Przygotowania
Kiedy z Kasią odpadliśmy z losowania w Rzeźniku, natychmiast postanowiłem znaleźć inny bieg ultra w parach. I tak trafiłem na Zamieć. Pod wpływem impulsu namówiłem Kasię i raz-dwa-trzy, już byliśmy zapisani (kto by tam jakieś regulaminy czytał).
Parę dni minęło i swoim zwyczajem zacząłem spokojną analizę tematu. Pierwszy szok - jak to sztafety? Że nie będziemy razem na trasie? O fuck! Ale nic to, i tak będzie fajna zabawa. Lekka kalkulacja: 3 godziny na kółko, spokojnie stać nas na 4 na głowę, czyli razem 8. A jak to tam w zeszłym roku w mixach było? O, możemy otrzeć się o podium (naiwny)!
Przeglądam Youtube. Hmmm, czyli te filmy, które z przerażeniem oglądałem rok wcześniej, gdzie gościa w sekundę dwa metry w bok przesunęło, to właśnie z Zamieci? No to sobie wybrałem. Ale jak się powiedziało a, to trzeba powiedzieć z. A więc konsekwentnie: czego mi brakuje? Kijki - nie mam, raki - nie mam, wiatrówka - nie mam. Dobrze, że chociaż czołówkę mam. Systematycznie portfel staje się lżejszy, a półka w szafie ze sprzętem cięższa. Kwatera wygodna (i blisko bazy) też ogarnięta, nawet podbiegów zacząłem robić więcej. Tu należy dodać, że dla mnie podbieg to co najwyżej pod wiadukt nad autostradą (no dobra, parę razy pobiegałem na górkach w Podkowie, a raz nawet byłem na Szczebelku w Kampinosie). Nagle przychodzi refleksja - człowieku, przecież ty kochasz morze, ciepełko i nie cierpisz wiatru. Coś ty zrobił? I jeszcze Kaśkę w to dziadostwo wmontowałeś. Stresik rósł, a dni mijały.
Szczyrk - przed zawodami
We wtorek z Anulką, dzieciakami i Gosią i Pawłem (z naszej Dogoni) dobijamy do Szczyrku. Kwatera rewelacja - z balkonu widok na Skrzyczne w pełnej krasie. I znowu refleksja - że niby ja mam tam na górę? Piechotą? I nie po twardych szlakach, tylko jakimiś zboczami? No po prostu nienormalny.
W czwartek lekkie rozbieganie, połączone z małym rekonesansem trasy (z wgranym do telefonu trackiem). Na nogach zwykłe asfaltówki, pierwszy kilometr po prawie płaskim i zaraz wbieg po betonowych płytach. Po 300 m skończyło się bieganie. Ale lezę po tych płytach dalej do miejsca, w którym według mojego telefonu trasa skręci w lewo w jakieś krzaki. Dotarłem tam, patrzę i oczom nie wierzę. No ścieżka niby jest, ale czemu to tak pod górę? I czemu tyle kamulców? I jeszcze płaty lodu (przecież jeszcze w czwartek było duuuużo więcej śniegu i lodu). Wszedłem ze trzy metry i moje asfaltówki zjechały z powrotem. No to wróciłem biegiem w kierunku bazy, żeby sprawdzić końcówkę. Tam znowu pod górkę po płytach (ostatnim stromym fragmentem trasy - tym którym zbiegaliśmy do mostku). Znowu bieganie skończyło się po 300 metrach, w dodatku po przejściu kolejnych 200 zacząłem się niekontrolowanie zsuwać (uwierzcie mi, że wtedy jeszcze było bardzo dużo lodu). Jakoś dotarłem na dół i naprawdę przerażony wróciłem na kwaterę.
W piątek spotkaliśmy się z Kasią, ustaliliśmy strategię (Kasia - jedno kółko, ja - dwa, Kasia - jedno, ja - dwa, Kasia - dwa, ja - jedno), odebraliśmy pakiety (zaglądam z wielką ciekawością do torebki - hmmm, no za bogato to nie jest. Szkoda, że chusty żadnej nie dali, tak mi się marzyła - ale to nieważne), z Anulką podziwialiśmy Żyrafę Zamietkę, którą nasza córcia zaprojektowała, a Przytulna Pracownia uszyła w konkursie na maskotkę biegu, pożarłem przepyszną pajdę chleba ze smalcem, no i powrót na kwaterę. Tam zonk - zegarek postanowił mi się wykrzaczyć po wgraniu w niego trasy biegu i dobrą godzinę walczyłem z nim robiąc w kółko hard resety, a potem od nowa przywracając wszystkie ustawienia, tarcze i widgety. Na szczęście się udało (szczęście większe od rozumu po raz pierwszy).
Sobota od rana to już nerwówka. Piętnasty raz sprawdzanie wyposażenia (gdzie ja do cholery wsadziłem te zapasowe baterie?), przypinanie nr startowych, kompletowanie drugiego zestawu ciuchów, upychanie żeli i innych power-bomb po kieszeniach plecaka i takie tam.
