NA PODBÓJ FRANCJI
Drzwi samochodu trzasnęły i banda biegowych świrów rusza na podbój świata. Kierunek – Chamonix. Cel – styrać się niemiłosiernie, zdobyć kilka szczytów, przebiec przez trzy kraje, okrążając Dach Europy, by wbiec na metę i zdobyć zaszczytne miano Finishera UTMB!
15 godzin później, zmięci, zesztywniali i umordowani ale z bananem na twarzy, wysiadamy w przepięknej, alpejskiej wiosce. Chamonix, stolica narciarstwa alpejskego, końcem sierpnia zawsze zamienia się w jedno wielkie miasto biegaczy górskich. Miasteczko niby niewielkie, ale biegacz w terminie festiwalu UTMB dosłownie nie wie gdzie odwrócić wzrok. Mieścinka, w której mieszka ok. 9700 mieszkańców, nagle przyjmuje blisko 10 000 biegaczy plus rodziny i support (pomijam już regularnych turystów). Gdzie się nie obrócisz, widzisz biegaczy górskich, sprzęt i ciuchy do biegania górskiego, odżywki, batony, żele dla biegaczy, reklamy biegów ultra... a wszystko to w cieniu Mont Blanc! Trafiłem do raju dla ultrasów.
W Chamonix lądujemy we wtorek i wydaje się, że 3 dni do startu to wystarczająco dużo czasu. Nic bardziej mylnego. We wtorek udaje się tylko zrobić rundkę po Chamonix i odnaleźć się w najważniejszych punktach (start i meta, odbiór pakietów, itp.), namierzyć co fajniejsze knajpy i sklepy, a także wybadać ceny. Od środy już ogień.
ŚRODOWE EMOCJE
Rano wstaję wcześnie żeby zdążyć na poranny trening organizowany przez Compressport w miejscu mety UTMB. Wspólnie oglądamy start biegu TDS, a potem ruszamy na ostatnie rozbieganie przed startem. Biegnie mi się świetnie, a nogi niosą jak nigdy. Po treningu wspólne śniadanie i loteria z całkiem fajnymi fantami od Compressport. Oczywiście, moje szczęście zagwarantowało mi brak wygranej w loterii :P
Chwila odpoczynku i już biegnę na kolejne eventy, w tym Buff Reborn Party – impreza z darmową wyżerką oraz bardzo fajna niespodzianka – za dwie puste plastikowe butelki można dostać chustę BUFF. Dlaczego akurat tak? Żeby lepiej zapamiętać, że buffy powstają z materiałów z recyklingu – każda chusta BUFF to właśnie dwie plastikowe butelki!
Nie ma co wracać do domu, bo już zrobił się wieczór i lada moment będą dobiegali pierwsi z dystansu TDS. Na mecie jest ogromna reprezentacja Polonii i wspólnie śledzimy w napięciu walkę Marcina Świerca na ostatnich kilometrach. Komentatorzy przekrzykują się wzajemnie i wydaje się jakbyśmy oglądali rozstrzygnięcie finiszu biegu na 500 m, a nie najtrudniejszych 120 km w ramach UTMB.
Nareszcie Marcin wypadł zza zakrętu. Polacy robią wrzawę, komentatorzy krzyczą, są wielkie emocje! Marcin Świerc wygrał TDS! Złoto dla Polaka. Świercu rozwalił system! Oj, Polska się obudzi i zwróci przynajmniej na chwilę wzrok na świat biegów ultra.
ODBIÓR PAKIETU
We środę nabiłem chyba z 30 km, więc we czwartek chcę naprawdę odpocząć i zebrać moc na start. Odbiór pakietu (o pakowaniu i sprzęcie obowiązkowym pisałem tutaj) dłuuga przeprawa, choć czas mija szybko. Przedsięwzięcie jest ogromne – najpierw długa kolejka do pierwszej rejestracji, potem wyrywkowe sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego (włącznie z integralnością materiałów, np. w kurtce przeciwdeszczowej czy ważenie 2. Warstwy). Wszystko wybebeszam do kuwety i jadę z betami w kolejce, jak na lotnisku. Po udanej weryfikacji, odbiór numeru i „zachipowanie” plecaka biegowego. Jeszcze odbiór worka na depozyt i koszulki oraz krótki instruktaż ze znaków jakie mogę spotkać na trasie i gotowe (poczułem się jak na kursie na prawo jazdy).
