Redakcja KR
Gorce Ultra-Trail 48 km

Za szybko, za krótko

Ochotnica Dolna, 07.07.2019

Oj, można się tutaj nie tylko zmęczyć, lecz także zdrowo zagrzać! Można też pobeczeć z owcami, które zalęknione gdzieś w ciemnościach gorczańskiej hali gorączkowo oczekują wschodzącego słońca. Być może to blask światła latarek umieszczonych na głowach dziwnych ludków zmącił ich barani spokój?

Tekst: Gniewomir Skrzysiński

Zdjęcie główne: Jacek Deneka / UltraLovers

Jadąc na GUT (Gorce Ultra-Trail), kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać i czego oczekiwać. Tyczyło się to zarówno mojej formy (czort jeden wiedział, ile sił Stumilak mnie kosztował), jak i samej imprezy czy też Gorców jako takich. Bo wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej w Gorcach nie byłem… Ale trudno się dziwić, gdy rodzisz się i wychowujesz w górach, wówczas każdy rodzinny wyjazd przeradza się w wakacje od gór, najczęściej konsumowane na ciepło, pośród ziaren piasku, szumu fal i festiwalu parawanów.

Całe szczęście w Gorce daleko nie mam, bo około 100 mil, czyli mniej więcej tyle, ile wynosi mój ulubiony, biegowy dystans. I pomimo, iż cała impreza rusza dopiero w piątek, a sam start przewidziany jest na sobotni poranek, to w kierunku Ochotnicy Górnej (tam mamy zaklepaną kwaterę) ruszam już w czwartek po południu. Bo tak się akurat składa, że GUT to dla naszego teamu świetna okazja do wspólnego spędzenia czasu. Poza tym Alek przymierza się do swojej pierwszej setki, więc mentalne wsparcie jest jak najbardziej na miejscu.

Zdjęcie: Julita Chudko

Piątkowy poranek zaczynam małym, przedstartowym rozruchem. Kilka kilometrów truchtu w kierunku biura zawodów, do tego parę szybkich setek, a na dokładkę widok pierwszych biegaczy, którzy zjeżdżają do serca Gorców ze wszystkich możliwych stron. Słońce świeci, ptaki śpiewają, góry są na swoim miejscu – czego chcieć więcej? Ciekawe jaką pogodą uraczą nas Gorce w dniu zawodów?

Po godz. 16 ruszamy do biura zawodów. W środku jest już tłoczno i gwarno, a biegowa, przyjazna atmosfera odczuwalna jest na każdym kroku. Jest i Jacek z Ultralovers polujący swym obiektywem na rozpromienione twarze biegaczek i biegaczy. Pod sufitem podwieszone flagi wielu państw nie tylko podkreślają międzynarodowy charakter imprezy, lecz także ocieplają klimat, zalewając salę feerią barw.

Mamy kilka chwil na pogaduchy i wspólne fotki. Takie zawody to przecież idealny moment na odświeżenie znajomości nawiązanych na innych biegowych szlakach. Tym bardziej że w natłoku ultraimprez coraz trudniej jest się spotkać ponownie. O 18:00 meldujemy się pod namiotem w pobliżu sceny, by przez następne 60 minut rozprawiać o „bieganiu na weganie”. Nie wszyscy wszak wciąż chcą wierzyć, że da się biegać ultra, jedząc wyłącznie rośliny, do tego osiągać całkiem niezłe rezultaty, a nawet bić rekordy trasy…

Zdjęcie: Jacek Deneka / UltraLovers

Sobota, godzina 3:00. Odgłos budzika przeszywa niezmąconą ciszę, dając wyraźny sygnał, że to już czas, by wstać i wprawić organizm w ruch. Wypadałoby sprawnie ogarnąć poranną toaletę, coś zjeść, napić się. Muszę przyznać, że średnio znoszę starty o takiej porze. I nie chodzi tutaj o to, czy jestem śpiochem, czy też nie. Po prostu tak wczesna pora, śniadanie (nawet jeśli bardzo lekkie), a chwilę potem bieg przez kilka lub kilkanaście godzin zaburzają naturalny rytm organizmu. Nie wiem, być może to po prostu starość…

W błędzie jest ten, kto myśli, że z Ochotnicy Górnej do Dolnej to przysłowiowy rzut beretem, bo gdy miejscowość szczyci się mianem najdłuższej w Europie, nie przejeżdża się przez nią ot tak, po prostu.

