Zimowy Bieszczadzki miał być okazją do wyskoczenia na weekend gdzieś dalej i sprawdzenia, czy szybkobiegacze na dość łatwej trasie są w moim zasięgu. Chciałem też rozprawić się ze startem z poprzedniego roku, kiedy zdecydowanie za słaby początek pozbawił mnie szans na zwycięstwo.
Śnieżna zima przed samymi zawodami zrobiła klasyczny „wycof”. Efektem nagłego ocieplenia przeplatanego z opadami marznącego deszczu były bardzo trudne, oblodzone fragmenty, na których większość wywijała piruety. Rok temu trasa prawie w całości pokryta była śniegiem, teraz królowały na niej asfalt i szuter. Dzień przed startem główkowałem, kalkulowałem, sprawdzałem warunki i modliłem się, żeby lód się utrzymał. Chciałem użyć tajnej broni, której zabrakło mi poprzednim razem – kolców! To właśnie one miały mnie nieść przez te 43 km stabilnie i prosto do celu. Gdy tak stukałem kolcami o ziemię wśród kilku setek biegaczy grzejących się do startu w niedzielny, pochmurny poranek, miałem bardzo prosty plan: na początkowych 6 km asfaltu nie stracić do czołówki tyle co rok wcześniej. A potem krok po kroku przeć mocno do przodu, ile fabryka dała.
Kiedy huk startowego wystrzału już wybrzmiał, a emocje trochę opadły, leciałem z Andrzejem Lachowskim poniżej 4 minut na kilometr. Od czasu do czasu zerkałem do tyłu, czy ktoś nie ma ochoty się z nami zabrać na tę ciekawie zapowiadającą się przygodę. Tyle kilometrów tylko we dwójkę uważałem za zły pomysł. Tym bardziej że pogoda zaczęła się psuć i częstować nas na zmianę deszczem i śniegiem, mocno utrudniając zachowanie dobrego tempa.
W okolicy Żubraczego (6. kilometr) odbiliśmy na drogę idealnie pokrytą lodem, gdzie dzięki lepszej przyczepności poczułem się zdecydowanie pewniej. Tam byłem świadkiem, jak mocne nogi i mistrzowski balans ciała uratowały Andrzeja przed kilkoma mocnymi wywrotkami. Biegnąc wokół masywu Hyrlatej, minęliśmy pierwszy punkt, gdzie niestety serwowana była tylko zimna woda, nienadająca się do picia w takich warunkach. Jedynie przepłukanie ust, żeby nie nabawić się kolki, i dalej cały czas mocno przed siebie w dobrym nastroju. Znałem ogromne doświadczenie Andrzeja i wiedziałem, że za nami jest kilku mocarzy, dlatego analizowałem w głowie wszystkie możliwe scenariusze. Jak się później miało okazać – prawie wszystkie...
Ale czy bawiłoby nas to całe ściganie, gdyby wszystko było do przewidzenia? Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy po minięciu punktu w Roztokach Górnych, po kilku łykach ciepłej herbaty, znowu usłyszałem odgłos kolców bijących o goły asfalt. Ostatni dzień stycznia – Bieszczady, gdzie wszystko powinno być przykryte metrową warstwą śniegu, a tu taki klops. Wtedy też pojawił się niepokój i świadomość, że przyjdzie mi za to zapłacić wysoką cenę. Zrobiło się nieciekawie.
Na ostatnim mijanym punkcie, cały czas gdzieś daleko, ale zawsze, trzymał się z tyłu Grzesiu Czyż, a następnych kilka płaskich kilometrów było z kolei wiatrem w żagle dla Andrzeja, którego rekord w płaskim maratonie to 2:25. Ja swojej szansy mogłem szukać jedynie w trudnych warunkach, których na tym etapie było jednak jak na lekarstwo. Na tym odcinku dotarło też do mnie, jak dużo ta trasa traci bez zimowej aury. Przypomniało mi się, jak rok wcześniej piękna zima pokrywała wszystko wokół, a rześkie powietrze hulało w płucach, dodając delikatnie ekstremalnego smaczku całemu wydarzeniu.
Około 23. kilometra odbiliśmy z drogi, by zacząć delikatnie piąć się w górę stokówką. Cieszyło zwiększenie przewagi nad pozostałymi, ale zaczęło martwić coraz bardziej odczuwalne nabicie mięśnia bocznego uda w prawej nodze (spowodowane ubijaniem asfaltu kolcami). Coraz ciężej było mi utrzymać tempo Andrzeja, któremu zazdrościłem lekkości. Mnie zaczęło jej brakować. Rozluźnienie nogi niewiele pomagało. Rywal powoli odjeżdżał, a ja nerwowo spoglądałem za siebie. Jeszcze było pusto, ale właśnie zaczynała się walka o metę, do której za mną pędziło jeszcze kilkaset osób, czekających tylko na takich jak ja, by – łykając tych wolniejszych – łapać dodatkowy zastrzyk energii. Mijamy kolejny punkt na skrzyżowaniu dróg, który będziemy też mijać w drodze powrotnej. I choć szeroka utwardzona droga świetnie nadawała się do szybkiego łapania kilometrów, czułem nieuchronnie zbliżające się lanie.
