Ten sezon nie był cudowny, na pewno nie był taki jak planowałem. Zaczęło się od Maratonu Podhalańskiego. Miało być troszkę lepiej. Niestety, było gorzej. To zostaje w głowie. Później Weekend Biegowy z Sokołem. Tutaj poszalałem na całego. Start koronny i schodzę z trasy po 5 km. Maraton Leśnik edycja „Lato” – nie mieszczę się w limicie. Sierpień, wrzesień troszkę lepiej. Dobry start na Górze Kamieńsk i Maraton Leśnik edycja „Jesień” w limicie. Co prawda ostatni, ale w limicie.
Start w Krynicy nie należał do udanych. Choć się nie poddałem, to nie zmieściłem się w limicie na 77. kilometrze. Jedyny plus, że nie poddałem się do końca. Wręcz do odcięcia.
Obserwowanie z boku kolegów, z którymi trenowałem, dobijało. Im szło. Lepiej, gorzej, ale jednak szło. Na treningach męczyłem się, trzymając ich tempo. A gdy robiłem treningi samotnie, to potrafiłem wykręcić lepszą średnią niż z nimi. Pełna zagadkowość.
Po Krynicy stwierdziłem, że trzeba postawić wszystko na jedną kartę i spróbować się jakoś przygotować do Łemkowyna Ultra Trial 150. Szaleństwo, prawda? Gość, który nie kończy setki, rzuca się na 150 km. Dostaje szansę od organizatorów ŁUT, którzy stwierdzają, że te 77 km wystarczy, aby móc zmierzyć się z dystansem 150 km. W trakcie tych pięciu tygodni przygotowań przez cztery robię średnio 100 km tygodniowo. Dwa razy wracam z pracy biegiem, 39 km. Zaliczam to w bardzo dobrym czasie. Pierwszy wskazuje na czas na maraton w granicach 3:55, drugi, pięć dni później jest gorszy, lecę mniej więcej na czas 4:15.
W tym dniu mój Dziadziuś obchodzi 88. urodziny. Dobiegam do niego do domu i składam życzenia. W sumie z marszem wychodzi około 43 km na strzał. W międzyczasie startuję w krótszych biegach i robię ostatnie wyjazdy rowerem. Dwa tygodnie przed Łemko lekkie przeziębienie. Tętno na treningach szaleje. Zmniejszam intensywność i pomału zaczynam odpoczywać.
Wyjazd 21.10.2016 o 8.00 do Krynicy z Kamilem (nr 77) i Rafałem. Mój numer to 277.
Kamil biegnie, Rafał, jako support (kontuzja, a sezon miał rewelacyjny). Drugim samochodem jedzie Przemek z ekipą wsparcia. Na szczęście wyjeżdżają później. Zapomniałem oczywiście pasa na numer startowy. Kupują mi go w drodze do Krynicy.
Odbieramy pakiety, pizza, szykowanie ubrania, przepaku i idę się troszkę przekimać. Śpię tak z 2,5 h na Hali Lodowej. Wstaję o godz. 21. Ogarniamy się z ubraniem. Pada. Generalnie pada trzy tygodnie. Na noc zapowiadają okresowe deszcze. Wygląda to raczej na okresowe przejaśnienia, ale nie będę się kłócił. Na szczęście znajduję lepszą kurtkę przeciwdeszczową na dwa dni przed startem. Taka z dyskontu, ale z podszewką. Idzie na pierwszy ogień, czyli na pierwsze 80 km. Tak, później jest przepak. W nim całość ubrania. Od stóp do głów wszystko suche: długie skarpety, spodnie, getry krótkie, spodenki, bluzka termiczna z długim rękawem, bluza z kapturem i druga, której mogę użyć jako kamizelki, wiatrówka z kapturem. Taka rowerowa z dłuższym tyłem i kieszeniami z tyłu. Świetny wynalazek, wart Nobla. Przed startem rozmawiam z biegaczem, który już ukończył tę trasę. Dostaję świetne wskazówki:
- Nie nastawiać się na czas, lecieć tak jak pozwalają warunki i pogoda. Nie stresować się.
- Zrobić zapas na pierwszym punkcie i sukcesywnie go powiększać na kolejnych.
- Jeść wszystko, nie tylko żele i batony.