Zamieć - przed startem
Przed jedenastą meldujemy się z Anulką w strefie startu - Kasi jeszcze nie ma. Idę odłożyć worek na przepak i tu lekkie zdziwko. Wchodzę w korytarz, sporo ludzi tam koczuje, pytam gdzie można odłożyć worek i słyszę: “gdzie miejsce znajdziesz”. Hmm, takie buty. No dobra. Idę na sam koniec i wpycham swój worek pod stół przy oknie, tuż obok grzejnika (klasyczny olejaczek, na szczęście chyba wyłączony). Spotykam Kasię, dokłada swoją torbę koło mojego worka. Teraz start Zadymy i odprawa. Ojciec Dyrektor tłumaczy, że zakaz pomocy zewnętrznej oznacza, że nasi supportujący mogą sobie koło nas pobiec, ale nie mogą podawać “piciu i papciu” (rozbawiło mnie to nawet). Wypad za szarfy i kontrola wyposażenia. Dookoła ta super atmosfera, którą pokochałem od pierwszego ultra-wejrzenia. Wszyscy są uśmiechnięci, podrygują w rytm muzyki puszczanej przez DJ Karolę, walą selfiki, opowiadają ciekawostki, nie ma żadnej napinki. Pierwszy ogień wzięła na siebie Kasia, więc ustalamy, że wracam na godz. 14. Staję dalej za linią startu, żeby sfilmować tą wielkopomną chwilę. Trzy-dwa-jeden, pooooooszli. Chwila moment i już zniknęli za zakrętem za bramą. No to czas na kwaterę odliczać jedne z najdłuższych dwóch godzin w życiu. Kasia włączyła Endo w telefonie, więc łatwiej ją śledzić - szybko jej idzie. Obstawiam 2,5 h. Raki, stuptuty, czołówka, krem na otarcia zostały w przepaku, więc muszę się sprężać. Tym razem na start ruszam już sam, w ramach rozgrzewki pokonując te 1,5 km truchcikiem. Wbijam szybko do “depozytu”, na krzesełku pod oknem siedzi kolega i odpoczywa po swoim kółku. Podaje mój worek, oszczędzając mi trudów wczołgiwania się pod stolik. Walczę ze stuptutami, smaruję “miejsca intymne”, zabieram czołówkę. Pogaduję też sobie z kolegą, nie wiedząc, że będziemy się tam spotykać przy każdej mojej wizycie (jeśli to czytasz to serdecznie Cię pozdrawiam-szkoda, że sobie selfika nie walnęliśmy). Zerkam na Endo - Kasia tuż tuż. Wychodzę więc i czekam. Wpada do dokładnie 2 h 30 min - super, mamy pół godziny zapasu. Odbijamy chipy w namiocie i ruszam.
Zamieć - pierwsza pętelka
Pierwszy kilometr tylko lekko pod górkę, wzdłuż Żylicy, drewnianym mostkiem na drugą stronę. Tempo odcinka 5:40 - oj panie Marcinie, chyba się rozhulałeś. Ale za chwilkę podbieg momentalnie przechodzący w podejście i skończyło się bieganie. Doganiam parę biegaczy i zastanawiam się czy ich wyprzedzać. Pewnie zaraz będę zakładał raki, więc będzie niefajnie jak ich wyprzedzę a potem będę stawał z boku i im przeszkadzał. Zresztą jak mówią starzy Ultrasi - jeśli zdaje ci się, że biegniesz za wolno, to znaczy, że biegniesz za szybko. Wbijamy w las, na kamienie i błotko. Oj ciężko i mozolnie, a to przecież dopiero drugi kilometr. Nigdy wcześniej nie podchodziłem z kijkami, a stał się cud i po kolejnych 500 m czułem się już mistrzem ich używania (to już drugie szczęście większe od rozumu). Drugi kilometr minął - zegarek pokazał tempo 14:20. No nie, aż tak nie będę zamulał, trzeba wyprzedzać. Przez chwilę lekko się wypłaszcza i robi szerzej, więc manewr się udaje. Biegnę sobie i idę, cały czas oceniając czy już czas na raki. Kolejne podejście i kolejne, owszem błotniście, śnieżno i ślisko, ale na razie wciąż bez lodu. No i w pewnym momencie otwiera się przede mną piękny odcinek w górę, cały błyszczący, a na dole dwie-trzy osoby grzebą przy butach. Aha - stacja zakładania raków. Czas i na mnie. Poszło sprawnie, mimo że wcześniej tego nie ćwiczyłem (trzecie szczęście większe od rozumu), ściągnąłem jeszcze wiatrówkę bo spocony już byłem jak mysz i napieram. Te raki to jednak genialny wynalazek. But wbija się w twardy lód i można sobie pięknie atakować. Szkoda tylko, że to podłoże takie nierówne. Dziury, kamienie, stopnie, korzenie. A przecież najlepsi zasuwają po tym szybciej niż ja po asfalcie. To nie są ludzie, to jakieś maszyny. W pewnym momencie wychodzimy z lasu na przepiękną ścieżkę między jednym zboczem a drugim. O jaki stąd piękny widok. A te góry z prawej (Beskidek i Beskid), co to dzieciaki wczoraj na nartach z nich zjeżdżały, to są chyba niżej ode mnie? To ja już tak wysoko? Ale się super poczułem. Rzut oka pod nogi przypomniał, że ta ścieżka to nie park miejski, ale góry.I że tam jedne za drugimi kamyczek, kamień, kamulec i głaz tylko czekają żebym się wyrypał. Płaskie zaraz się skończyło i znowu pod górkę.Chwilami naprawdę ciężko, prawie pionowo. Zerkam na zegarek, potem idę i idę i idę i idę i znowu zerkam na zegarek - 130 m uszedłem. Porażka. Śniegu już naprawdę dużo dookoła, na