Sebastian Szygenda
Biegacz amator
Bieg 7 Dolin 100 km - 7. PKO Festiwal Biegowy

Z perspektywy finishera

Września, 22.09.2016

Emocje już opadły. Szkoda, że zmęczenie nie mija tak szybko... Po 100 km nic nie schudłem, chociaż według zegarka spaliłem ponad 11 800 kcal – cały tydzień żarcia.
Po raz trzeci w życiu jestem finisherem Biegu 7 Dolin – ultramaratonu na dystansie 100 km. Ukończenie tego biegu nie było celem na ten sezon – było nim zebranie punktów potrzebnych do uczestnictwa w Bieg ultra Granią Tatr w przyszłym roku.

Najważniejszy wniosek po sobotnim „biegu” – żeby to zrobić, trzeba być zdrowym (chociaż niekoniecznie na umyśle – każdy ultras powinien być trochę wariatem i chyba tak jest).
Od początku zatem – temperatura. Pogoda nie pomagała w tym roku szczególnie. Zawsze było ciepło, ale to była przesada. Jeżeli ktoś się dobrze nie nawadniał, umierał. Wystartowało 727 osób, w limicie ukończyło 450. Już na starcie było ciepło, ok. 16 stopni Celsjusza o godz. 3 – w poprzednich latach temperatura wynosiła od 3 do 7 stopni o tej godzinie. Po wbiegnięciu na górę wcale nie zrobiło się chłodniej. Około 10 było już dobrze ponad 20 stopni.
Plan był raczej spontaniczny i delikatny – zbliżyć się z wynikiem do 15 godzin. I wszystko się układało do 45. kilometra.


Początek spokojny, razem z Mariuszem Kowalczykiem pokonaliśmy pierwsze wzniesienie i początek podejścia pod Jaworzynę Krynicką. Tutaj przerywnik na gratulacje dla Mańka – mimo kontuzji i konieczności zejścia z trasy, dokonał swojego najdłuższego biegu w górach.
W ciemnościach się rozstaliśmy. Plan zakładał trzymanie zeszłorocznego tempa do Rytra. Udało się go wykonać niemal idealnie, co do minuty. Na przepaku w Rytrze dostaję informację od supportu, że Maniek 3 km za mną – to jakieś 18–20 min, da radę.


Przerywnik o supporcie – zabierajcie ze sobą rodziny, najbliższych, przyjaciół do pomocy na trasach biegowych – takie wsparcie daje kopa i jest nieocenione. Bardzo dziękuję moim dziewczynom (wszystkim trzem)!


Od Rytra spokojne podejście na Radziejową, trochę zamieszania z biegaczami startującymi na 64 km, ale w miarę wysokości trasa się przerzedza. Dobiegam do schroniska na Hali Przehyba – maksymalne tankowanie + dodatkowa butelka 0,5 l z wodą i w drogę. I to prawie koniec walki o jak najlepszy czas. Miało być mocne pociągnięcie w dół z Radziejowej. Niestety.

Na 46. kilometrze przy zbiegu ze schroniska omal nie wleciałem w jakieś chaszcze.  Skręcona kostka i to na nieszczęście ta najsłabsza. Gdyby nie zastosowane tejpowanie, byłoby po zawodach. Boli, ale nie puchnie. Dalej nie ma już jednak mowy o szarżowaniu zbiegów. Hamowanie na stromiznach przynosi fatalne skutki w postaci zbierania się płynu w lewym kolanie (o które bałem się od samego początku) i narastającym bólem ud. Spokojnie docieram do Piwnicznej, wiedząc, że dalej to już tylko wycieczka.
W piwnicznej gotowane ziemniaki, sok pomidorowy, cola i herbata – na żele już nie mogę patrzeć, mdli mnie na samą myśl. Ruszam w drogę, nie ma wiadomości o Mańku. 11 km do następnego limitu, ale na strasznej patelni – ekspozycja 100%, temperatura +30 może więcej, nie ma cienia. Kto nie pił wcześniej i nie zabrał wody ze sobą, umiera.

Do Wierchomli docieram z bólem wszystkiego. Po wejściu na punkt dostaję informację o Mańku, że zszedł po 70 km. Szkoda. Do Piwnicznej przybiegł 30 minut za mną – myślę, będzie miał ciasno w tym słońcu, żeby zmieścić się w limitach. Czyli bieg do poprawki się szykuje...

Dalej to już wycieczka, bez napinki, byle w jako takim zdrowiu dotrzeć do mety. Trochę zbiegów, trochę marszu – cieszy, że mogę mocno podchodzić i jeszcze łyknąć kilka osób.
Po 16 godzinach, 43 minutach i 16 sekundach docieram do mety. Jakieś 15 min wcześniej zegarek daje mi informację, że została mu już tylko godzina pamięci. Dałem radę.

Wielkie podziękowania dla mojego trenera – rok przygotowania na pewno się nie zmarnuje (info o tym kto to zostawiam dla siebie).
Dziękuję Marcin H-k za „obrabianie” moich nóg i cenne rady.
Dziękuję wszystkim trzymającym kciuki – mimo wszystko się udało. 
Jeszcze raz dziękuję mojemu SUPPORTOWI – bardzo. Dziękuję Mańkowemu supportowi za transport mojej ekipy – też dzielnie Mańka wspierali. Taki wsparcie robi nieraz więcej kilometrów niż my.
Wszystkich biegowych walczaków pozdrawiam.

PS Takie post scriptum należy się niestety biegowym śmieciarzom. Idea RUN ULTRA NO TRASH niestety wyraźnie nie wszystkim jest znana, a może nawet nie pasuje. Nie rozumiem, jaki jest problem zabrania opakowania po żelu, batonie czy też butelki po wodzie, po ich opróżnieniu ze sobą w dalszą drogę, kiedy puste zajmują 1/5 tego miejsca, co pełne, albo i mniej. Najbardziej rozwaliła mnie postawa jednego superbiegacza, którego spotkałem na zbiegu do Szczawnika. Odkładał właśnie opakowania po żelach na jednej z licznych kupek śmieci na tym odcinku trasy, a na moje pytanie, kto niby będzie to po nim sprzątał, popukał się po głowie i poleciał przed siebie. Nie mam siły na dalszy komentarz...

 

Foto: materiały organizatora