Z doświadczenia wiem, że muszę zjeść co 1–1,5 h i pić co 0,5 h. Czasem jak trzeba to na siłę. Żeby nie odcięło.
Tuż przed startem mam problem. Nie mogę rozkręcić kijków, które wziąłem. Zapiekły się. Na 2 min przed strzałem udaje mi się je jednak odkręcić. Byłem już na granicy frustracji.
3, 2, 1, START. Równo o północy z krynickiego deptaku. Jest sobota. Na razie lecimy w trzech: Kamil, Przemek i ja. Po około 3 km chłopaki zaczynają się oddalać. Był taki plan, że jeżeli będą się czuć lepiej, to polecą szybciej. Troszkę mi nieswojo. Pewnie, że lepiej bym się czuł z nimi. Cóż, sokoły latają samotnie. Na 7. kilometrze spotykam naszych chłopaków ze wsparcia. Krzyczą, że jestem jakieś 6 min za Kamilem i Przemkiem. Minęliśmy już wyższy szczyt na trasie Huzary (864 m n.p.m.). Zbiegamy do Mochnaczki. Tutaj pierwsze przejście przez rzekę. Na razie po betonowych słupach zrzuconych tutaj. Poziom wody jest wysoki. Mniej więcej kilometr dalej przychodzi nam jednak przeprawić się wpław. Woda jest po kolana. Po przejściu spostrzegam, że 10 m dalej był most. Krzyczę do zawodników po drugiej stronie, a by z niego skorzystali. W butach woda. Wylewa się przez materiał. Niby ochłodzenie, ale na dłuższą metę odparzenie gotowe. Na pierwszy punkt docieram chwilkę przed godz. 3. (zrobiłem zapas 2 h), jem co mogę, ciepła herbata, napełniam bidony. Lecim lecim, troszkę z górki można pędzić.
Hańczowa, podejście pod Kozie Żebro (847 m) jest ostro, stromy zbieg, dwa razy ląduję na plecach, za trzecim razem łamię kija. Rękawiczka zapięta pociągnęła i wygięła kij i strzelił. No cudownie, kolejny klocuszek na głowę. 25 km i jestem na jednym kiju. I co zrobić z tym złamanym? Piotrek, jesteś inżynierem, wymyśl coś. Napraw. Odłamuję ułamaną końcówkę, ostrym końcem rozpycham drugą stronę złamanej rurki. Pozostaje jeszcze odkręcić ułamaną końcówkę z kija. Okazuje się, że mam za mało siły w rękach. Proszę jakiegoś biegacza, może mu się uda. Odkręca. Wciskam na siłę końcówkę. Działa. Próbuję, jest OK, idziemy. Pada.
Cały czas mamy noc, pierwszą noc. Zaczyna się przejaśniać. Faktycznie tuż przed świtem jest najciemniej. Na drugi punkt w Bartnem (47 km) docieram o 8:49 (zapas 2 h 10 min po wyjściu z punktu). Zegarek już zwariował, pokazuje 65 km. Okazuje się później, że wszyscy z tym modelem od 19. kilometra mają problem z dystansem. Jem pomidorową z makaronem, raczej ją wypijam z kubka. Robię rewizje żeli i batonów. Przekładam zapas z plecaka.
Ruszam. Bagno za Bartnem jest świetne. Można wpaść po pas, idąc niby po trawie. Kije się przydają do badania terenu. Nogi są całe przemoczone. Ale jest już dzień. Kolejny odcinek to 17 km do Przełęczy Hałbowskiej. W międzyczasie przeprawiam się trzy razy przez rzekę, po kolana, każda po około 6 m szeroka. Cudo. Odcinek był też wykorzystany w Maratonie Magurskim. Mijam Magurę, Kolanin (705 m), świetny zbieg. Można kolana stracić. Na trzeci punkt docieram o 12:30. Bułka ze serem i warzywami i herbata. Cola w bidon. Teraz już tylko do Chyrowej na przepak. 16 km. Telefon nie działa. Rozładował się ciągłym szukaniem sieci. Trzeba było włączyć tryb samolotowy. Świetnie, zegarek pokazuje cuda, telefon nie działa, jak tutaj kontynuować. Pada, CIĄGLE PADA.