szczęście tu gdzie się poruszamy twardy i fajnie ubity. Po bokach gorzej i co i raz kijek wbija się za głęboko i trzeba go wręcz wyszarpywać (teraz już wiem po co te tzw. talerzyki na śnieg). Ostry zakręt w prawo i długi zbieg. No to zbiegam. Zawsze lubiłem zbiegi i puszczałem się po nich na łeb na szyję. Ubitego śniegu dużo, więc równo i twardo i można gnać. Czerwona kartka POZOR! - no fakt drzewo przewalone kawałek nad szlakiem. Ja na szczęscie niskopienny więc pewnie nawet jakbym się nie schylił, to i tak głowa by była cała, jednak odruchowo się kulę. Niestety fajne zbiegi mają to do siebie, że się za szybko kończą. Ten kończył się na pomarańczowych siatkach oddzielających nas od stoku narciarskiego. Miejsce bardzo charakterystyczne i idę o zakład, że każdy uczestnik Zamieci “pokochał” ten fragment trasy. W górę było. Ostro w górę. W śniegu wyrobione, a’la schodki, ale nieregularne, obrywające się, wąziutkie i tuż obok nich miękkie głębokie zaspy. Długi był ten fragment, oj długi. I stromy, oj stromy. A po nim super odcinek. Dosyć płaski i mimo tego, że nierówny i z wystającymi spod śniegu krzaczkami (czy to była kosodrzewina?), o które można elegancko zahaczyć. Ale widok wart milion bitcoinów. Wiatrołomy, biel śniegu dookoła i w oddali góry. Nie lubię gór. To znaczy są mi obojętne. To znaczy lubię. Cholera, w trakcie tej całej Zamieci zakochałem się w górach.
Na tej grani staram się biec (generalnie biegłem wszędzie tam, gdzie było płasko lub lekko pod górę). Ciasno jednak było. Taka kolejeczka się więc zrobiła. Z prawej widzę gościa, który kręci relację na żywo i pobudza nas do gadki. Pozdrawiam więc mamę. Potem okazało się, że to Jacek “Ultralovers” Deneka, a ta relacja poszła na żywo na fanpage Zamieci. Parę osób przepuszcza mnie. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że chyba nikt mnie nie wyprzedził, za to ja “pyknąłem” całkiem sporo ludzi. No tak, tylko że dla mnie to pierwsza pętelka, a oni pewnie wszyscy robią już kolejne. Płaski teren szybko się skończył i znowu w górę. Ale przynajmniej jest dosyć szeroko i w miarę równo. Kijki chodzą myk-myk, nóżki chodzą myk-myk, jest super. Za zakrętem widzę, że pędzą na mnie z góry jacyś samobójcy. Grzeją w dół jak wariaci, a ja tu się wspinam. I każdy ma na sobie numer startowy. Czyli jestem na wspólnym odcinku tuż przed Skrzycznem. Extra. Poszło szybko i w miarę gładko. Za chwilę drzewa się kończą i ostatnia prosta przed schroniskiem. Mimo, że pod górę i wszyscy idą, postanawiam zajechać na check-point z fasonem. Zamieniam więc marsz na truchcik, wyprzedzam parę osób i wskakuję na schodki tarasu. Dwóch gości z lapem siedzą sobie na zewnątrz, aparatura rozstawiona, staję między czytnikami i pytam “odbiło”? Tak, jest ok. I gest kciuka w górę. Ten charakterystyczny, którego wszyscy tam na górze wypatrywaliśmy. Można grzać do mety. Ale zaraz - przecież obiecałem wszystkim, że ze schroniska będę meldował, że ruszam w dół. Idę na brzeg tarasu (mijając krzesło, o którym wszyscy piszą a ja jakoś nie zwróciłem na nie uwagi), robie selfie (ale mgła i niewiele widać), szybko zjadam żel, opakowanie rzucam do taczki, pełniącej rolę śmietnika (#biegamultranieśmiecę!), z plecaka wyciągam wiatrówkę, na wszelki wypadek jeszcze raz przytulam się do aparatury pomiarowej i jazda do Szczyrku. Przed schroniskiem, póki płasko piszę wiadomości załączając foto. Zauważam, że kilka osób, które udało mi się wyprzedzić, teraz znowu jest przede mną (zawsze tak mam, że muszę za dużo czasu zmarnować na punktach), ale nic, przecież na zbiegach jestem dobry, to zaraz je wyprzedzę.Już po paru chwilach wiedziałem, że byłem w błędzie. Zbieg był super. Jeszcze było jasno, wprawdzie niezbyt równo, ale można było popędzić, niestety mózg czuł, że za chwilę wyłożę się jak długi, albo stratuję koleżankę przede mną. Nie rozumiejąc do końca grozy sytuacji postanowiłem nakręcić filmik na pamiątkę jaki to ze mnie kozak, że po takich cudach biegam. Filmik nakręciłem, ale widać na nim na zmianę co najwyżej niebo, moją przerażoną twarz i śnieżne bryły z których wystają kamienie pod nogami. I słychać nerwowe sapanie. Jak już jakimś cudem zakończyłem nagrywanie, to i tak nie byłem w stanie schować telefonu. I lecę tak w dół, z telefonem w ręku i przerażoną miną, a w żyłach zamiast krwi buzuje adrenalina. O i jeszcze, na domiar złego, z boku Karolina Krawczyk robi foty. A ja jak kretyn z telefonem. Janusz biegów ultra! Szczęście większe niż rozum po raz drugi. Trafiłem na Mistrzynię, a nie jakiegoś innego reportera i foto jest świetne.