Na starcie zdążyli się już zameldować zawodnicy wszystkich trzech dystansów. W powietrzu czuć wilgoć, a pod stopami wciąż widoczne są ślady deszczu. Wiele wskazuje na to, iż zamiast spodziewanego lejącego się żaru z nieba, będzie raczej chłodno i dżdżyście…

Zbliża się godzina ZERO, a nas trzymają w ryzach jedynie dwie kopy siana oddzielające ultra świat „przed” od tego „w trakcie”. Zaczynamy odliczanie, by chwilę potem niczym dzikie konie w szaleńczym pędzie tłuc kopytami chłodny, ochotnicki asfalt. Przed nami 5 km tejże znienawidzonej przez większość ultrasów nawierzchni. Dobrze, że zdążyłem się nieco przed biegiem rozgrzać, bo na tym etapie zawodów średnia prędkość cały czas kręci się w okolicach 4:00 min/km. A przecież nie jest to bieg na 5 czy 10 km, tylko na 48! (a dla niektórych na 84 czy nawet 102!)

Po żwawej piątce przychodzi ostry skręt w prawo i niekończące się podejście pod Lubań! Oj, można się tutaj nie tylko zmęczyć, ale i zdrowo zagrzać! Można też pobeczeć z owcami, które zalęknione gdzieś w ciemnościach gorczańskiej hali gorączkowo oczekują wschodzącego słońca. Być może to blask światła latarek umieszczonych na głowach dziwnych ludków zmącił ich barani spokój?

Pod górę napieram swoim tempem, cały czas mając w świadomości to, ile jeszcze kilometrów przede mną. Nie forsuję, ale i nie zamulam, a z wieży widokowej na Lubaniu zbiegam jako ósmy zawodnik.

Zdjęcie: Jacek Deneka / UltraLovers

Mgła nie ma zamiaru ustępować, do tego dochodzi jeszcze regularny deszcz. Cóż, chyba z podziwiania górskich widoków dzisiaj nici.

Wiele wskazuje na to, że najtrudniejszą część trasy mam już za sobą. Teraz jest szansa nieco się rozpędzić, mocniej traktując zbiegi, a przede wszystkim nadarzające się wypłaszczenia. Chociaż trzeba wziąć poprawkę na panujące na trasie warunki…

Nie bez kozery wspominałem wcześniej o dyskomforcie związanym ze startowaniem w zawodach o godz. 4 nad ranem. I o ile na podejściach wszystko jest OK, o tyle na zbiegach, które odpowiednio stymulują pracę nie tylko stóp, lecz także jelit, czuję, że przedstartowa toaleta nie zakończyła się pełnym powodzeniem… Wiem, że tak dalej być nie może, i pomimo iż łapię kontakt z zawodnikami biegnącymi przede mną, skręcam w lewo, chowając się w zaroślach i zapadając w chwilową zadumę. A skoro już mowa o tak prozaicznych czynnościach, przypomnę tylko, że najpierw należy rozgarnąć leśną ściółkę, aby po wykonanym „zrzucie” zagarnąć ją z powrotem. Bo przecież wszyscy doskonale znamy to hasło: #RunUltraNoTrash

Wybiegam z krzaków i od razu wpadam na kilku zawodników ostro pędzących przed siebie. Damn! Straciłem pewnie dobre 2 min do czołówki, a teraz jeszcze dopadli do mnie następni ścigacze! Ale co tam, teraz, lżejszy o chwilę przedtem zrzucony balast, wszystkie straty odrobię! I wiele nie kalkulując, myśli przekuwam w czyn, wyprzedzając owych dzielnych biegaczy na kolejnym podbiegu.

