Stuk, puk, stuk, puk. Odgłosy butów opadających na skalne stopnie mieszają się z dźwiękiem uderzających o nie kijów i niosą echem przez bezkres górskich pejzaży. Ciężkie sapanie wypełnia otaczający mnie krajobraz. Krok do przodu i kolejny głęboki wdech. Delikatny podmuch owiewa moją twarz ale nie przynosi żadnej ulgi. Mozolnie posuwam się do przodu ze złudną nadzieją, że kolejne kroki przyniosą choć odrobinę cienia i wytchnienia. Słońce góruje wysoko nad moją głową grzejąc niemiłosiernie. Po chwili docieram do strumienia, przy którym zgromadzili się inni biegacze, przywołując na myśl stojące ramię w ramię zwierzęta na sawannie czerpiące ile się da z życiodajnego wodopoju. Opłukuję twarz, schładzam głowę i zastanawiam się jak do tego doszło, że w ciągu zaledwie kilku minut stan mojego samopoczucia zmienił się tak diametralnie. Myślami na moment wracam do poranka.
tekst: Marcin Rakowski
zdjęcia: Jacek Deneka UltraLovers
3 x Śnieżka czas start
Stoimy na linii startu. Oprawa robi wrażenie. Zebrane tłumy kibiców nie ustępują swą liczebnością zgromadzonym biegaczom a w powietrzu da się wyczuć wszechobecny entuzjazm. Ja jeden wydaję się mniej rozochocony niż reszta zebranych. Z niekrytą trwogą przygotowuję się do nadchodzących wydarzeń. Znam swój organizm na tyle by wiedzieć, jakie spustoszenie są w stanie poczynić w nim wysokie temperatury a prognozy na ten dzień nie są dla mnie łaskawe. Nagle zgiełk otaczających mnie dyskusji śmiechów przygasa a z czoła kordonu dobiega znajome Dziesięć… Dziewięć.. Osiem… Mimowolnie przymykam powieki i pozwalam tej chwili trwać. Trzy… Dwa… Jeden… Zakładam słuchawki i klikam play. Uszy wypełniają dźwięki nagminnie słuchanej ostatnio chyba przez wszystkich piosenki Running up that Hill w wykonaniu Kate Bush, jakże adekwatnej do chwili. Start! Pokaźnych rozmiarów kolektyw kolorowo ubranych biegaczy płynnym acz początkowo niespiesznym krokiem rusza przed siebie.
Mijam wiwatujących kibiców i wraz z moimi towarzyszami nadchodzącej niedoli przemierzam uliczki miasta by już po chwili rozpocząć pierwsze z trzech planowanych podejść ku zaliczeniu królowej Karkonoszy. Pamiętam ten etap ponieważ rok wcześniej wraz z rodziną wybraliśmy się nim na wycieczkę podczas wakacji, które już tradycyjne, co roku, spędzamy w tej części Polski. Moi bliscy do dziś wypominają mi poziom trudności szlaku, który dla najmłodszych członków wyprawy był nieco wymagający, a niektórzy dorośli doświadczyli go równie intensywnie. Mając na uwadze wspomniane doświadczenia, wrzucam na luz. Nie pozwalam sobie na to by tętno niebezpiecznie się podniosło a zamiast tego miarowo stawiam nogi i równym tempem posuwam się do przodu. Jest ranek ale, na moje standardy, temperatura już jest dosyć wysoka. Na szczęście słońce nie zdążyło jeszcze zawisnąć wysoko nad nami więc utrzymuję względny komfort. Po niedługim czasie docieram do schroniska Strzecha Akademicka, które podczas wspomnianego wyjazdu wakacyjnego było celem naszej wycieczki. Zachodzę w głowę jakim cudem wspomnienie tego etapu mogło przywołać na myśl jakiekolwiek trudy, bo w tej chwili czuję się doskonale, bez cienia zmęczenia. Jedyne co przychodzi mi na myśl to pomysł, że udzieliło mi się morowe nastawienie moich ówczesnych towarzyszy. Rozochocony tą myślą ruszam dalej. Kolejny etap nadal jest mi znany, tym razem z odwiedzin królowej, które poczyniłem biegowo samotnie również rok wcześniej. Na drodze do Domu Śląskiego, gdzie zlokalizowano punkt odżywczy, królowa nareszcie ukazuje nam się w pełnej krasie. Niczym prawdziwa dama, zalotnie odsłania cały swój urok spod welonu otaczających ją chmur. Widok zaiste zapierający dech w piersi. Na tym etapie mijam też pierwszych „powracających” biegaczy, choć czołówka zapewne pędzi już ostatnim zbiegiem do mety. Utrzymując spokojne tempo wspinam się wąskim kamienistym szlakiem do szczytu. Ku mojemu zdziwieniu, ten etap pokonuję bardzo sprawnie, mijając po drodze innych biegaczy. Na szczycie robię zdjęcie i ruszam spokojnie w dół.