Zbieg (jak każdy) skończył się i była chwila wytchnienia. Ostry zakręt w lewo, a na wprost zapewne cudowny widok, niestety było szaro i mgliście. Kawałeczek po płaskim i coś, co potem zinterpretowałem jako “strumyk oblodzony”, o którym wszyscy mówili. Ale ja, nieświadomy zagrożenia, puszczam się w dół tym strumykiem, choć widzę, że koleżanka przede mną zaczyna się lekko asekurować. Po co hamować, przecież mam raczki na butach i jakby co zatrzymam się w miejscu. Nagle raczek smyrgnął po lodzie niczym patelnia, a ja wylądowałem na tzw. dupalu. Akurat śnieg był na tym odcinku wyżłobiony w coś na kształt lodowej rynny - taki swoisty tor bobslejowy dla ultrasów. Zjechałem tym torem ze 100 m, pokrzykując do koleżanki (która została na nogach z tyłu), że taka jazda jest najlepsza. Potem udało mi się podnieść, ale długo nie trwało, a znowu sunąłem po lodzie niczym sanki. Kiedy strumyk się skończył, po dosyć długim kawałku płaskim, a nawet pod górkę, biegnę wzdłuż brzegu zalesionej skarpy i widzę znak, że mam zamiast dalej biec szlakiem, pakować się prosto w ten las na skarpie. Cóż, jak trzeba, to trzeba. I tu znowu raczki pokazały, że bywa taki lód, który w połączeniu z nachyleniem skarpy tylko się z nich śmieje. I znowu jazda na najmniej szlachetnej części pleców. Co dziwne, to była świetna zabawa. Sprawiło mi to frajdę, nie bolało, cieszyłem się, że tak jest szybciej i nadrabiam czas zmarnowany w Schronisku. Potem znowu dość płasko, kawałek strumykiem (jakby komuś czasem buty do tej pory nie przemokły), bardzo przyjemny zbieg - łącznie ponad kilometr (albo i prawie dwa), który można było fajnie pobiec. Z opisów innych z Was, wiem, że potem było Siodło. A tam rozwieszona polska flaga, ognicho i gruba impreza. Myślałem najpierw, że któryś z biegaczy ma tam zespół supportujący, ale towarzystwo było już na takiej bombie, że chyba byli tam przypadkiem. Minąłem ich, szybko odrzucając pokusę, że może fajnie byłoby się z nimi zapoznać i wkroczyłem na ostatni trudny fragment trasy. Leśny zbieg, czymś w rodzaju drogi. Samochody (nawet terenowe) to tam chyba nie jeździły, ale drogę to bezwzględnie przypominało. Sęk w tym, że grunt był tam tak upstrzony kamieniami, że gdziekolwiek nie postawiło się nogi - stała krzywo. Co gorsza można było wsadzić stopę w dziurę między kamieniami, albo stanąć na takim, który tylko sobie leżał i czekał na efektowne wystrzelenie spod buta. Niefajne było też to, że całkiem spore fragmenty połaci śnieżno-lodowych, mieszały się z fragmentami gołymi, więc raczki dostawały w kość. Ostatecznie wybiegłem na płyty betonowe, które pamiętałem z czwartkowego rekonesansu, jednak teraz nie było na nich nawet śladu lodu. Biegłem więc środkiem między płytami, lub “poboczem” tak, aby być na miękkim i nie maltretować raczków, a za ich pomocą swoich stóp. Było mi szkoda czasu na ich zdejmowanie, bo wtedy jeszcze miałem aspirację oszczędzania cennych sekund. Ostatecznie wpadłem na metę po ok. 2 h 15 min. Przebiegając zrobiłem zacną (mam nadzieję) minę do fotografa, który wtedy jeszcze tam był i robił nam zdjęcia (właśnie, drodzy Orgowie, gdzie foty z linii mety, hę?).
Pogadałem chwilę z Kasią, która ruszyła na swoją pętlę w zapadającym zmroku. Napiłem się coli i izo, pomogłem jakiemuś koledze wyciągnąć zapasy z plecaka (a marudził - a to żel, a to baton, a to schowaj, a to wyjmij - pozdrawiam Cię!) i zabrałem się z Anulką na kwaterę.