Przy wejściu widzę gościa z aparatem i ściankę. No, nie mogłem sobie odmówić pamiątkowego zdjęcia! Przy wyjściu stał słupek z komputerami, gdzie można się się zapisać na newsletter - bo tylko tak dostaniesz zdjęcie na maila! Jest patent, nie? ;)
Skoro jestem już spakowany (na odbiór pakietu trzeba było przecież wziąć cały komplet), pozostały już tylko formalności - dobre ładowanie węgli, leżenie i modlenie się o pogodę... na piątek prognozują burze, na zmianę z deszczem :P
GODZINA "ZERO"
Stoję na przystanku i patrzę na gęstniejące chmury, skrywające alpejskie szczyty. Przynajmniej nie pada deszcz. Podjeżdża autobus i zaczyna się zbieranie zawodników z kolejnych przystanków. Potem jazda tunelem Mont Blanc i wreszcie wyjazd po włoskiej stronie... a tu niespodzianka! W Courmayeur świeci słońce!
Wysiadam z autobusu w dużo lepszym nastroju i lecę do centrum. Trochę się boję, żeby nie utknąć gdzieś na szarym końcu na linii startu. Nie chcę mieć przed sobą ponad tysiąca biegaczy, bo na wąskim szlaku utknąłbym na amen i tyle byłoby z walki o czas.
Na szczęście start podzielony jest na dwie strefy – numery 3000-4000 i 4000 w górę. Ufff, jestem w pierwszej grupie i dopycham, bardzo blisko startu. Potem dowiedziałem się, że druga grupa ruszyła 15 minut później, więc w czasie netto dało to lekkie wyrównanie szans, chociaż i tak mieli straszny korek na pierwszym podejściu.
Na chwilę przed startem robi się dostojnie: puszczają hymny Francji, Włoch i Szwajcarii, potem kilka podniosłych słów, ostatnie odliczanie i start! Ruszyliśmy dumnie, kawalkadą przez Courmayeur. Chwila kluczenia po miasteczku dla rozgrzania nóg i pokazania się kibicom, a potem rura na szlak. Równiutki asfalt szybko się kończy, a nachylenie zwiększa drastycznie. Zaczyna się rwana wspinaczka pod górę. Dynamiczne podchodzenie, przetykane delikatnym podbieganiem i mozolnym deptaniem po piętach wolniejszych biegaczy przede mną. Co chwila słychać tylko "sorry... excuse me... pardon..." Z czasem mozolnego deptania jest coraz więcej, a wyprzedzić nie ma jak. Kluczowe jest dobre ustawienie się na starcie. Staniesz za daleko i zapomnij o sprawnym dostaniu się na szczyt.
Droga w górę jest dłuuuuga, ale przez to, że idzie się w sporym tłumie, nie można pocisnąć zbyt mocno i zostaje nieco sił na najostrzejszą końcówkę. Mimo to, slalom w górę zbocza trwa w nieskończoność, a na szczyt docieram nieco przymęczony. Zaraz przed końcówką podlatuje do nas śmigłowiec z kamerą żeby złapać kilka ujęć. Łopaty zawiewają lodowatym powietrzem i aż mnie ciarki przechodzą... już nie chcę być w telewizji! Spadaj!
Na szczycie zatrzymuję się i rozglądam... ten widok utkwi mi w pamięci na długo. W oddali skrzą się śnieżne, alpejskie szczyty. Skąpane w słońcu i oglądane z wysokości 2584 m n.p.m. to kwintesencja UTMB! Bieg granią przy takiej pogodzie to najlepszy moment żeby nacieszyć się tym widokiem. Rozglądaj się! Teraz! Niech trwa! Bo potem już tylko wzrok wbity w ziemię...