Na zbiegu do karczmy Brzeziniak okazało się, że w dół z nogą było zdecydowanie gorzej i tam pojawiły się pierwsze łzy. W las poszło kilka mocnych słów, które niewiele pomogły, a były jedynie efektem bezsilności. W karczmie (33. kilometr) spotkałem Andrzeja, co bardzo mnie zdziwiło, bo przecież, żeby go dogonić tym tempem, on musiałby leżeć. I tak właśnie się stało. Lider wyścigu przed samą karczmą zaliczył poważną wywrotkę, rozwalając zegarek i mocno obijając plecy. Całe zamieszanie i narastający ból spowodowały, że na świetnie wyposażonym punkcie nie wziąłem do ust niczego. Może i dobrze, bo w tym stanie postój mógłby zamienić się w dłuższe biesiadowanie. Na co – na marginesie – zdecydowała się chyba większość startujących.
Wszystko, czego doświadczyłem na ostatnich kilometrach zbiegu, chcę pamiętać, ale nigdy nie chciałbym tego przeżywać ponownie. Prawa noga praktycznie przestała pracować, ciągnąłem ją za sobą, skacząc na zdrowej. Z wielkim grymasem na twarzy tłukłem w głowie w kółko: „Dawaj, Pigmej, jeszcze tylko kilka kilometrów!”. Płakałem, bo trochę pomagało, płakałem, bo prawdziwie bolało. Mijając znajomych biegaczy, którzy z uśmiechem nadbiegali z naprzeciwka w stronę karczmy, dostawałem ogromną ilość wsparcia i dobrej energii, tak potrzebnej, aby trzymać się jako tako w pionie.
Trochę było mi wstyd tak przed wszystkimi zmierzać do celu ze łzami w oczach i na jednej nodze, ale wiedziałem już, że nic mnie nie zatrzyma, choć cena ukończenia będzie wyższa niż kiedykolwiek. Z trasy zszedłem tylko raz w życiu, w 2012 r. na Maratonie Karkonoskim. Powiedziałem sobie wtedy, że już nigdy więcej tego nie zrobię. Wcale nie uważam tego za mądre, ale cóż... Jeszcze przed 40. kilometrem przeleciał obok Grzesiu Czyż pytając, czy dam radę, a jakiś kilometr przed metą spadłem z pudła, oddając III miejsce Damianowi Dziewińskiemu. Moja sytuacja wyglądała coraz gorzej, ale dalej utrzymywałem się w czołówce.
Końcówka trasy przed Cisną prowadziła po podkładach kolejowych. Rok temu dość mocno mnie rozbawiła, za to teraz dołożyła do pieca. Po przekroczeniu mety ból nie ustąpił. Na dodatek dotarło do mnie, że wiele osób na mnie stawiało, a ja „dałem ciała”. Dzisiaj chcę widzieć ten bieg jako nowe doświadczenie, w którym mimo wszystko szukam pozytywów. Bo przecież nic nie daje nam tyle szczęścia, co właśnie to nasze bieganie, które czasem też musi zaboleć.
Atmosfera, która towarzyszy chyba wszystkim rzeźnickim imprezom, zdecydowanie buduje biegowe więzi. To dla wszystkich świetna zabawa przy kawałkach Wiewiórki na drzewie, popijanie piwka Ursa i tłumy nagradzających brawami najlepszych. A także cicha nadzieja na szczęście w losowaniu nagród...
Mój pierwszy start w tym roku był cenny i ważny z kilku powodów. Cieszył fakt, że serducho dalej jest zdolne do wielkiej walki, choć czasem nie jest łatwo. Był to też mój debiut w barwach zespołu Dare 2b Team, z którym wiążę dużą nadzieję na ciekawą i owocną współpracę. Jeśliby nawet zaliczyć ten start do porażek, to pamiętajmy, że żadne zwycięstwo nie nauczy nas tyle, co najgorzej smakująca porażka....
Paweł Krawczyk „Pigmej” – biegacz pasjonat. Wyznawca „jasnej strony mocy”, zwierząt nie jada. W biegu, najczęściej na sześć łap z wierną towarzyszką Deśką, z każdym kilometrem staje się trochę lepszym człowiekiem.
Zdjęcie główne Jolanta Błasiak-Wielgus
Tekst pochodzi z magazynu ULTRA#4 marzec-kwiecień 2016