Kiedy pierwszy raz obiło mi się o uszy pojęcie ultramaraton Jaga Kora, moja biegowa lampka od razu się zapaliła. Beskid Niski w okolicach Rymanowa i Moszczańca zawsze mnie fascynował. Jeżdżąc z rodziną w Bieszczady "od dołu", czyli od strony Dukli, mijamy te tereny, gdzie Beskid Niski przechodzi powoli w Bieszczady, ale jakoś nigdy nie było okazji poznać ich bliżej. Majowy bieg stał się do tego znakomitą okazją.
Trasa poprowadzona jest szlakiem kurierów z czasów II wojny światowej Jaga Kora (stąd nazwa), z Rymanowa Zdroju, przez Moszczaniec, wzdłuż granicy ze Słowacją i z powrotem. Dwa dystanse 70 i 41 km. Korciła mnie ta 70-ka, ale że za dwa tygodnie biegniemy Rzeźnika, bałem się o regenerację i wybrałem 40-tkę. Mój partner z drużyny nie miał obaw i poleciał cały dystans.
Sobotni poranek w Rymanowie Zdroju wita mnie chłodnym wiaterkiem, ale pogoda zapowiada się super. Jest ósma rano, ultrasi już biegną 2,5 godziny, a ja odbieram pakiet startowy. Fajna koszulka, chusta i kilka gadżetów, wszystko przebiega sprawnie i profesjonalnie. Czekam na autobus, który ma nas zawieźć na start do Moszczańca. Na szczęście jest kilku znajomych biegaczy, więc czas upływa miło, głównie na opowieściach biegowych.
Ciekawy jestem trasy, bo jest to dla mnie terra incognita i pierwszy raz zdarza się, że nie mam jej obiegniętej wcześniej. Nawet ubiegłoroczna, nagła zmiana marszruty Biegu Rzeźnika nie zaskoczyła mnie, ponieważ Rabią Skałę znałem z wypraw plecakowych. Tym razem każdy kilometr to dla mnie nowość…
Start o godz.10-tej. Na miejscu czeka Sebastian, który ma już w nogach prawie 30-tkę i resztę trasy chce przebiec z żoną. Jego buty mówią wszystko o pierwszym odcinku- błoto dowieźli na czas!
Startujemy, bieg kameralny- kilkudziesięciu zawodników. Stawka się szybko rozciąga i już od 4 km biegnę praktycznie samotnie. Pierwszy etap to długi podbieg do granicy ze Słowacją, później zbieg i na 12 km pierwszy punkt odżywczy- Jasiel. Punkty zaopatrzone są wzorowo, obsługa bez zarzutu. Lubię czasami ponarzekać, ale organizacja tego biegu jest na najwyższym poziomie.
Kontynuuję zbieg, mijam źródła Jasiołki, Wolę Wyżną i Niżną, przecinam drogę asfaltową na Komańczę. Strażacy zatrzymują ruch, żeby przepuścić biegaczy i mknę w kierunku punktu odżywczego Chatka Elektryków, czyli Polany Surowiczne (27 km). Spotykam tam kolegów z Gorlickiej Grupy Biegowej, startujących na dłuższym dystansie. Punkt bardzo bogato zaopatrzony, gitara gra, jem klopsiki, fotka i ruszam pod górę na Polańskie. Po drodze dowcipne motywatory wiszą na drzewach: banany, żelki a nawet butelka piwa. Wszystko to pozytywnie wpływa na biegaczy, tym bardziej, że słońce zaczyna doskwierać. Mijam jeszcze jeden punkt nawodnienia i ostro zbiegam do mety. Z daleka słychać spikerkę, która wszystkich zawodników wita serdecznie. Na mecie klasyka- medal, posiłek, wszystko w najlepszym porządku! Jestem bardzo zadowolony, czas 5.24, żadnych kontuzji, teraz tylko zdążyć się zregenerować do startu w Cisnej.
Impreza niewielka, za to z dużym potencjałem, fajna organizacja.
Bieg godny polecenia!