Śledząc Endo zobaczyliśmy, że tym razem Kasi idzie wolniej. W międzyczasie udało mi się wysuszyć ciuchy, w których biegłem, więc miałem cały czas rezerwowy komplet na zmianę. W bazie, w międzyczasie, w wielkim talerzu rozpalono ognicho. Fajnie było postać sobie przy nim i ogrzać sobie stopy. Kasia zakończyła po 3 godzinach, bo najpierw wyłapała przeprost kolana, a potem załatwiła sobie kostkę. Niby wciąż mieliśmy ponad godzinę zapasu, aly dalszy bieg Kasi stanął pod wielkim znakiem zapytania. Na szczęście miałem teraz zrobić dwa kółka, więc będzie miała więcej czasu na “rehabilitację”. Umówiliśmy się, że bez względu na godzinę (wtedy było około 8 wieczorem, wiec przewidywaliśmy, że będę kończył około 1-2 w nocy) mam dzwonić jak będę ostatni raz zbiegał ze Schroniska.
Zamieć - nocne pętelki
Buziak z Anulką na szczęście i ruszyłem w noc w honorowej asyście Anulki, Gosi i Pawła. Raczki założyłem na przedramiona, żeby już ich nie wyciągać plecaka i pobiegłem wzdłuż Żylicy. Trasa ta sama co poprzednio, więc niby nie ma o czym pisać, ale….
W nocy wszystko jest inne. Po pierwsze na trasie się przerzedziło. Teraz już bywało, że nie widziałem nikogo ani z przodu, ani z tyłu przez dobrych kilka-kilkanaście minut. Trzeba było lepiej patrzeć pod nogi, bo nie wiadomo było, kiedy potknięcie skończy się na drzewie tuż obok, a kiedy 10 m niżej. Nie było perspektywy - to pomagało na tych długich i stromych zbiegach oszukując mózg, że jest bezpiecznie. Obłędnie było na trawersach, gdzie widziało się światło czołówek innych biegaczy kilkadziesiąt metrów nad sobą. Las w nocy też jest fajniejszy. I pojawiają się zwierzęta. Jeden z biegaczy (miał na sobie na legginsach krótkie spodenki wyglądające jak kąpielówki-bermudy). I miał ekstra małego pieska, który z nim biegł. Czaicie? Środek nocy, las, zbocza, pełno śniegu i głazów, a tu ziomek w bermudach wyprowadza pieska na siusiu. Obłęd. Nowością dla mnie (choć biegłem już kiedyś po nocy w lesie ultra) byli fotografowie, którzy ustawili przy trasie lampy błyskowe a sami ukryci w zaspach i zaroślach koczowali zziębnięci całą noc polując na wyborne ujęcia. Podziwiam Was za to, jestem pełen szacunku i bardzo Wam dziękuję, że potem możemy delektować się efektami Waszej pracy.
Kiedy dotarłem do schroniska po raz drugi, ekipa pomiarowa chyba była jeszcze na zewnątrz. Nie pamiętam, bo moją uwagę przykuły słyszane z daleka wesołe głosy, wykrzykujące numery osoby wbiegającej na taras. Dwie dziewczyny i chłopak (chyba tam nocowali), wyskoczyli na taras z browarkami w rękach i głośno nas dopingowali. Po szybkim połknięciu żelu i popicu go, pogadałem chwilę z nimi. Byli na dobrych humorach, jedna z dziewczyn miała na nogach tylko tzw. japonki, za to gostek był w koszulce z krótkim rękawem. Pytali jak długo jeszcze zamierzamy biegać i kiedy dowiedzieli się, że do południa w niedzielę, to nie wiem kto na kogo patrzył jako na większego świra. Korciło mnie, żeby siorbnąć od nich łyczek lub dwa grzańca, ale po pierwsze regulamin zabraniał, po drugie mogłoby to zakończyć się tak, że zamiast zbiegać, zostałbym z nimi wykrzykiwać kolejne numery.
W tym momencie zaczął się dla mnie najgorszy odcinek całej tej imprezy. Coś, co w dzień sprawiło wielką przyjemność, teraz stało się mordownią. Zaczęło się od tego, że od razu na zbiegu ze Schroniska, który owszem był nierówny, ale nie jakiś morderczy, drucik spinający z przodu łańcuszki w raczkach zaczął wbijać mi się w palucha. Do tego odniosłem wrażenie, że przyhamowując, napieram straszliwie na te raczki i zaraz je pozrywam. Do zakrętu przed strumykiem było jeszcze jako-tako, a potem rozpoczął się prawdziwy hardcore. Zbiegałem sobie jak wcześniej, z myślą, że jak się poślizgnę to sobie posaneczkuję. Tylko że kiedy już wywinąłem orła i zacząłem slajd nie miałem nad nim żadnej kontroli. Podeszwy uzbrojone w raczki, wbijane z całych sił w lód nie wczepiały się wcale. Byłem pewien, że pozaginałem kolce i moje raczki są teraz płaskie i że w ogóle nie będę miał jak hamować. Do tego lodowa rynna, która wcześniej była już twardawa, teraz wydawała się jak ze stali, a co gorsza, chyba setki tyłków tak ugniotły śnieg, że spod niego ujawniły się kamienie. Długo nie trwało, kiedy poczułem pieczenie na lewym udzie. Jakoś przejechałem na bok i udało mi się zatrzymać a potem wstać. Nieśmiało zacząłem truchtać w dół i po trzech sekundach już walnąłem lewym biodrem w lód nabijając sobie srogiego sińca. Sam nie wiem jak dojechałem do dołu tego białego piekła, ale w końcu tam dotarłem.