Złapać odpowiedni rytm
Zbieg okazuje się początkowo mniej przyjemny, jednak gdy nachylenie terenu odrobinę się zmniejsza moje nogi łapią rytm i dalej biegnę już całkiem sprawnie. Biegniemy w chmurach. Przed sobą widzę biegacza niknącego we mgle zaledwie kilka metrów przede mną. Za mną nikogo. Wilgotność powietrza oblepia moje ciało i choć nie daje ochłody to w pewien sposób orzeźwia. Wybiegamy z chmur i resztę zbiegu spędzamy w mniej lub bardziej zbitych grupach, mijając coraz to liczniejszych turystów. Górskie szlaki ustępują miejsca miejskim nawierzchniom i po raz kolejny wpadam do centrum miasta. Przebiegam przez linię, która dla niektórych jest metą a dla innych, w tym mnie, jedynie punktem kontrolnym. Wpadam na punkt odżywczy i swoim zwyczajem spędzam tam kilka minut. Raczę się oferowanymi dobrociami, a przyznać trzeba, że jest w czym wybierać. Skupiam się na gotowanych ziemniakach i arbuzie popijając wszystko dwoma kubkami słodzonego napoju. Uzupełniam flaski, i ruszam na drugą pętlę pełen nadziei, że pójdzie ona tak sprawnie jak pierwsza. Tym razem, pomijając etap miejski, droga aż do Domu Śląskiego nie jest mi znana ale dla bezpieczeństwa przyjmuję taką samą strategię jak wcześniej. Spokojnie posuwam się do przodu a podejścia staram się pokonywać równym krokiem trzymając tętno na wodzy. W spokojnym i wyjątkowo pustym karkonoskim lesie zostawiam za sobą kolejne kilometry. Biegnąc w cieniu niemalże zapominam o upale i gdyby nie koszulka, którą już dawno z siebie zrzuciłem, mógłbym przysiąc, że temperatura jest całkiem znośna.
Nachylenie trasy delikatnie się zwiększa a sznur biegaczy nie jest już tak równy i zbity jak jeszcze całkiem niedawno. Nie słychać rozmów i śmiechów a większość z nas biegnie samotnie. Wtem, las kończy się jakby ucięty niewidzialnym ostrzem a przede mną wyłania się absolutnie oszałamiający widok, tak bardzo charakterystyczny dla Karkonoszy. W tym momencie też niemalże dosłownie dostaję w twarz potężną i rozgrzaną do czerwoności łapą wściekłego słońca. Otwarta przestrzeń, choć cudownie piękna, przypomina mi dlaczego jeszcze na linii startu obawiałem się tego biegu. Mimowolnie zwalniam a o miarowym kroku nie mam już co myśleć. Wyglądam tak jakby ktoś wyciągnął kluczyki ze stacyjki każąc temu napędzanemu arbuzowo-ziemniaczanym paliwem pojazdowi toczyć się na jałowym biegu, tyle że pod górkę. Nie mam nawet siły napawać się widokami, a te są naprawdę wyjątkowe. Sznur biegaczy po raz kolejny zbija się w całość i teraz wszyscy razem tworzymy kolejkę pochylonych postaci z twarzami wyrażającymi przeróżne oblicza cierpienia, niczym grzesznicy stojący u bram piekieł żywcem wyjęci z jakiegoś posępnego malowidła. Zauważam niemałą grupkę osób kłębiących się przy niewielkim strumieniu i postanawiam do nich dołączyć. Chwila wytchnienia i wielce potrzebnej ochłody.
Na dalszym etapie podejścia doganiam kolegę i pół żartem pół serio pytam czy wybiera się na ostatnią pętlę. Jego wzrok mówi wszystko i już wiem, że jedziemy na tym samym wózku. Teraz już razem, ruszamy ku górze. Po jakimś czasie docieramy do Domu Śląskiego gdzie znów zatrzymuję się i ładuję baterie. Trzeba przyznać, że punkty podczas tego biegu działają wyjątkowo sprawnie i chyba nie było mi jeszcze dane doświadczyć tak profesjonalnej obsługi przy imprezie tej skali.