Wydeptane, szerokie szlaki dają okazję do pobiegania i choć wysokość nieco zatyka, roznosi mnie radość. W euforii dobiegam do Bertone, a potem sprawnie przemieszczam się do schroniska Bonatti. Czas mija szybko, a kilometry uciekają. Mocny zbieg do Arnouvaz zapowiada szum górskiej, rwącej rzeki w dole i harmider na punkcie kontrolnym. Słychać brawa i wiwaty, a także ogólną kotłowaninę.
Dobiegam do namiotu, uzupełniam szybko płyny i przegryzam coś, kątem oka patrząc już na trasę. Teraz największy strach - ponad 700 m ostrego podejścia na Grand Col Ferret, będącą granicą Włoch i Szwajcarii. Przełęcz na wysokości 2537 m, zwykle pogrążona jest w chmurach, a temperatura oscyluje koło zera. Organizatorzy mówili żeby raczej tam nie stawać na odpoczynek...
Wybiegam z punktu, przeskakuję przez most przerzucony ponad potężną rzeką i wspinam się w górę, lawirując pomiędzy wielkimi głazami, rozrzuconymi po równinie tworzącej zbocze góry. Z początku łagodne wzniesienie, niedługo zmienia swoje oblicze na coraz bardziej nieprzyjazne. Idzie się coraz wolniej, a warunki robią się coraz trudniejsze. Z góry ciągnie zimne powietrze i wszyscy zakładają cieplejsze ubrania. Ja na razie nasuwam tylko rękawki. Wszystko zasnuwa mgła, ale zaraz uświadamiam sobie, że to jednak chmury. Wysokość jest już poważna.
Walkę z górą ułatwiają mi kije, ale tylko do czasu, bo właśnie dochodzę do znaku zakazującego ich używania na następnym odcinku. Widzę, że przede mną niektórzy sobie nic z tego znaku nie robią, ale ja składam kije i napieram dalej - czwórki palą przy każdym kroku. Robi się jeszcze zimniej.
Wilgoć siada na okularach i niewiele widzę. Z reszta i tak wszędzie tylko szarość... i totalna, nienaturalna cisza... tylko zgrzytanie kamieni pod butami i mój własny oddech... czuję się jak intruz, którego góra w każdej chwili może postanowić zmieść ze swojej powierzchni jednym trzepnięciem... dopiero po dłuższej chwili dochodzi do mnie dźwięk transformatora pracującego na szczycie... Jest! Dochodzę wreszcie na samą górę, jeszcze kilka kroków dla ochłonięcia i ruszam powoli do biegu. Nie dam rady biec szybko, bo przez zawilgocone i zaparowane okulary niewiele widzę. W ciszy i mgle przemierzam szczyt i zaczynam długi, 20-kilometrowy zbieg w dół. Garmin pokazuje już 32 km.
DESZCZOWA SZWAJCARIA
Tuż poniżej chmur przychodzi czas na test bojowy przeciwdeszczówki od Salomona. Zaczyna padać, a pod nogami czeka już świeżo wyślizgana, błotnista ścieżka. Ciężko utrzymać się na nogach i co chwila zjeżdżam ze szlaku po błocie i mokrych trawach. Z kępkami powyrywanego zielska w dłoniach docieram do La Fouly. W namiocie chwila odpoczynku, łyk kawy i miseczka ryżu z solą (nie, to nie jest takie specjalne, dobrze zbilansowane danie, stworzone w porozumieniu z dietetykami - po prostu mają tu tylko mięsny sos...), uzupełnienie płynów i ruszam dalej.
Biegnę cały czas lekko w dół. To bardzo przyjemny odcinek i można nieco wydłużyć krok. Blisko 10 km schodzi błyskawicznie. Przebiegam przez Praz De Fort i zaraz za centrum miasteczka, skręcam w lewo. Zaczyna się podejście pod Champex-Lac. Na budziku już 50 km.