Zapomniałem jednak całkiem o “leśnej górce”, która czekała kilometr dalej. Za dnia pokonałem ją jakoś dziwnie sprawnie, więc teraz też zaatakowałem bez strachu. Aha, akurat. Skrzyczne szybko pokazało mi, jakim frajerem jestem. Teraz jechałem dla odmiany na prawym udzie, próbując wbić raczki lub kijki w cokolwiek, albo chociaż złapać się jakiegoś drzewa lub gałęzi. Gałąź, i to gruba, czekała na mnie pod śniegiem z wielkim entuzjazmem rozcinając mi prawe udo. Zawsze lubiłem symetrię - to teraz byłem symetrycznie poharatany. Nie wiem jak, ale jakoś się zatrzymałem i już boczkiem-boczkiem zacząłem wolniutko dreptać w dół. “Hej leszczu, to ja, Skrzyczne” powiedziała do mnie Góra i znowu gruchnąłem - tym razem na prawe kolano. No tak symetria. Z lewej udo i biodro, to i z prawej musi być coś więcej niż tylko udo. Ten horror nie chciał się skończyć. Dwa kroki - jeb - ślizg - drzewo - wstaję - dwa kroki - jeb - ślizg. Do teraz nie mam pojęcia jakim cudem na pierwszej pętelce bez wielkiego problemu pokonałem ten szatański lasek.
Skończył się wreszcie i ruszyłem po płaskiej i dosyć równej ścieżce do przodu. Imprezka na Siodle trwała w najlepsze, ogień buchał, towarzystwo dokazywało. Trzech, albo i czterech gości z mozołem ciągnęło wielką choinę (nie wiem czy chwilę wcześniej ją ścieli w lesie). Wyglądali na bardziej strudzonych ode mnie. Kiedy ich minąłem i władowałem się na ten ostatni trudny zbieg, usłyszałem dziwne podzwanianie. To na pewno Latający Holender przyleciał po moją duszę i lata gdzieś obok w lesie, a ja słyszę szczęk łańcuchów przykutych tam piratów-demonów. Ale co piraci robiliby w górach? Okazało się, że to łańcuszki jednego z moich raczków, który porozpinał się i już nie trzymał. Akurat teraz, kiedy przede mną jeszcze kilometr - półtora śliskiego. Co zrobić, trzeba było biec. Ponieważ lewy raczek się spsuł, musiałem ostrzej hamować prawym. Na tych kamulcach dosyć szybko zaowocowało to wykręconą kostką i stopą obolała od wpijających się w nią drutów. A w pewnym momencie musiałem stanąć, bo przywodziciele próbowały rozerwać skórę, wydostać się na zewnątrz i odlecieć niczym sowy w ciemny las. Stałem i nie wiedziałem co robić. Każdy ruch nogą owocował palącym bólem. Nie było jednak wyjścia. Zagryzłem zęby i ruszyłem powoli. No i przeszło na szczęście. Więcej szczęścia niż rozumu - znowu. Ponieważ nie chciałem zerwać tych raczków doszczętnie, na płytach betonowych zatrzymałem się na chwilę przy pierwszym płocie i ściągnąłem je, po czym spokojnie pobiegłem do bazy.
Wiedząc, że Kasia kontuzjowana, w bazie straciłem całe ciśnienie na wynik. Poszedłem najpierw do swojego worka. Spotkałem znowu kolegę, który czekał na swoją zmianę. Tradycyjnie wyciągnął mi rzeczy. Poszedłem obejrzeć pocięte nogi. Poszedłem przekąsić owoca. Przypomniałem sobie, że może warto się przebrać (i to uczyniłem). Poszedłem się czegoś napić. Poszedłem zmienić baterie w czołówce. Poszedłem na ziemniaczki. Jedząc ziemniaczki i popijając je podwójną herbatką, usłyszałem, że kolega obok skarży się na suunciaka - wysiadł i nadaje się tylko do pokazywania godziny (pozdrawiam Mateusz). Chciałem doradzić, żeby sobie garmina kupił, ale jeszcze by się obraził.
Szukając kolejnych pretekstów do dalszego pozostania w tym przyjemnym miejscu, postanowiłem spróbować naprawić raczki. Okazało się, że to tylko rozgięły się oczka i niektóre kolce porozpinały, ale generalnie wszystko jest w komplecie. Poszedłem więc do kuchni w poszukiwaniu kombinerek i, nie uwierzycie, szefu mi przyniósł z auta. I znowu więcej szczęścia niż rozumu. Raczki naprawiłem, poszedłem zatankować izo na drogę. Przy okazji nadziałem się na lidera, który przysiadł odpocząć chwilę po siedmiu pętelkach (jak tak w ogóle można, my we dwoje zrobiliśmy cztery, a on sam siedem). Poszedłem poprosić kolegę, żeby schował mój worek z powrotem pod stół, ponarzekałem na ten cholerny strumyk i lasek (kolega właśnie ściągał kolczate buty, które nic tam nie pomagały i stwierdził że leci bez wspomagania “boćkiem-boćkiem”), pożegnałem się z nim i nie mogąc znaleźć kolejnych usprawiedliwień wyszedłem w mrok Skrzycznego.
