... wszyscy nasi podopieczni, gdy nie ma w domu dzieci to Maraton jest Leśnik. Jesienna edycja Maratonu Leśnik to dystans około 47 kilometrów i 3400 metrów przewyższenia w masywie Pilska. Takim mini wyzwaniem postanowiliśmy wraz z mężem zakończyć czas letniego luzu. Edycja była Jesienna tylko z nazwy. W ostatni weekend sierpnia pogoda zapowiadała się cud miód malina. Okazało się, że nawet jagody - bo tych było na trasie pod dostatkiem, mąż raczył się nimi co chwila na podejściu pod Pilsko.
Teks: Ola Pucek-Mioduszewska
Zdjęcia: Karolina Krawczyk
Trasa Maratonu (były również krótsze dystanse czyli SpeedLeśnik i PółLeśnik) była bardzo urozmaicona. Zaliczyliśmy m.in. zbieg rwącym potokiem i dwie przeprawy przez strumienie. Miejscami but wpadał w miłe błotko, które można było oczywiście obiec, ale gdy lecisz w dół bezpieczniej i przyjemniej trzymać się linii najmniejszego oporu.
Zaliczyliśmy kilka bardzo stromych podejść poza szlakiem, w towarzystwie paproci, jeżyn i młodych świerczków. Można było też wyciągnąć nogę na kilku asfaltowych odcinkach. Trzy punkty odżywcze (na 10, 25 i 36 kilometrze) w zupełności pozwoliły uzupełnić kalorie i puste za każdym razem softflaski (przy panującym upale 1,5 l płynów między punktami było absolutnym minimum). W dzień wyścigu było bardzo gorąco. Wczesny start (8:00 rano) pozwolił tylko przez pierwsze kilometry cieszyć się w miarę komfortową temperaturą. Słońce szybko zaczęło przygrzewać i w samo południe na podejściu pod Pilsko weryfikowało wytrzymałość zawodniczek i zawodników. Organizacja biegu była na medal. Zawodnicy nie są prowadzeni na Leśnikach za rękę. Taśmy nie są rozwieszane zbyt gęsto, ale przy czujnym obserwowaniu oznaczeń, prawdopodobieństwo pogubienia się jest minimalne (przynajmniej na moim dystansie). Dodatkowo sporo osób biegło z trackiem wgranym w zegarek czy telefon. Na całej trasie co chwilę odsłaniały się niesamowite widoki na piękne hale i szczyty Beskidu Żywieckiego i przede wszystkim na królową tych okolic czyli Babią Górę.
Co do mojego startu to trafiłam chyba na przysłowiowy ,,dzień konia’’. Wystartowałam spokojnie. Męża dogoniłam około 20 km. Zdziwił się trochę, ale zacisnął zęby i do mety biegliśmy już razem co było bardzo fajnym doświadczeniem. Podejścia wchodziły mi wyjątkowo dobrze (mąż ledwo kwiczał próbując dotrzymać mi kroku). Ze zbiegami u mnie gorzej tak więc na nich ja obstawiałam tyły. Udało się nam ukończyć bieg w dość przyzwoitym czasie, a ja w barwach Kingrunner wylądowałam na babskim pudle. Na mecie szybki uścisk dłoni prezesa i ekipy organizatorskiej, zimne bezalkoholowe piwko i pyszny posiłek vege.
W głowie dużo pięknych wspomnień i postanowienie by wrócić jeszcze kiedyś na super trasy serwowane przez Michała i spółkę.