Nagle odcina mi prąd... Po kilkunastokilometrowym zbiegu, gdzie puściłem się trochę mocniej, niewielkie podejście do Champex niszczy mnie totalnie. Idzie się słabo, a w głowie rozwija się ciemność. Przecież to dopiero połowa dystansu, a takie lekkie podejście stanowi dla mnie tak ogromny problem. Co będzie potem? Jeszcze mam trzy duże góry. Czy ja w ogóle dam radę je pokonać? Może jedną, ale trzy? Ledwo dyszę, właściwie rzężę, a nogi nie chcą słuchać. Czarna makabra. Lezę przygięty i wpatrzony we własne buty, aż tu nagle przychodzi oświecenie - przecież to tylko kryzys. Nadszedł tak niespodziewanie, że nie wyczułem tego momentu. A kryzysy przecież przechodzą - ten też już musi słabnąć, skoro głowa doszła do głosu i rozpoznała co się dzieje. Trochę podnosi mnie to na duchu i zbieram się w sobie. Wciskam żel dla szybszego skoku energii.
POŁÓWKA
Nareszcie Champex-Lac. Z prawie godzinnym opóźnieniem w stosunku do założeń czasowych, ale jestem. Na punkcie postanawiam odpocząć trochę dłużej. Kręcę się i ostrożnie próbuję różnych rzeczy, które wiem, że żołądek przyjmie. Żółty ser wchodzi idealnie, trochę makaronu (znowu na sucho) z solą, gorąca herbata. Prawdziwym zbawieniem okazały się musy owocowe. Wciągam kilka naraz.
Po 10 minutach wyłażę na zewnątrz. Uprzedzano mnie, że w Champex będzie sprawdzane wyrywkowo wyposażenie obowiązkowe. Tym razem padło na telefon, spodnie wodoodporne i kurtka przeciwdeszczowa. Poszło szybko i bez problemów i zaraz jestem w drodze. Obiegam jezioro i luźno dobiegam do Plan de L'au, a potem ciężkie podejście na La Giete.
Odrobinę zregenerowany i dokarmiony dużo sprawniej radzę sobie z tą górą. 700 m podejścia na 5 km nie należy do łatwych podejść, ale po niedawnym kryzysie nie pozostał nawet ślad. Napieram raźno do góry, to gęstym lasem, to przecinkami. Jest jeszcze jasno. Słyszę dzwonki i już wydaje mi się, że zaraz będzie szczyt, bo to przecież kibice i wolontariusze tak sygnalizują... aż tu nagle podnoszę wzrok i staję oko w oko z wielką, rogatą krową. W zasadzie całym stadem, ale ta jedna wylazła na sam środek drogi i tam się uwaliła... jak to krowa. Prawie na nią wlazłem! Omijam ostrożnie łaciatą i ruszam dalej, słysząc jakieś komentarze ze strony właściciela stadka. Na szczęście nie zrozumiałem ani słowa ;)
Niedługo potem znowu jestem na 2000 m n.p.m. i dobiegam do punktu schroniska La Giete. Z wnętrza dobiega muzyka. Wbiegam do środka, pochylając głowę żeby nie przyrżnąć w nadproże (przy moim wzroście oznacza to, że otwór drzwiowy został zrobiony dla krasnali...). Spodziewam się niezłej imprezy, ale w środku siedzi na stole tylko jedna dziewczyna i macha nogami. Witam się i wybiegam ze schroniska drugimi drzwiami. Zbiegam w dół, do Trientu.
Do miasta wbiegam jeszcze za dnia, choć niewiele go już zostało. Zaczyna znowu kropić. Przebiegam wąskimi uliczkami, zagrzewany przez mieszkańców i w samym centrum Trientu znajduję namiot z punktem kontrolnym. Tutaj też Garmin i Petzl mają swoje stanowiska obsługi. 73 km biegu za mną. Znowu siadam i jem na spokojnie, uzupełniam softflaski i ruszam w drogę. Wychodząc, spoglądam w lewo i spostrzegam, że jakaś kochana żona swojemu zawodnikowi przyniosła Pizzę! Aż mnie ślinianki zabolały... wybiegam byle szybciej...