Mijam Kąty, Łysą Górę (641 m) i tutaj mamy rynnę z błota. Umiejętności narciarskie mile widziane. Tak myślę, że gdyby Tata nie nauczył mnie na łyżwach i nartach, to miałbym problem. Kije też się przydają. Na godzinę przed punktem mam poważny kryzys psychiczny. Nie chcę kontynuować biegu. Pada cały czas. Rękawiczki mam mokre, palce u rąk odmoczone i zmarznięte. Cały czas idę sam, choć mijają mnie biegacze, ja czasem mijam. Czuję się źle. Zbieg po połoninie, po trawie. Obstawa mówi, że 500 m w dół i w prawo będzie punkt. Przepak dla mnie, dla dystansu 80 km koniec, meta. Chyrowa. Wreszcie.
Przebiorę się, zjem makaron, może naładuję telefon i podejmę decyzję. Większość biegaczy z mojego dystansu schodzi z trasy. Kończą. Pytam się na punkcie obsługi, czy mi naładują telefon. Spojrzenie na numer startowy. „Jasne, ile zostajesz na punkcie?”, „Tak z 45 min”. Przebieram się na korytarzu. Okazuje się, że w kurtce znajduję jakąś zabawkę moich dziewczynek. Mała pierdółka, gumowa krówka. Decyzja podjęta. Krówka ląduje w kamizelce na wierzchu. Jeszcze raz smaruje wazeliną stopy, może pomoże. Zjadam makaron. Uzupełniam bidony. Wychodzę. Jestem dobrej myśli (2 h zapasu). 21% baterii, tryb samolotowy. Wcześniej jeszcze telefon do Moni, nie odbiera, telefon do mamy, staram się nie płakać w słuchawkę. Kłamię, że jest dobrze. Słyszę: „Dasz radę, wierzę, że dasz radę”.
Zaczynam biec na zbiegu. Coś się stało. Uwierzyłem, że się uda. Do następnego punktu 22 km. Będzie 2/3 trasy. Później już zostaje 50 km. Znowu przejście przez rzekę. Nosz kurcze pióro, suchy jestem. Jakaś mieszkanka podpowiada mi, że 15 m wyżej jest kładka. Faktycznie, przechodzę suchą nogą. Mijam tak jeszcze dwie kładki. Za każdym razem szukam. Jestem suchy, to się liczy. Spotykam Jacka i Michała. Zbliża się noc. Już do końca będziemy szli razem. Odpalamy latarki. Błoto, ale już nie pada. Rozgwieżdżone niebo nad nami.
Słońce i grad, po nocy dzień, światło i mrok ramię w ramię
Aleją gwiazd, aleją gwiazd biegniemy, Bóg drogę zna,
pod niebem gwiazd, pod niebem gwiazd żyjemy, a każdy sam
Podchodzimy pod Kamienną Górę (673 m), następnie pod Cergową (716 m). Tutaj jest masakra. Przez chaszcze. Ślisko, Michał nie może podejść, Jacek też ma problemy. Nie ma jak sobie pomóc. Dopiero na szczycie przy krzyżu udaje nam się znów być razem. Jeden kilometr pokonujemy w ok. 30 min. Staramy się zbiegać. Zmieniamy się na czele. Pierwszy ma najgorzej, bo wyczuwa i ostrzega przed śliskością, wodą, dużym spadkiem. Znowu rynna i błoto. Tym razem trzymamy się drzewek i krzaków. Kije nie dają rady. Jakimś cudem jest połonina i asfalt przed Iwoniczem Zdrój. Biegniemy asfaltem. Biegniemy ciągle prawie po pokonanych już 100 km. Coś niesamowitego. Jest zimno. Piękne gwiaździste niebo, ale temperatura spada do 2 stopni Celsjusza. Zegarek wyłączam. Potrzebuję tylko godziny. Odległość jest i tak niedokładna o jakieś 40 km.
