Kto liczył w Gdańsku na łatwą i lekką przebieżkę, szybko zmienił zdanie. Poprowadzona "z pazurem" i lekką finezją trasa, największe atrakcje zafundowała dopiero na ostatnich kilometrach!
Patrząc chronologicznie, powinienem najpierw wspomnieć o Zimowym Maratonie Bieszczadzkim, który jednak potraktowałem bardziej treningowo niż jako start docelowy. Natomiast biegiem, na którym zdecydowanie bardziej koncentrowałem się na wyniku, był Trójmiejski Ultra Track, czyli 65-kilometrowe zwiedzanie szlaków Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, a przy okazji mój... debiut w ultra! Żeby było ciekawiej dopiero kilka dni przed biegiem uświadomiłem sobie, że liczba 1400 to nie suma podbiegów i zbiegów, a tylko samych podbiegów. O tym, co znaczy 700 m w górę więcej miałem się przekonać już wkrótce.
Wyruszyliśmy większą ekipą do Gdańska już w piątek rano, by na spokojnie odebrać pakiety startowe i przygotować ubranka i sprzęt potrzebny na bieg. Tegorocznej zimy na północy Polski nie trzeba opisywać - już na kilka dni przed biegiem było jasne, że na śnieg na trasie nie ma za bardzo co liczyć. Zaczęło się spekulowanie, jakiej trasy możemy oczekiwać - czy będzie lał deszcz (a co za tym idzie, czy będziemy brodzić po kostki w błocie), czy raczej czeka nas w miarę suchy i szybki szlak. I w związku z tym, jakie buty wybrać - szybkie startówki czy raczej coś z agresywnym bieżnikiem... W nocy przed biegiem chwycił lekki przymrozek, zatem postawiłem na startowe asicsy. I nie pomyliłem się - błota na trasie nie było dużo, a jeśli już to zmrożone. Ale coś za coś. Za wygodę na płaskich odcinkach płaciłem na upstrzonych śliskimi korzeniami zbiegach.
W końcu nadeszła godzina "W". Sobota, 13 lutego, godz. 6 rano. Na starcie około 230 biegaczy, z których część - tak jak ja - debiutuje na ultradystansie. Wszyscy z przejęciem mrugali czołówkami, bo to jeszcze przecież środek nocy. Ruszamy! Spora grupka, mimo podbiegu, wyrywa do przodu w jakimś szaleńczym jak dla mnie tempie. Nasze mrugające między drzewami czołówki tworzą abstrakcyjny, nieziemski klimat - podświetlone drzewa i kamienie jawią się jak dziwne człeko- i zwierzopodobne postacie. I nagle - gdy już zaczynałem czuć swój rytm - bum! Leżę. Pierwszy mocniejszy zbieg, wystające śliskie korzenie, i nieszczęście gotowe. To mnie trochę obudziło - koncentracja, chłopie, to nie będzie łatwy bieg. Na szczęście nic poważnego się nie stało.
Do pierwszego punktu odżywczego biegło się łatwo, mimo że trasa była ciągłym rollercoasterem. Na 22. km zegarek pokazywał mi średnie tempo 5:09 min/km. I wtedy niestety razem z grupką biegaczy zgubiliśmy trasę (łącznie na całym dystansie pobiegliśmy źle dwa razy). Podobno jakiś "żartowniś" przewiesił taśmy. W efekcie, zanim znaleźliśmy właściwą drogę, tempo poleciało niemiłosiernie... Na punkcie banan, izotonik i chwila odpoczynku, bo następny postój dopiero za blisko 20 kilometrów.
Wstało słońce, przebijające się przez spowite mgłą trójmiejskie lasy. Uwielbiam te momenty, gdy towarzystwo jest już mocno rozciągnięte. Na trasie jestem wtedy tylko ja, ze swoimi myślami i słabościami, które przezwyciężam podziwiając i delektując się odgłosami dzikiej przyrody.
30. km. Kolano. Chyba wywrotka z początku biegu jednak przyniosła konsekwencje. Od tej pory, pomimo zapasu sił, nie szarżuję na zbiegach. Ból się nie nasila, ale trzyma konsekwentnie. Tempo zaczyna siadać. Aby do punktu na 41. km. W końcu jest! Tempo wciąż poniżej 5.30. Niby nie najgorzej ale wiem, że dłużej go nie utrzymam. Tym bardziej, że druga część trasy jest trudniejsza. Za punktem zaczyna się klasyczne tasowanie z resztą stawki. Raz ja wyprzedzam ich - na zbiegu, potem oni mnie na podbiegach. Wszyscy jesteśmy już mocno zmęczeni. A ja zaczynam przeklinać zbyt szybkie tempo biegu na początku. Teraz płacę za to z nawiązką.
Ostatni punkt odżywczy na 51. km. Wcinam i piję, co tylko mam pod ręką. Głód daje o sobie znać. Trzeba oszukać organizm na tych ostatnich kilkunastu kilometrach. I tylko ten szelmowski uśmieszek kogoś z boku: "Najgorsze dopiero przed wami". I rzeczywiście - podbiegi są na tyle strome, że nie ma mowy nawet o truchcie, a na zbiegach trzeba raczej hamować, łapiąc się gałęzi, niż pędzić na złamanie karku. Nogi coraz bardziej jak z waty, co chwila targane mniejszymi i większymi skurczami... Nasz wyścig coraz bardziej przypomina człapanie maruderów, ścigających się z babciami na spacerze z pieskiem. W pewnym momencie znów robi się jednak wesoło - gdy na drzewach pojawiają się ostrzeżenia: "Uwaga! Wścieklizna!" (to o nas?!), a na jednym z najtrudniejszych podejść na 60. km wyrasta plansza: "Do mety 5 km". Tylko? Aż? Trudno ocenić. W zasięgu wzroku mam jednego z biegaczy, który co chwila pojawia się przede mną i znika za kolejną górką. Koncentruję się na nim, chociaż wiem, że już go raczej nie ścignę. To jedyny sposób, żeby oderwać myśli od siebie i własnych słabości. Jeszcze kilkaset metrów i nagle za kolejnym wzniesieniem wyłania się meta! Nic już nie widzę, nic nie czuję. Jestem szczęśliwym ultramaratończykiem. Już oficjalnie! Medal na szyi, gratulacje od znajomych, a ja marzę tylko o obiecanym grzańcu, którego szybko łykam dwa kubki. Ha, zrobiłem to!
Czas: 6:29:31 dał mi 22. miejsce w klasyfikacji generalnej i 18. w kategorii wiekowej.
Na koniec chciałbym podziękować i pogratulować całej naszej biegowej ekipie, wszystkim bardziej i mniej znajomym za wsparcie i mega doping w trakcie biegu i na mecie TUT-a. Ukłony dla wolontariuszy za wasz trud i pracę pomimo nie najlepszej pogody, oraz dla organizatorów za piękną, niełatwą i urozmaiconą trasę.
Czy czegoś zabrakło? Może w kilku najbardziej newralgicznych miejscach trasa mogłaby być lepiej oznakowana. Aha - i jakiś ciepły napój na pierwszym punkcie. Drobne poprawki i będzie idealnie.
Tekst: Rafał Kot
Zdjęcia: Rafał Wilczek, Arkadiusz Kulewicz, Boot Camp Toruń, Karolina