Ta pizza nie chce mi jeszcze długo zejść sprzed oczu, niczym jakiś wredny powidok... ale trzeba się otrzepać z tego szoku i wdrapać na Les Tseppes, bo to już oznacza Francję! Jestem prawie w domu! Ledwo jednak schodzę z asfaltu i wkraczam w las, a wszędzie zalega ciemność i trzeba uruchomić czołówkę. Do tego siąpi już konkretnie, czyli mam kolejny problem - brak daszka, który osłania okulary przed deszczem. Ale spoko, zaraz będę we Francji!
Czołówka świeci pełną mocą, za to moje akumulatory wręcz przeciwnie - nie chcą zastartować. To już prawie 80 km, do tego ciemność i deszcz (i ta pizza przed oczami!) - wszystko razem stłamsiło i złamało moją psychikę. Wspinaczka jest katorgą... dokładna powtórka z poprzedniej górki - też 700m i ponownie na wysokość 2000 m n.p.m., ale wrażenia zupełnie inne. I co z tego, że wiem, że oto jest drugi kryzys, który również przejdzie... bo przejdzie, ale dopiero na szczycie... a póki co jestem małym punkcikiem, światełkiem, błyskającym nieśmiało gdzieś w nieskończoności nocy. Nogi nawet nie to, że nie chą - po prostu nie mogą. Brak prądu i koniec. Walka idzie o każdy krok i tylko kije dają mi oparcie, dzięki któremu jeszcze stoję. Co jakiś czas spoglądam w górę, ale wciąż nie widać końca...
W pewnym momencie jednak niebo robi się jaśniejsze. Czy to omamy zmęczonego umysłu? A może jednak światełko w tunelu? Krok za krokiem, sunę powoli w stronę szczytu, a ścieżka zawija i zawija... słyszę coś... i chyba widzę źródło światła... Tak! to mała chatka z latarnią tak rozświetla noc. Zbliżam się do niej, niczym ćma lgnąca do żarówki. Jeszcze kilka kroków i jestem. Sczytują mi numer i mówią, że to już prawie koniec. Ufff!
FRANCJA NOCĄ
Wreszcie się wypłaszczyło i mogę przyspieszyć. Ulżyło mi ogromnie. Kiedy tylko trasa robi się łagodna biegnę jakbym dopiero wystartował, ale przy każdym większym przewyższeni noga całkowicie przestaje podawać. Biegnę w otaczającej ciszy. Nie jest tak jak na Grand Col Ferret - tu wiatr porusza drzewami, a w oddali słyszę dzwonki - tym razem to na pewno są pasące się gdzieś krowy. Na samym szczycie obiegam jakieś zabudowania i zaczyna się droga w dół do Vallorcine - pierwszego punktu po francuskiej stronie!
Wyprzedzam kilku biegaczy. Zbiegi to moja mocna strona i wykorzystuję je jak mogę. Przy tym wszystkim jestem w stanie trochę się zregenerować. Po ok. 5 km dobiegam do punktu. 84 km na budziku, a z 2000 m n.p.m. znowu zjechałem na wysokość 1240 m. Kręcę się przez chwilę, uzupełniam energię i po 10 minutach ruszam w drogę. Coraz dłuższe przerwy robię na punktach. Teraz jednak będzie łatwiej, bo zmieniono trasę (dwa dni temu na Tete Aux Vents był śmiertelny wypadek i wciąż istniało ryzyko oberwania skał na szlaku). Do Col des Montes prowadzi przyjemna, płaska trasa zaraz obok głównej drogi z Vallorcine do Chamonix. W kluczowych momentach stoją wolontariusze, oświetleni jak choinki i wskazują prawidłową trasę.
Droga do La Flegere jest długa, ale znośna. Głównie idę w górę, ale są też zbiegi, które pozwalają chwilę odpocząć. Dzięki temu łatwiej pokonać całe przewyższenie. To podejście, pomimo zmęczenia, okazuje się najłatwiejsze do pokonania. A może po prostu dotarłem już poza granicę bólu i teraz mogę lecieć w nieskończoność?
Wychodzę z lasu i widzę w oddali duży, oświetlony budynek - to stacja kolejki z Lez Praz do la Flegere i ostatni szczyt przed metą. Do namiotu wchodzę i wychodzę, nawet nie zatrzymując się po wodę. Już czuję Chamonix. Ostatnie 6 km to ciągły zbieg. Lecę (chociaż tempo 5:40-6:00 na zbiegu ciężko nazwać lotem) do domu i to dodaje mi skrzydeł. Żona czeka na mecie, zgarnie moje zwłoki i przywróci do życia!