Zmian w stosunku do poprzedniego odcinka było raptem kilka. Od razu na początku zauważyłem w pobliskiej restauracji, na mocno przeszklonym pięterku imprezę jakby weselną. Z uwagi na wielkość witryn, całe to towarzystwo było jak na dłoni. Zaciekawiło mnie, że była tam duża sala, ale obok była też mała salka, w której ukryła się jakaś para. Zastanawiałem się, czy zdają sobie sprawę, że z zewnątrz są doskonale widoczni i jeśli rozpłyną się w uniesieniach, będą niezłym widowiskiem dla przechodniów.
Na odsłoniętych fragmentach wysoko przejaśniało i widać było światła Szczyrku i innych miejscowości u podnóża. W schronisku na tarasie nie było już nikogo. Pomiarowcy siedzieli w środku i podnosili do góry kciuka.
Zadzwoniłem stamtąd do Kasi, obudziłem ją i usłyszałem, że musi dłużej pospać i nie wie, na którą dotrze i ile kółek zrobi. Umówiliśmy się, że ja i tak schodzę na kwaterę i wracam rano, a Kasia ma mi wysłać smesa z info co zdecydowała. Szybka wiadomość do rodziny, że ruszam w dół. I z duszą na ramieniu ruszyłem w dół. Nie wiem jak to zrobiłem, ale na tym pierwszym zbiegu, na którego końcu stały wielkie flagi Nutrend, pomyliłem trasę i zamiast skręcić, pobiegłem kawałek dalej w dół (tak, tak - dało się). Na moje szczęście (znowu więcej szczęścia niż rozumu), Zamieć jest fenomenalnie oznaczona. Już po 30 sekundach wiedziałem, że coś źle zrobiłem, bo nie widzę taśm. Wróciłem więc kawałek do góry, gdzie jak raz zaczynał się ten piekielny strumyk. Tym razem przyjąłem strategię kolegi z depozytu, czyli boćkiem-boćkiem. Odchodziłem w bok po dwa-trzy metry, byle tylko odsunąć się od tych wyślizganych pułapek i powolutku, nóżka za nóżką schodzić w dół. Ale napięcie i koncentracja były tam niesłychane. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym, że znajdę się w sytuacji, kiedy będę się modlić, żeby już było płasko (albo i nawet pod górę). A w takiej sytuacji się znalazłem. Ale tym razem ja byłem górą. Ani razu nie zaliczyłem gleby. Ani w strumyku, ani w lesie. Ha!
Potem, na Siodle, było już chyba po imprezie (albo może dogorywała), a na technicznym leśnym zbiegu, przepuściłem szybkiego zawodnika. Kiedy mnie wyprzedzał, wydawało mi się, że to Rafał Kot. Zapytałem - potwierdził. Na płytach znowu ściągnąłem raczki i zbiegłem w dół i do bazy. Przebiegłem przez pomiar, podszedłem do czujnika, żeby się odbić, że schodzę na dłuższą przerwę a tu zonk. “Nie zczytało cię”. "Jak to?". "Gdzie masz nr?!”. "Tu!". "Pokaż.” "Proszę." "Ale chipa przy numerze nie masz...”. No jak qwa nie mam, przecież na górze pokazali mi kciuka. “No nie masz”. Blady strach. Jak to?! Tyle mordęgi i nie będzie pomiaru? W tym momencie podchodzi z boku dziewczyna i podaje oderwany od numeru chip. Po sprawdzeniu okazuje się, że to mój. Pyta, czy nikt mnie nie wyprzedził przed chwilą, bo ten mój chip dotarł na metę dosłownie minutę wcześniej. Mówię, że Rafał Kot. “A bo to on chyba oddał”. Jesssuuu, apogeum więcej szczęścia niż rozumu. Chłopaki wzięli mój numer, coś pogmerali, coś pokleili i przyczepili chipa na taśmę dwustronną i trytytki. I utrzymał się! Przyjechała Anulka, postanowiłem pójść po worek, bo z przepaka korzystał już nie będę. Patrzę, a pod oknem siedzi kolega “od worka”. Byłem pewien, że wybiegł na swoją zmianę, ale okazało się że jego partner robi drugą pętlę z rzędu. Autentycznie się ucieszyłem, że go widzę. Po raz ostatni sięgnął po mój worek, pożegnaliśmy się i poszedłem. Wychodząc opowiadałem Anuli o akcji z chipem. W tym samym momencie na trasę ruszał Rafał Kot. “Dzięki za znalezienie numeru”, krzyknąłem za nim. Spojrzał jak na chorego psychicznie i powiedział, że żadnego numeru nie znalazł. W tym momencie z ogrzewającej się przy ognisku grupki dobiegł głos: “To nie ten Rafał, to inny”. Okazało się, że tam był Rafał, który wypatrzył niemal na samej górze (tam gdzie pomyliłem trasę), podniósł i w tej ślizgawce bezpiecznie dowiózł mój numer na samą metę. I jeszcze podsumował to króciutkim: “Spoczko”. Chłopie, jeśli przypadkiem to czytasz, to wiedz, że jesteś moim zamieciowym bohaterem.