Do Iwonicza na punkt docieramy tuż przed 22.00. Mamy 2,5 h zapasu. Telefon, że jest dobrze. Cherbata (przez „ch” bo z cukrem). Kabanosy. Częstują nawet wiśniówką. Wyskakujemy z punktu. Biegniemy, bo mnie dopadła delirka z zimna. Ale trasa szybka. Do Puław Górnych mamy 20 km. Trasa fajna. Jak na poprzednie warunki to autostrada. Szeroka ścieżka, kamienista, więc nie ma błota. Szybko mija ten odcinek. Idziemy większą grupą. Znowu ostatnie 6 km po asfalcie. Tutaj nudzi się strasznie. Kolejny kryzys, choć wiem, że muszę go przetrwać. Na czoło wysuwa się Michał. Generalnie z punktów prowadziliśmy z Jackiem, a Michał był z tyłu, budził się na końcu odcinka i on wtedy ciągnął nas. Superukład. Do Puław dochodzimy tak na 2:15. Jest już niedziela. Spotykam chłopaków od Kamila i Przemka. Mówią, że się przekimali z 25 min i wyszli 3 min temu. TYLKO TYLE. Myślałem, że są co najmniej na następnym punkcie. Zjadam pyszną, pyszną zupę dyniową, poprawiam żurkiem i zajadam frytki, przegryzając kwaśnym żelkiem. Do tego herbata i cola. Zmieniam baterie w latarce. Padł akumulator. Miał prawo. Działał bez zarzutu 16 h. Co prawda podładowany powerbankiem w dzień, ale i tak super.
Wychodzimy, zaczynają się problemy z pamięcią. Jacek nie pamięta, gdzie zostawił kije. Tak naprawdę to patrzył się na nie i ich nie widział. Wiem, że zaraz za punktem jest bardzo stary cmentarz łemkowski. Staram się tam nie patrzeć, aby czegoś nie zobaczyć.
Rozmawiamy. Znów my z Jackiem na czele, Michał z tyłu. Parę osób wraca z trasy. Schodzą, kontuzja, przemęczenie. Teraz mamy tylko 15 km do ostatniego punktu w Przybyszowie. Jeżeli dotrzemy do 7.00, to możemy pomału odpalać szampana. Z tego punktu na metę jest 14 km. Wdrapujemy się na grzbiet i tutaj mamy mgłę. Tak gęstą, widzę na 2 m wokół siebie, nie widzę osoby przede mną, choć ma czerwone światełko. Patrzę w górę. No super, gwiazdy widzę bez zarzutu. Mgła ma wysokość 2 m, akurat do czołówek i koniec. Idziemy jak dzieci we mgle. Buty chlupią, czyli jestem na szlaku. Mija godzina jak doba. Nic nie widać. Jak stanę to nic nie da. Oczy bolą. Michał prosi o przerwę techniczną. Ja śpię na kijach 5 min jak koń, na stojąco. Boże, proszę, niech ta mgła się skończy. Nie widać taśm. Idziemy częściowo po znakach czerwonego szlaku częściowo jak widzimy taśmy. Około 5:00 przewiewa. Ale, ale zaczyna się zabawa. Przede mną mały dąb, który zamienia się w rycerza z liści. Z przyłbicą, napierśnikiem, całym osprzętem. Kłania mi się i podaje coś do podpisania. No ciekawie. Łyk coli. Oooo, Drzewiec idzie lasem z boku. Sadzi susy, że ho ho. Nie, tam nic nie ma. Zaczyna świtać. Dłuży się ten odcinek. Bardzo. Okazuje się, że możemy nie zdążyć do 7.00 na ostatni punkt. Z Jackiem zaczynamy biec. Ostatni kilometr karkołomnego zbiegu robimy na wariata. Pomimo bólu stóp, nóg, pleców, szyi, barku zbiegamy po trawie aż świszczy. Musimy zdążyć. Na punkt wpadamy 6:53. Spotykam Rafała. Mówi, że chłopaki byli tu 20 min temu. Najszybszy punkt na trasie, 4 min. Pod górę tak szybko jeszcze nie szliśmy. Ostatnie 14 km przyjemności. Podbiegamy. Zbiegamy. Biegniemy po równym. Po godzinie doganiamy Kamila i Przemka. Są w szoku, że się spotkaliśmy. Lecimy dalej.
Wychodzimy na połoninę i biegniemy, truchtamy. Biegniemy po 140 km trasy. Coś takiego się mieści mi się w głowie. Doganiamy kolejnych biegaczy i wyprzedzamy. Widzimy ognisko i dwie dziewczyny z obsługi. Już nam gratulują, podobno ukończyło tylko 1/3 uczestników, na pewno się zmieścimy. Jeszcze 4 km lasem i 2,5 km asfaltem. Te 4 km będę długo pamiętał.
