Wieliszewski Crossing to całoroczna opowieść w czterech częściach, której kolejne tomy piszemy wraz z biegiem pór roku. Przy czym Wieliszewski Crossing łamie podstawową zasadę tradycyjnego kalendarza i sezon zaczyna się tutaj nie wiosną, lecz zimą – od solidnego trailowego łomotu w podwieliszewskich lasach!
Pomysłodawcą i sprawcą całego zamieszania jest wójt gminy Wieliszew – Paweł Kownacki, który wraz ze swoją ekipą stworzył cykl, na który co kwartał w okolice Zalewu Zegrzyńskiego przybywają tłumy biegaczy z okolicznych wsi, miast i miasteczek. I tak na Crossingu można spotkać nie tylko lokalnych miłośników biegania w naturze, ale też zawodników z Warszawy, Łomży, a nawet z… Beskidu Niskiego. Jedni przyjeżdżają do Wieliszewa tylko pobiegać, inni – powalczyć w duathlonie, czyli do biegania dorzucić rower. Na wszystkich – bez wyjątku – czeka gorące powitanie na mecie, medal, ciepły posiłek i herbata. Jest też ciasto drożdżowe – dla mnie kluczowy pretekst, żeby wracać do Wieliszewa. Co tak niezwykłego jest w Wieliszewskim Crossingu, że takich jak ja jest więcej (i wcale nie mam na myśli smaka na ciasto)? Z trzech różnych perspektyw odpowiadają na to pytanie Marcin, Ola i James.
„Wieliszewski Crossing to miniatura giganta”
Uwielbiam Wieliszewski Crossing za niezwykłą atmosferę. Czy zima, wiosna, lato, czy jesień – tam zawsze jest zwyczajnie-niezwyczajnie miło. Rosnącą z każdą edycję imprezę tworzą ludzie, którzy czują sportowego bluesa. Nasza współpraca jest świetna, prowadzenie zawodów inspirujące. Niby powtarzalne biegi, niby te same twarze, ale za każdym razem jest inaczej. Razem z moją żoną Kasią jedziemy do Wieliszewa i pozostałych miejscowości, w których odbywa się Crossing, z pewnością, że nudy nie będzie. Wesołe biuro zawodów, za sterami DJ Marcin, świetnie zorganizowany pan Tadeusz Szczygielski, zasuwające na pełnych obrotach Weronika i Ania, niezłomni strażacy Marek i Piotrek na quadach, którzy pilnują na trasie wszystkich – od lidera po zamykającego stawkę. Do tego para fotografów Aga i Darek Ślusarscy oraz ambitny wójt Paweł Kownacki. Ponadto smaczny makaron, słodka herbata, pyszne drożdżowe ciasto, uroczy zapach ogniska i pieczonych kiełbasek, naturalne bieganie i naturalnie terenowa jazda na rowerze. Nie można nie wspomnieć o radosnych dzieciakach, które swoją rywalizacją za każdym razem wyciskają łzy z oczu. Wieliszewski Crossing to organizacyjnie, sportowo i emocjonalnie miniatura giganta. A właściwie gigant w swojej skali.
Marcin Rosłoń
Wraz z żoną Kasią tworzą w Wieliszewie konferansjerski duet. Dzień po biegu obchodził 40. urodziny.
„W jednej drużynie z Leo Messim”
Wieliszewski Crossing jest moją ulubioną imprezą biegową w okolicach Warszawy. Uwielbiam go za świetną atmosferę, doskonałą organizację, przemiłych wodzirejów i za grupę przyjaciół, których zawsze tam spotykam. Podczas ostatniej (zimowej) edycji, jak zawsze pojawiło się wiele znajomych twarzy. Wśród nich Patrycja Bereznowska, nasza mistrzyni Świata w biegach ultra. Pati dopiero zeskoczyła z najwyższego stopnia pudła (równo tydzień wcześniej), ustanawiając fantastyczny rekord świata kobiet w Biegu 48-godzinnym (pokonała 401 km!). Dodatkowo dzień przed startem w Wieliszewie zaliczyła Półmaraton Komandosa (biegnie się go z 10-kilogramowym plecakiem, w pełnym umundurowaniu i wojskowych butach), a mimo to zupełnie nie było widać po niej zmęczenia. Ja zaś po mocno imprezowym piątku i sobocie (urodziny kumpla i ślub w rodzinie) czułam, że moja forma daleka jest od ideału. Fart chciał, że nie zjawiło się kilka mocnych zawodniczek zazwyczaj startujących w Wieliszewie, tak więc wiedziałam, że pojawiła się szansa powalczyć o dobre miejsce. Lekko pofalowana około 10-kilometrowa trasa była (jak zwykle) bardzo fajna, a najważniejsze, że bardzo dla mnie łaskawa, dzięki czemu zameldowałam się na mecie na 2. miejscu wśród pań. Patrycja oczywiście była pierwsza (jak ona to robi?!). To niesamowite uczucie stać na pudle obok mistrzyni Świata. Mój syn mówi, że to tak, jakby w finałowym meczu Ligi Mistrzów grać w tej samej drużynie co Lionel Messi.
