć kontrolę nad życiem swoim i czołówki również. - Zmieniłaś baterie? Pokaż!- Rozkazuje wojskowy, wprawiając mnie tym samym w nastrój buntowniczki z liceum dla Samarytanek.
- Nie zmieniłam i nie pokaże! – Krzyczę, wymachując środkowym palcem. W odpowiedzi, wbrew moim protestom Żołnierz wyrywa mi czołówkę z ręki i zgaszając światło w pokoju wciska jej przycisk.
- Przecież ona ledwo świeci…
- Nie prawda! - Mówię głosem pełnym wątpliwości, bo w gruncie rzeczy wiem, że ma rację.
- Po godzinie ci zgaśnie. - Mówi triumfalnie. Ciesząc się ze swojej ponadprzeciętnej intuicji.
- Nie prawda! - Protestuję dla zasady, wychodząc w ramach kapitulacji do łazienki. W tym momencie czołówka sama gaśnie. Cholera, a jednak gnój się nie mylił.
„SZYBKIE OTRZEŹWIENIE”
Trasę pokonuję bardzo żwawo, płynąc po pofałdowanym warmińsko - mazurskim terenie wraz z nurtem odblaskowych oznaczeń. Mam wrażenie, iż ciągle jest z górki albo pod górkę. Właściwie to prawie nigdy nie jest po płaskim, przez co, ten bieg wcale do prostych nie należy. Chłodne powietrze jednak sprzyja a zimny deszcz nawadnia lepiej niż pita z bukłaka woda. Wciąż nie mogę się zdecydować, czy pogoda jest ułatwieniem, czy jednak utrudnieniem, gdyż trasa jest przez to bardzo błotnista, dlatego często tańczę na niej breakdance’a.
Na 70 kilometrze, gdy zaczynają mnie prześcigać biegacze z innych dystansów, dowiaduję się, że mam ponad 10 minutową przewagę nad drugą zawodniczką. Od tego momentu zaczynam spektakularnie trwonić czas, poświęcając go na przypadkowe konwersacje z grzybiarzami, wolontariuszami i innymi biegaczami na trasie. Zdarza się, iż gadam sama do siebie, bądź czując już magię tych świąt nucę „Jingle Bells”, szukając przy tym grzybów. Robię to, bo po pierwsze, zaczynam chyba tracić już zmysły, a po drugie, cały czas jestem święcie przekonana o swojej niezachwianej pozycji liderki. Momentami, siłą rozpędu obieram lepsze tempo, lecz po chwili je zmniejszam, by ponownie oddać się rozmyślaniom o placku drożdżowym. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo w tym momencie mam na niego ochotę! W końcu dobiegam do 84km, który jest przedostatnim punktem odżywczym. Od razu zauważam patrzącego się na mnie z wyrzutem psa Gustawa. - Co on tu robi? I czemu tak patrzy? - Zastanawiam się szukając dookoła Żołnierza Wiśniewskiego. W końcu ktoś mocno mnie chwyta, po żelaznym uścisku od razu wiem, że to wojskowy.
- Sylwia, masz mało czasu! Druga jest blisko!
- A gdzie tam! – Odpowiadam pewna siebie, rozumiejąc po spojrzeniu psa Gustawa, że jest on na skraju śmierci głodowej, bo nie jadł już pewnie od ponad godziny. – Mam duży zapas, mogę chwilę odpocząć. – Mówiąc to, wymuszam na wolontariuszach, by zrobili mi miejsce na ławce w namiocie, wyrażając swoje zdziwienie na temat braku leżaczków dla strudzonych wędrowców. W tym czasie, gdy ja siedzę na ławce, machając nogami w powietrzu, nadbiega moja rywalka. Oczywiście skupiona na wyciskaniu soku z pomarańczki do paszczy wciąż nie jestem tego świadoma.
- Nie wiem czy wiesz, ale właśnie dogoniła cię druga. – Mówi skonsternowany Żołnierz, widząc brak mojej reakcji. Pomarańczka utyka mi w przełyku. Czuję się jak rąbnięta prosto w ryja żółtym klapkiem marki Kubota. Podrywam się z ławki prawie jak Palestyńczycy widzący gniew Mahometa i na 85 kilometrze zaczynam rywalizację od nowa.
„WIDMO GRAŻYNKI”
Cały czas prześladuje mnie wizja przegranej. Każdy biegacz z innego dystansu, mijając mnie, powoduje chwilowe zatrzymanie akcji serca. To byłoby straszne prowadzić 90 kilometrów na trasie, by w efekcie końcowym, oddać zwycięstwo na finiszu. Nieraz byłam już Grażynką na biegu, kończąc rywalizację na drugim stopniu podium. Tym razem chcę wygrać. Tym razem chcę być Sylwią! Z tą myślą mimo braku sił, podkręcam znacznie tempo, przemierzając ostatnie kilometry znacznie szybciej niż pierwsze. W akcie strachu pomijam ostatni punkt odżywczy, wiedząc, iż ryzykuję odwodnieniem. - Nie oddam tego zwycięstwa tak łatwo! - Powtarzam wciąż sobie, wyprzedzając mężczyzn ze swojego dystansu. – Skąd masz na to siłę? – pytają zawodnicy. Nie wdając się w dyskusję, odkrzykuję tylko – Bo nie jestem Grażynką!
W końcu widzę, skąpaną całą w deszczu, zieloną jak szczypior z ogródka mojej babci, METĘ! W koło unosi się aromat ciasta drożdżowego. Nigdy nie przypuszczałam, że zwycięstwo może smakować aż tak dobrze. Ostatni krok robię ze łzami w oczach, bo jeszcze kilometr dłużej i nie wytrzymałabym psychicznie całej tej presji wynikającej z końcowej rywalizacji. Udało ci się! Udało ci się, Sylwia! I to w dodatku w asfaltówkach! – Mówię sama do siebie, czując jak powieki opadają ze zmęczenia a nogi uginają pod ciężarem ciała. I gdy tak składam się jak harmonijka, wnet ktoś sprawnie łapie mnie w ramiona i chyba nikogo nie zdziwi fakt, iż jest to niezastąpiony Żołnierz Wiśniewski.