Na kwaterze rozwieszanie mokrych ciuchów, zerknięcie na fejsa i szok - Kasia zaraz po naszej rozmowie jednak wstała, zebrała się w sobie i pojechała na start, skąd ruszyła na trasę. Wiedziałem, że jako biegową partnerkę mam siłaczkę, ale nie że aż taką. Szybki gorący prysznic i spać. Dobre trzy - cztery godziny pospałem. Przyszła wiadomość od Kasi, że zrobiła kółko, ale kostka spuchła i boli, więc ostatecznie kończy zawody. Wcześniej wyliczyłem, że powinienem być na starcie około 8:30, teraz mogłem być znacznie wcześniej, bo Kasi i tak już na trasie nie ma. Ogarnąłem się więc dość szybko i pobiegłem na start. “Odpikałem się" i ruszyłem.
Zamieć - ostatnia (poranna) pętelka
To było najpiękniejsza pętla. Było już jasno i dosyć szybko wypogodziło się, a na górze było pięknie i słonecznie. Mając olbrzymi zapas czasowy mogłem pozwolić sobie na delektowanie się widokami (które były teraz bajkowe), pogadanki z innymi biegaczami, strzelanie selfików i kręcenie filmików. Minąłem się z wracającym z nocnej zmiany Jackiem “Ultralovers” Deneką. A największą przyjemność sprawiło mi to, że wiało. Wiało mocno.
Na “grani” przed szczytem śmigało śniegiem jak trzeba. A przecież po to tu przyjechałem. Po Zamieć. I dostałem Zamieć. Kiedy poczułem na twarzy pierwszy mocny podmuch, z radości podniosłem kijki do góry i krzyknąłem z radością: “Taaaaaaaak, dajeeeeeeeesz”. Na Skrzycznem ostatnie spojrzenie z tarasu Schroniska w dół, na oblodzone drzewa. Górskie pejzaże z miasteczkami i jeziorem (to chyba jezioro Żywieckie, nie?). Nie no, tego się nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć.
Strumyk z piekła rodem i tą cholerną leśną skarpę pokonałem powoli i ostrożnie, nie za szybko, ale bez wywrotki. Na dole lasku nawet cyknąłem fotkę. Potem łagodny 11 i 12 km. Po drodze na zbiegu ostrzelała mnie Karolina Krawczyk, a z kolei tuż przed Siodłem Tomasz “Sevencoins” Domin. Dzięki Tomaszowi mam wymarzone foto na fejsowe zdjęcie w tle.
No i meta w końcu.
Zmęczony, ale bardzo szczęśliwy. Ja - ciepłolubiec z równego jak stół Mazowsza, nienawidzący odśnieżania, który w ciągu jednej doby zakochał się w zimowych górach. Medal na szyję, gratulacje od bliskich, którzy czekali na mnie na mecie (strasznie się ucieszyłem jak Was zobaczyłem) i na kwaterę niczym lord wieiony limo przez Pawła.
Potem jeszcze przyjechaliśmy na dekorację. Wylosowałem chustę, której tak mi brakowało w pakiecie, a Kasia zestaw z super zamieciową czapką. Nasza Majcia “oficjalnie” dostała Żyrafkę i koszulkę, poszło grupowe foto i… skończyła się Zamieć.
Wydaje mi się, że gdybyśmy zapisali się indywidualnie i biegli razem, to raczej zrobilibyśmy pięć pętelek, a przy dobrych wiatrach sześć. Gdyby kontuzja nie dopadła i gdyby w bazie czasu nie tracić. Gdyby... Nie ma co gdybać, bo gdyby biegacz wiedział, że na oblodzonym strumyku się przewróci, to by się sam położył!
Zamieć jest wspaniała. Zamieć to podejścia, które cię pożrą. Zamieć to lód, który cię przeżuje. Zamieć to noc, która cię strawi. Zamieć to wicher, który cię wypluje. Zamieć to zbiegi, które cię przewrócą. Zamieć to kamienie, które cię podepczą. Ale nie będziesz nikim, nie będziesz wrakiem. Bo Zamieć to białe góry u twoich stóp. Zamieć to baza, w której jesteśmy wszyscy razem - niby rywale, ale jednak kompani. Zamieć to ludzie, dla których jesteś ważny. Zamieć to Skrzyczne, które próbuje cię upodlić, a któremu ostatecznie się nie dajesz i które to Ty zdobywasz - i to nie raz. I wiesz, że wygrałeś, że jesteś zwycięzcą. I że pod każdym względem warto było. A potem jedziesz do domu i zaczynasz tęsknić.
Piekne zdjęcia autorstwa: Karolina Krawczyk, Jacek Deneka, Tomasz Domin, Anna Benitez i Kamil Weinberg. Mniej piękne własne :)