Ola Pucek, popularyzatorka Crossingu w kingrunnerowych (i nie tylko) kręgach
„Co dwie pętle to niejedna, czyli niedzielna tradycja”
Zazwyczaj niedzielne poranki spędzam z grupą przyjaciół na 20-kilometrowym wybieganiu po trasie wawerskiego crossu, zwieńczanym tradycyjnym, pysznym ciastkowniem w cukierni „U Kozaka”. Podczas jednej z naszych uczt Ola opowiedziała o bardzo fajnym biegu, który organizuje gmina Wieliszew, z mega wójtem zakręconym na bieganie, na którym panuje rodzinna atmosfera, a crossowe trasy są urozmaicone. Nic tylko jechać biegać!
Od tamtej pory – a minęły już prawie dwa lata – jestem stałym gościem Wieliszewskiego Crossingu. Tegoroczna zimowa edycja na pętli 9,5 km startowała z boiska przy hali sportowej w Wieliszewie. Podczas rozgrzewki ustaliliśmy z Mikołajem, że podtrzymamy niedzielną tradycję i – realizując plan treningowy Mikiego – przebiegniemy dwie pętelki. Bez presji na wynik ustawiliśmy się spokojnie na końcu ponad 400-osobowej grupy biegaczy, jeszcze tylko ostatnie odliczanie przez najlepszy duet prowadzących i lecimy. Pierwszy kilometr to szeroka asfaltowa droga, na której stawka się rozciąga – ścigacze mają swoje 3 minuty na ucieczkę w las, reszta (w tym my) zostaje w tyle. Od tej pory (oznaczona na każdym zakręcie!) trasa prowadzi miękkimi leśnymi drogami i wąskimi ścieżkami. Czasem wyprzedzam, zbaczając na miękką leśną ściółkę. W okolicach 5-6. km mamy fajne (i miłe dla łydek), piaszczyste podbiegi. Mijam punkt nawadniania obsługiwany przez przemiłe strażaczki i dalej sunę w tempie ok 5:15-5:20 min/km, które jak na niedzielne wybieganie jest dla mnie dość żwawe. Końcówka to znów fragment asfaltowej drogi i przedziwnej budowy nawierzchnia dosłownie uginająca się pod stopami. To chyba jakieś na wpół przymarznięte błotniste pole, na którym można się poczuć jak na trampolinie. Jeszcze tylko 500 m i wpadam na metę, gdzie wita mnie Ola (druga wśród kobiet, szacunek!), ale ja biegnę dalej. Ola zdziwiona pyta: „a gdzie ty lecisz?”. „Jak to gdzie, skoro dziś niedziela, to dwadzieścia mamy do zrobienia!”. I sunę przed siebie na kolejne kółko. Na pierwszej pętli uważnie obserwowałem wszystkie zakręty, tak aby w miarę możliwości zapamiętać, gdzie w lewo, gdzie w prawo, bo przecież na drugiej może już nie będzie oznaczeń i się pogubię. Na szczęście wszystkie oznaczenia wciąż były na swoim miejscu, tylko wszyscy wolontariusze gdzieś się ulotnili – pewnie na ognisko i pyszne kiełbaski na mecie.
Biegnę sam, w obcym lesie, ale droga dobrze oznaczona, więc mogę trzymać tempo. Równy, miarowy krok, mogę koncentrować się na prawidłowej postawie i właściwym ułożeniu stopy – tak jak zalecał przed biegiem Mikołaj (mimo młodego wieku doświadczony biegacz terenowy). Na ostatnich 4 kilometrach staram się lekko przyśpieszyć, ale bez przesady, tak aby tętno utrzymać w granicach 150-160 uderzeń na minutę. Mimo kilkunastu kilometrów w nogach, przy równym kroku (i bez przepychania się łokciami) prędkość rośnie. Oddech jest równy, nogi same niosą, przyroda wokół. Ups, ale się słodko zrobiło! Po chwili po raz drugi tego dnia dobiegam na metę, gdzie witają mnie tylko zegar, wyświetlający czas 1:40:17 i niezawodny pan Tadeusz. Wręcza mi medal (na pierwszym okrążeniu jakoś o nim zapomniałem). Jeszcze tylko rozciąganie, makaron i już niedzielne wybieganie można uznać za pełen sukces. Tylko ciastek u Kozaka szkoda, ale nadrobię zaległości w kolejny weekend!
James Kamiński
Prezes nieformalnej grupy biegowej Sunday Sweaty Sunday, wydawca magazynu ULTRA
***
Brałeś/aś udział w Wieliszewskim Crossingu ZIMA 2018? Oceń bieg TUTAJ i wskaż organizatorom, co Ci się podobało, a co wymaga poprawy.
Kolejna edycja cyklu Wieliszewski Crossing WIOSNA 2018 odbędzie się 8 kwietnia w Krubinie. Więcej informacji o biegu TUTAJ.
Do zobaczenia w Gminie Wieliszew!
***
Zdjęcia: Darek Ślusarski