Kilka tysięcy żelaznych łydek tłoczyło się na placu przed kościołem Św. Michała w Chamonix, a na twarzach spalonych słońcem i wiatrem malowały się różnorakie emocje: radość, ekscytacja, ale także obawa skrywana pod makijażem dumy z tego, że oto stoi się na starcie najbardziej prestiżowego ultramaratonu górskiego na świecie: Ultra Trail du Mont-Blanc.
W tym roku organizatorzy dokonali niewielkiej zmiany trasy – dołożyli jedną przełęcz powyżej 2500 m n.p.m. – i zaokrąglili liczby, które od wielu tygodni i miesięcy śniły się po nocach ultrasom z całego świata: 170 km górskich szlaków dookoła masywu Mont Blanc, 10 000 m podejść i tyle samo zbiegów.
Oto nadszedł ten dzień, w którym przy dźwiękach Conquest of Paradise Vangelisa mieli wyruszyć po upragniony tytuł finishera „tego” UTMB. Pośród nich stał wyraźnie zaniepokojony gość z lekko wystającym brzuchem i długimi włosami. To ja.
W filmie Indiana Jones i ostatnia krucjata jest taka scena, gdy odtwórca tytułowej roli, Harrison Ford staje na krawędzi przepaści, rozpościerającej się pomiędzy dwoma brzegami kanionu – jest to jedna z serii prób na drodze do Świętego Graala. Zdesperowany bohater decyduje się w końcu na krok w próżnię i okazuje się, że brzegi kanionu spina niewidoczny most, którego ze skraju przepaści nie sposób było dostrzec, a na którym można pewnie oprzeć stopy.
Snując biegowe marzenia często myślimy o drugim brzegu kanionu, który wydaje się nam niedostępny, odległy i nierealny – dlatego właśnie, że nie widzimy drogi i nie wiemy, jak pokonać dystans między brzegami. Jednak jedyne, czego nam potrzeba, to impuls, żeby zrobić pierwszy krok i zorientować się – podobnie, jak Indiana Jones – że istnieje droga na drugą stronę.
Do pokonania przepaści zostało mi już „tylko” 170 km po alpejskich szlakach.
Ultrarozwinięcie
Wiecie, jak szybko mija czterdzieści godzin w Alpach? Wbrew pozorom bardzo prędko. Start jest popołudniu i zanim się obejrzysz, robi się ciemno. Pierwsza noc to ciągłe skupienie, rozmowy z innymi uczestnikami, snucie fantazji o tym, jak otaczające cię szczyty wyglądają za dnia. Potem przychodzi świt, widzi się to wszystko i wygląda to jeszcze lepiej niż w sennych marach – no dobrze, marzeniach. A potem jest meta… Przynajmniej tak się wydaje. To Courmayeur, urocze włoskie miasteczko w okolicach 79. kilometra trasy. Tutaj każdego wita się jak bohatera – z wielką serdecznością – i pewnie dlatego tak trudno jest ruszyć stąd w dalszą drogę. Warto to jednak uczynić, ponieważ przez kolejne kilka godzin biegnie się wśród najwspanialszych widoków na świecie, mając cały czas ogromne granitowe ściany Mont Blanc w zasięgu wzroku, po drugiej stronie doliny. Ukoronowaniem przecudownej włoskiej części trasy jest wspinaczka na Grand Col Ferret, która miażdży nie tylko mięśnie czworogłowe, lecz także wszystkie zmysły oraz wyobrażenia o pięknie i wspaniałości gór.
W nogach prawie 100 km, a w głowie? Połowa wyścigu. Zaczynasz myśleć o mecie, ale do niej jeszcze porządne ultra… Zaczyna się walka z samym sobą, a u każdego wygląda ona inaczej. Ja kląłem na kamienie, piłem hektolitry coli i napierałem dalej. Myślałem o kamizelce finishera – nazwijcie mnie, kim chcecie: pozerem, gadżeciarzem, mięczakiem. Nie obrażę się – proszę tylko, żebyście napisali mi, o czym wy myśleliście po setnym kilometrze, kiedy już ukończycie swoje UTMB.
Zakończenie, a może nie?
Na 5 km przed metą płakałem z bólu, złości i wyczerpania. Ostatni kilometr pobiegłem poniżej 4:30. Nic mnie nie bolało, darłem jak głupi do mety, gdzie popłakałem się jak dziecko. Dwie minuty później nie mogłem wstać, bo nogi nie działały, a pokonanie kilkuset metrów do kwatery zabrało mi jakąś godzinę, bo wciąż kręciło się w głowie. W pokoju padłem jak nieżywy. Obudziłem się kilka godzin później. Meta była już zamknięta, bieg przeszedł do historii, a zgraja finiszerów popijała mniej lub bardziej wyskokowe trunki w kawiarniach i restauracjach Chamonix, wymieniając się odpowiedziami na to jedno, konieczne, acz znienawidzone przeze mnie pytanie: „no dobrze, to co dalej?”.
Nie wiem, co dalej. Czuję ulgę, że jest już po. W myślach snuję opowieści, które będę opowiadał córkom, a może i wnukom. Utrwalam w pamięci najwspanialsze – i najgorsze – wspomnienia.
Post scriptum
Kiedy ponad dwa lata temu oznajmiłem żonie, że chcę pobiec w UTMB, Ania zakleiła drzwi naszej szafy kolażem numerów startowych i zdjęć najlepszych ultrasów. W środku kompozycji znalazła się karteczka z odręcznie wypisanym numerem, moim imieniem i napisem UTMB… Teraz Ania wiesza w tym miejscu prawdziwy numer startowy. 2650… to mój szczęśliwy numer – a jaki będzie Twój?
Tekst: Kuba Krause (Relacja pochodzi z 2. numeru ULTRA)
Bieganie odkrył przed trzydziestką, kiedy próbował schudnąć do ślubu. Kiedy zdał sobie sprawę, że można do tego biegać w górach, przepadł bez reszty. Ceni sobie samotność długodystansowca, ale z drugiej strony uwielbia czytać i pisać o bieganiu. Ma żonę i dwie małe córeczki. Kiedyś będzie też miał kota, ale dopiero, jak przekona do tego żonę.
Zdjęcia: materiały organizatora/UTMB