– Jacek, tam stoi maluch za drzewem?
– Nie.
– Jacek, ale tam stoi opel, poznaje po kołpakach.
– Piotr, ja przed chwilą widziałem autobus.
– Piotr, widzisz ten budynek?
– Tak, ten drewniany.
– Nie ten, murowany.
– Jacek, ale tam nie ma murowanego.
– Aha, to mgła.
– Drewnianego też nie ma.
– Widzę auta, w końcu asfalt.
– Jacek, tam nie ma aut.
Faktycznemu asfaltowi, przypatrywałem się dość długo zanim potwierdziłem, że to prawda. Michał nas dogania. Jeszcze 2,5 km do szczęścia.
Zaczynamy biec. Na zakręcie widzę Rosia z grupy Przemka. „Piotr, nie wierzę, po prostu nie wierzę, leć jeszcze 350 m”. Ta, chyba samochodem (było 2 km). Biegnę, od szarfy do szarfy. Chłopaki też się poderwali za mną. Czuję, że dobiegnę. Nie wiem, skąd mam siłę. Lecę.
Pytam się „daleko jeszcze” do zakrętu i już niedaleko. To niedaleko to 700 m do mostu. Kibice, choć niewielu, biją brawo, gratulują. Przed metą bajorko na pożegnanie. Mam mieszane uczucia. Słyszę dzwonek, taki jakim dopinguje się biegaczy na biegach górskich. Jeszcze 10 m, 5 m. Pędzę. Znak krzyża. Przebiegam. Koniec. Jest 10:06:08 niedziela. Czuję, że ktoś mi ściska rękę, gratuluje. Dziewczyna zakłada mi medal na szyję. Dzwonek, taki… krowi. Odwracam się i widzę Michała i Jacka jak pędzą przez błoto. Ja też im dzwonię. Niech mają. Ściskamy się. Dziękujemy za wsparcie na trasie. Dostaje bluzę finiszera.
Odchodzę na bok i zaczynam płakać. Telefony, telefony i tutaj nagle pojawiają się chłopaki Kamil i Przemek. Też pędzą. No to doping. Wpadają na metę. Gratulacje, gratulacje. Wyzywamy się od twardzieli i harpaganów.
Sesja zdjęciowa. Zjadamy trochę kaszy z pomidorami, na kiełbasę nie mam ochoty.
Obmycie butów w rzece. Kurs na prysznic, krótki sen i powrót do domu. Tylko dzięki Rafałowi, który prowadził, jesteśmy w domu jeszcze w niedzielę.
Podsumowanie: Straty do przyjęcia,stopy jak bańki (zdjęcie skarpet przed prysznicem graniczyło z cudem; po pierwszej myślałem, że na drugą się nie zdecyduję, taki ból). Chodzenie, tak, ale półstopkami. Podeszwy – kalafiorki. Paznokcie – w trakcie wymiany. Kolana – do wymiany, w poniedziałek już było dobrze. Sprzętowe: buty do prania na myjce samochodowej. Pod wkładkami znalazłem łemkowynę, kijek używalny. Zablokowany, ale używalny. Kawałek podeszwy buta zostawiłem na szlaku. Niewielki. Reszta bez zarzutu.
Ukończyło 170 osób na 420. Król Bartek Gorczyca był znowu pierwszy, ale z czasem gorszym o 2 h niż przed rokiem. A chciał poprawić. To już o czymś świadczy. Najwięcej biegaczy tego dystansu rezygnowało po 80 km. Czy wrócę, zastanawiam się. Czy polecam? Tak, polecam, świetnie przygotowany bieg, ze wspaniałą atmosferą i obsługą.
Kończąc i nawiązując do poprzednich moich błędów i wypaczeń, „myśmy Raju znieść nie mogli, tu nasz żywioł, tu nasz dom”. Ci, co wiedzą, będą wiedzieć. Zamykam rozdział. Dokonałem tego, przełamałem się. Ten bieg dedykuje mojej żonie Moni, bratu Grzesiowi (który był chwilę starszym bratem), moim Rodzicom, moim Córom: Julii i Natalii oraz całej moje Rodzinie. Tej Nowej TEŻ oczywiście. Pozdrawiam MAM.
Zdjęcia: wykorzystano fotografie Piotra Oleszaka wykonane w trakcie tegorocznej Łemkowyny.