ZOSTAĆ FINISHEREM
Sporo korzeni, zakrętów i kilka strumyków dalej wybiegam na ulice Chamonix. Przed chwilą zegarek wbił równe 100 km... Włażę po schodach na kładkę przerzuconą nad ulicą - wiem, o 01:00 w nocy ulice są puste, ale oznaczenia wyraźnie każą wleźć na te schody. No jak wszyscy, to wszyscy - nie będę sobie ułatwiał! Wbiegam na znajomą ścieżkę i napieram do centrum. Potem jeszcze jedna kładka (czyżby lekki sadyzm?) i już jestem na głównym deptaku. Dupa jesteś, to dobiegasz w środku nocy i kibiców brak... A jednak - ktoś siedzi w ogródku piwnym i słyszę kilka okrzyków. Dalej mija mnie jeszcze kilka klaszczących osób, a kiedy wyłania się zza zakrętu meta jeszcze kilkoro, cierpiących widocznie na bezsenność, bije mi brawo. Dobiegam do mety i zatrzymuję Garmina... a z boku konferansjerka (tak, ona też jeszcze pracuje) wywołuje moje nazwisko i mówi po polsku: "Dobra robota, Marcin!"
Ha! Wreszcie nauczyli się we Francji wymawiać moje imię! ;)
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 101 KM
Przewyższenie: +/-5790 m
Spalone kalorie: 6496 kcal
Spożyte kalorie: 4905 kcal
Średnie tempo: 9:42 min/km
Punkty żywieniowe:
- Refuge Bretone, ok. 15 km: woda, izo, herbata, banany, pomarańcze, arbuzy, czekolada, batony Overstims, orzeszki, ciastka.
- Refuge Bonatti, ok. 22 km: woda, izo, herbata, banany, pomarańcze, arbuzy, czekolada, orzeszki, ciastka.
- Arnouvaz, ok. 27 km: woda, izo, herbata, banany, pomarańcze, arbuzy, czekolada, orzeszki, ciastka.
- La Fouly, ok. 41 km: woda, izo, herbata, kawa, banany, pomarańcze, batoniki, orzeszki, ciastka, makaron, ser żółty, kabanosy, kiełbasa, mięso suszone, ryż, sos bolognese, bulion,
- Champex-Lac, ok. 55 km: woda, izo, herbata, kawa, banany, pomarańcze, batoniki, musy owocowe, orzeszki, ciastka, czekolada, makaron, ser żółty, kabanosy, kiełbasa, mięso suszone, sos bolognese, bulion.
- Trient, ok. 72 km: woda, izo, herbata, kawa, banany, pomarańcze, batoniki, orzeszki, ciastka, czekolada, makaron, ser żółty, kabanosy, kiełbasa, mięso suszone, sos bolognese, bulion.
- Vallorcine, ok. 83 km:woda, izo, herbata, kawa, banany, pomarańcze, batoniki, orzeszki, ciastka, czekolada, makaron, ser żółty, kabanosy, kiełbasa, mięso suszone, sos bolognese, bulion.
- La Flegere, ok. 94 km: woda, izo, herbata, banany, pomarańcze, czekolada.