Tym razem podejście na szczyt przychodzi mi z o wiele większym trudem, choć nadal zaskakująco dobrze. Dźwięk dzwonka u samego szczytu wybudza mnie z amoku i po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia ruszam w dół. Tym razem wycieńczony organizm nie pozwala na równy zbieg i co jakiś czas przechodzę do marszu. Upał nie odpuszcza ale teraz, w towarzystwie i na drodze w dół, doskwiera jakby nieco mniej. Z tyłu głowy rodzi się już myśl, że może jednak warto wybiec na trzecią pętlę. Zapas czasu mam całkiem spory a trzecia pętla jest tą, na której najbardziej mi zależy. Piękna trasa od polany pod Śnieżką, przez Pielgrzymy i Słonecznik. Odsuwam jednak tą myśl na drugi plan i skupiam się na uspokojeniu własnego ciała by pozwoliło mi spokojnie zbiegać.
Po wybiegnięciu z lasu wpadamy na znajome ścieżki. Mijanym biegaczom, którzy rozpoczęli już swoją tułaczkę na trzeciej pętli, życzymy powodzenia a oni odpowiadają tym samym. Uśmiechamy się pod nosem w pełni świadomi, że nasza przygoda właśnie dobiega końca. Choć myśl o możliwym dokończeniu biegu ciągle kotłuje się gdzieś głęboko to jednak z każdym pokonanym krokiem odsuwam ją dalej. Na szczęście zachowuję zdrowy rozsądek i wiem, czym w moim przypadku mogłoby zakończyć się ulegnięcie pokusie. Dłonie już drżą a głowa buja gdzieś w obłokach niezdolna do powrotu na ziemię.
Bolesne DNF
Napędzani okrzykami kibiców i wolontariuszy na trasie, którzy podobnie jak obsługa punktów odżywczych, są tak profesjonalni i tak zaangażowani jak tylko można by sobie tego życzyć, biegniemy pokonując ostanie metry. Ramię w ramię wbiegamy na metę i zgłaszamy chęć zejścia z trasy.
W głowie pojawia się pewien zawód. Specyficzny żal do samego siebie, że przecież można było próbować. Odbieramy swój posiłek regeneracyjny i już po chwili cały żal mija. Bynajmniej nie z powodu, bądź co bądź pysznego jedzenia na mecie, ale z faktu, że nie jestem go nawet w stanie skonsumować. Czuję jak wszystko się we mnie gotuje. Mam wrażenie, że lada chwila odpadnie mi czubek głowy a ze środka buchnie para. Ładuję w siebie kolejne porcje płynów ale organizm nie chce już przyjąć więcej i powoli zaczynam czuć mdłości. Odsuwam od siebie jedzenie i skupiam się na uspokojeniu skołatanej głowy. Odpoczywamy jeszcze przez chwilę a następnie udajemy się do samochodu gdzie czeka na nas już dwójka naszych pozostałych towarzyszy. Przebieramy się i podejmujemy szybką decyzję, o skorzystaniu z okazji i zaczerpnięciu kąpieli pod moim ukochanym wodospadem Podgórnej. Kilkunastominutowa podróż upływa bardzo szybko i już po chwili zanurzam stopy w lodowatej wodzie. Mam wrażenie, że gdy moje ciało zanurza się coraz głębiej, woda wokół mnie zaczyna się gotować. Syczę niczym hartowana stal. Ale w tym momencie wszystkie moje dolegliwości mijają jak ręką odjął. Myśli magicznie wracają na swoje miejsce, dłonie przestają drżeć. Całe cało się uspokaja.
Pozwalam lodowatej wodzie się otulić i nareszcie zbieram myśli w całość. Nic się już we mnie nie gotuje. Nie ma śladu po wcześniejszym żalu z przerwanego biegu. Pojawia się natomiast radość. Radość z podjęcia słusznej decyzji ale co ważniejsze radość z przeżytych chwil. Do głowy wracają obrazy królowej Śnieżki spowitej całunem chmur, powoli odsłaniającej swoje oblicze przed nadbiegającymi uczestnikami. Wspaniały, niemalże alpejski pejzaż malowany na podejściu, które tak dało mi się we znaki. Widok zmęczonych twarzy wypiera obraz uśmiechniętych biegaczy i wolontariuszy. Oraz setki innych klatek zapisanych na rolce aparatu w mojej głowie. Znów mimowolnie przymykam oczy i uśmiecham się pod nosem. Ależ to był piękny bieg. Ależ to będą piękne wspomnienia.