Znowu jestem sam na szlaku, czyli tak jak lubię najbardziej. Nic ani nikt mnie nie rozprasza. Jest tylko ziemia pod stopami, otaczająca mnie przestrzeń i ja. Z każdym krokiem jest lepiej, łapię właściwy sobie rytm, dosłownie tak, jakbym na dobre rozgrzanie potrzebował chociaż 15 km!

Spoglądam na zegarek, a ten daje jasno do zrozumienia, że zbliżam się do pierwszego punktu odżywczego zlokalizowanego na 25. kilometrze.

Przełęcz Knurowska. Przywitanie radosnym aloha, szybkie uzupełnienie flasków, dwa kubeczki coli, pomarańczka, kawałki arbuza i informacja, że jestem czwarty na moim dystansie. Nie jest źle, a nawet całkiem dobrze. Dziękuję wolontariuszom na punkcie i wracam na trasę.

Kilometr za kilometrem, a z oddali zaczynają majaczyć niewyraźne sylwetki zawodników biegnących przede mną. Dostrzegam jak jeden z nich co jakiś czas nerwowo ogląda się za siebie. Oho! Kolega daje mi jasno do zrozumienia, że niczym ranna zwierzyna opadł z sił, a w głowie ma teraz niezły mętlik i czuje, że ktoś go zaraz dopadnie…

„Skup się na tym co robisz, zatrać się w tym – działaj i nie oglądaj się ani za siebie, ani na innych”.

W takim nastroju wbiegam na kolejny punkt, na którym swą troskliwą opiekę rozpościera ekipa Kierunek Ultra! Kuszą zupą oraz innymi przysmakami, ale pozostaję nieugięty i w kilka chwil wciągam jedynie parę kawałków arbuza, dziękuję za gościnę i znikam!

Zdjęcie: Jacek Deneka / UltraLovers

Przede mną wymagające podejście po stromej drodze leśnej, usłanej powalonymi drzewami, gałęziami i błotem. Lekko nie jest, ale świadomość tego, że jestem coraz bliżej 41. kilometra, na którym musisz podjąć decyzję: biegniesz w lewo, na trasę 84 km, czy w prawo, w kierunku mety.

Całe szczęście nie targają mną rozterki związane z wyborem trasy, ponieważ przedstartowe założenie było jasne: biegnę na dystansie 48 km, bez względu na sytuację na trasie.

Chociaż nie mam wyraźnego potwierdzenia, coś mi się zdaje, że na rozstaju tras jestem drugi na swoim dystansie. Ta świadomość jest jak żel z potrójną kofeiną, powodujący szybsze bicie serca i co jakiś czas wywołujący euforyczny stan, w którym łzy same lecą z oczu, a głos łamie się i więźnie w gardle.

Cisnę w dół i rozkoszuję się każdą sekundą biegu. Wciąż trudno mi uwierzyć w to, że za chwilę będzie po wszystkim i po pięciu godzinach będę „po robocie”! Z oddali dochodzi odgłos strażackiej syreny! To pewnie pierwszy zawodnik wpadł właśnie na metę! Cóż, nie pozostaje teraz nic innego, jak biec żwawo, by czym prędzej do niego dołączyć. Ostatnia prosta i ostry zakręt w prawo, a zaraz potem krótki zbieg do wzbierającej rzeki, którą pokonuję ostro i bez ceregieli. A za nią już tylko meta…

Ogólna ocena biegu: 6/6

BIO: Gniewomir Skrzysiński – lubi o sobie mówić „Tico”, bo mimo iż urodzony w Polsce, mentalność i serce ma zdecydowanie kostarykańskie. Biega na weganie, zagryzając kolejne kilometry trawą i kamieniami, a miłością szczególną darzy stumilowce wszelakie. Niepokornie pokorny uczeń Magdaleny Łączak.