Sprzęt:
-
- buty: Dynafit Feline Ultra
- odzież: skarpety kompresyjne Brubeck, spodenki kompresynje Compressport, daszek Compressport, koszulka Brubeck 3DRunPRO, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET, Garmin Fenix 5
- plecak: softflask 0,5l z izotonikiem, softflask 0,5l z wodą, kurtka przeciwdeszczowa Salomon Bonatti Pro WP, spodnie przeciwdeszczowe Kalenji, kije biegowe Black Diamond Z-Pole Distance FLZ, rękawiczki Dexshell, czołówka Petzl NAO, czołówka Petzl Bindi, 2. warstwa Brubeck, folia NRC, powerbank, telefon, miska, sztućce, chusteczki higieniczne, bandaż elastyczny, kubek, buffka, żele i batony
-
Jedzenie (~3990 kcal): Przed startem: kasza manna (3 godziny przed), banan, batonik (45 minut przed) = ~500 kcal
- na trasie: 5 żeli ALE (~550 kcal), 4 banany (~400 kcal), 3 batoniki (~540 kcal), bulion z makaronem (~200 kcal), ryż z serem (~250 kcal), czekolada (~200 kcal), 2 ciastka kruche czekoladowe (~100 kcal), żółty ser (~500 kcal) garść orzeszków ziemnych (~100 kcal), 2 x makaron z serem (~500 kcal) = ~3340 kcal
- posiłek regeneracyjny: zupa pomidorowa = ~150 kcal
-
Nawadnianie (~915 kcal):
- 4 l wody (uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
- herbata z cukrem (~15 kcal)
- kawa czarna
- 4 l izo = ~900 kcal
Strategia:
-
Odżywianie - wczesne śniadanie - kasza manna na mleku o 06:00, potem banan ok 08:00 i batonik zaraz przed startem. Na trasę biorę żele i batony. Planuję jeść co ok. 30-40 minut, żele na zmianę z batonami (same żele to może być za mało energii). Na punktach uzupełniam softflaski i staram się zjeść coś bardziej naturalnego i raczej słonego żeby uzupełnić sód i trochę mikroelementów.
-
Nawadnianie - Regularnie, małymi łykami. Na późniejszych etapach herbatę, ewentualnie kawę jak będzie duże zmęczenie. Nie piję coli, bo mnie nie służy.
-
Podejścia i zbiegi – Podchodzę spokojnie - nie można się zajechać, bo przewyższeń jest naprawdę dużo. Na płaskim i zbiegach wrzucam średnie tempo - takie, które pozwoli nadrobić stracony czas, ale da też szansę na regenerację przed kolejnym podejściem. Pierwszą połowę cały czas na zaciągniętym hamulcu i naprawdę uważać na tempo.
Wnioski:
-
Warunki – Rano słonecznie, praktycznie przez całe Włochy. Po wejściu do Szwajcarii cały czas mokro i deszczowo, ale na szczęście nie było dramatu i nie spowalniało mnie to zbytnio ani nie wychłodziło. Ciemność i zmęczenie na końcowym etapie były bardziej dokuczliwe. W nocy też było cieplej niż się spodziewałem, więc wystarczyła sama koszulka i rękawki.
-
Tempo – Było dobrze. Na początku idzie się w grupie, gęsiego. Przez to straciłem ok. 10 minut, ale z drugiej strony pewnie bym za mocno napierał, więc taki naturalny hamulec okazał się dobry. Straciłem bardzo dużo czasu w późniejszym etapie, w wyniku deszczu na zbiegu do La Fouly i dwóch kryzysów, które dopadły mnie na podejściach. Na zbiegach i płaskim odrabiałem wszystko i odzyskiwałem pozycję. Zbiegi to moja mocna strona.
-
Odżywianie – Piłem i jadłem regularnie. Wydawało mi się, że dostarczam tyle energii ile trzeba, ale po podliczeniu kalorii na końcu, okazało się, że jednak było tego za mało. Natomiast więcej bym w siebie nie dał rady wcisnąć, bo od połowy dystansu, żołądek już nie współpracował tak dobrze jak na początku. Może to wynik odwodnienia, a może po prostu zwykłe przemęczenie. Powinienem wziąć więcej żeli, bo skończyły mi się dość szybko, a na punktach były tylko batony. Żele ALE wchodziły mi do samego końca jak złoto. Jest nauczka na przyszłość.
-
Wyposażenie - W większości był to już sprawdzony sprzęt. Buty Dynafit Feline Ultra zagwarantowały brak jakichkolwiek otarć przez 16,5 godziny. Petzl NAO, jak zwykle, dała biegać w nocy, jak w dzień. Materiały Brubecka dają świetną termikę, a w połączeniu z przeciwwiatrówką Salomona, nie potrzebowałem nic więcej. Salomon Bonatti Pro to była nowość w moim zestawie i jej tylko nie byłem pewien. Jednak materiał dał sobie radę idealnie, zapewniając mi wygodę przez cały czas, zarówno dlatego, że cały plecak ładnie mieścił się pod kurtką, jak i przez super oddychalność oraz wygodne zapięcia, które pozwalały biec nawet przy rozpiętej kurtce. Żele Alenergy reklamuję do obrzydzenia, ale naprawdę robią robotę. Na styrany żołądek, te żele wchodzą mi jako jedyne - jedyne i najlepsze!
-
Czasy - Czasówkę rozpisałem sobie przed biegiem, absolutnie bez żadnej wiedzy o terenie i muszę powiedzieć, że całkiem nieźle mi to poszło. Widzę, że przeceniłem swoje możliwości na długim zbiegu do La Fouly - deszcz skutecznie mnie tam spowolnił. Kolejnym błędem było nie uwzględnienie kryzysów, które musiały mnie dopaść. Widać je wyraźnie jako godzinne spóźnienie do Champex-Lac i potem kolejne pogłębienie różnicy przy Les Tseppes. Na czarno zaznaczyłem moje wyliczenia, na czerwono rzeczywisty czas dotarcia do danych punktów.
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
UTMB to wielki festiwal i nie ma tu miejsca na amatorszczyznę. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, strona internetowa to wielki kombajn, który na bieżąco pozwala śledzić biegi i każdego biegacza z osobna, podając pełne statystyki. W tym roku wszystko było już prowadzone w PIĘCIU językach!
Odbiór pakietów jest mega zorganizowany. Wielka hala jest podzielona na strefy, przez które przechodzi się po kolei, a w każdej dzieje się coś innego. Wszystko idzie sprawnie i bez jakichkolwiek problemów. Jedyne co, to sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego jest naprawdę rygorystyczne - upewnijcie się, że Wasza wspaniała kurtka za 1000 zł nie jest gdzieś przetarta, bo mogą ją cofnąć. Drugą warstwę na pewno Wam zważą, a czołówkę sprawdzą dobrze, czy aby macie zapasową baterię i czy wszystko działa jak trzeba.
Znakowanie trasy odbywa się za pomocą proporczyków lub biało-czerwonych taśm z odblaskami. Odblaski są wszędzie, a znakowanie porządne. W ogóle nie włączałem tracka przez cały bieg, dzięki czemu Garmin ładnie wytrzymał całe 16,5 h bez doładowywania. Odblaski są praktycznie na całej trasie.
Punkty żywieniowe są dobrze wyposażone, ale tylko na pierwszym punkcie były batoniki zapakowane, które można było wziąć. Na kolejnych punktach były już otwarte i pokrojone. Żeli brak. Wegetarianie - będziecie żreć suchy ryż albo makaron, sorry... Sos tylko bolognese, zupa to czysty bulion (weganie: sorry...). Za to ogrom owoców, kawa, herbata, woda, cola itp. Ciastka, ciasteczka, czekolada - tego jest pod dostatkiem.
Posiłek na mecie to dla mnie jedyny słaby punkt. Oczywiście, są standardowe owoce, batoniki, orzeszki, czekolada, itp. ALE gorący posiłek jest GDZIEŚ TAM - Pani mi pokazywała na mapie, ale z jej wyjaśnień wynikało, że jest to jakiś kilometr od mety. Wolałem iść do domu... Cholera wie, czy tam też nie dostałbym tylko bolognese...
STATYSTYKI
W CCC wystartowało 2147 uczestników, a ukończyło 1622. 525 osób zrezygnowało na trasie (DNF). Ja ukończyłem na 195. pozycji OPEN (6/61 Polaków), z czasem 16:35:59. Tu znajdziesz wszystkie moje wyniki.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Thomas Evans – 10:44:32
2. Min Qi - 10:50:07
3. Paul Capell – 10:52:26
...
195. Marcin Suski - 16:35:59
Kobiety:
1. Miao Yao – 11:57:46
2. Katie Schide - 12:28:42
3. Ida Nilsson - 12:41:37
Pełne wyniki CCC tutaj.