Jak co roku na koniec czerwca w Cortina d’Ampezzo we włoskich Dolomitach odbywa się festiwal Lavaredo Ultra Trail wchodzący w skład Ultra Trail World Tour, gromadzący biegaczy z całego świata, a także rzeszę biegaczy z Polski. W tym roku dołożono nowy dystans – UltraDolomites 87 km i +4600/-4250 m, czyli coś pomiędzy znane i lubiane Cortina Trail 48 km a pełen 120-kilometrowy LUT.
Tekst: Piotr Perkowski / Jan Niezależny, zdjęcia: Kalina Żaczek @pstrykam i znikam
W tym roku mój kalendarz startów był ułożony pod UTMB, co oznaczało stopniowe wchodzenie w sezon, coraz mocniejsze bieganie i zwiększanie dystansu na kolejnych zawodach. Na bieg we Włoszech zdecydowałem się późno, bo już po losowaniu na główny dystans. Ten ukończyłem trzy lata wcześniej, dlatego wybór padł na nieco krótszą trasę, która miała być zarazem dobrym sprawdzianem w wysokich górach. Po szczęśliwym losowaniu Cortiny Trail dla Asi Karolak i Aleksandra Łężniaka z Monk Sandals zapadła ostateczna decyzja, że jedziemy na wakacje i to takie najlepsze, bo połączone ze startem w zawodach.
Do Cortiny dotarliśmy we wtorek rano, a pierwsze korki skierowaliśmy od razu na rynek, gdzie tuż przy katedrze została ustawiona meta zawodów. Śniadanie i pyszna włoska kawa w takich okolicznościach smakują wyjątkowo. Pierwszy dzień poświęcony głównie na odpoczynek po podróży spędziliśmy nad jeziorem, tym bardziej że pogoda nie odstawała od tej w Polsce, temperatura również wynosiła powyżej 30 stopni. Na zakończenie dnia jeszcze lekkie truchtanie, żeby nieco rozruszać zastałe po podróży nogi.
Drugi dzień poświęciliśmy już na aklimatyzację powyżej 2000 m, a przy okazji rekonesans małego fragmentu trasy LUT – od malowniczego jeziora Misurina pod majestatyczne Trzy Cimy, które nieprzypadkowo widnieją w logo biegu. Całodniowa wycieczka w upale dała wyobrażenie tego, co będzie nas czekało na biegach, ale skoro syn Asi, 8-letni Filip dał radę, to i my na biegu też nie odpuścimy. Na zakończenie dnia oczywiście włoska pizza, której nie sposób było się oprzeć.
W czwartek wczesna pobudka, żeby zdążyć zrobić lekki trening zanim jeszcze żar się poleje z nieba, a później wycieczka na expo po odbiór pakietów startowych. Dokładna kontrola sprzętu obowiązkowego, z którego na szczęście – z uwagi na upały – zostały wykreślone wszystkie długie ciuchy. Festiwal rozpoczyna się startem 20-kilometrowego Cortina Sky Race, a wieczorem jest jeszcze okazja posłuchać, co ma do powiedzenia ikona biegów ultra i jednocześnie twarz nowego sponsora biegu La Sportiva Anton Krupicka.
Dla nas tak naprawdę najważniejsze zaczęło się w piątek punktualnie o godz. 9 od startu Asi i Alka na 48-kilometrowej trasie Cortina Trail. Atmosfera na linii startu jest niesamowita, ciarki chodzą po plecach, dodatkowo podkręcane przez muzykę i niezliczoną ilość kibiców. Sam widok blisko 1700 biegaczy też robi wrażenie.
Niedługo po starcie jeszcze coś dla najmłodszych uczestników tego wydarzenia, choć emocje wcale nie mniejsze, czyli Cortina Kids Race, w którym Filip zajmuje trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej! Ten świetnie rozpoczęty dzień spędziłem niby jedynie na kibicowaniu na trasie i oczekiwaniu na mecie, a jednak można było poczuć zmęczenie. Aleksander przybiegł na świetnym 73. miejscu open, a Asia zalicza udany debiut w tak wysokich i wymagających górach, kończąc rywalizację na 58. miejscu wśród płci pięknej.
Start Ultra Dolomites odbywa się w sobotę o godz. 6 rano, w zupełnie innym miejscu. Znacznie bardziej kameralnym, położonym nad pięknym jeziorem w Auronzo. Reprezentowałem na biegu Monk Sandals Team, dlatego na moich nogach oczywiście nie mogło zabraknąć sandałów. Wzbudziłem tym niemałe zainteresowanie ze strony innych biegaczy, ale też lekkie zdziwienie – nie byli przyzwyczajeni do takiego widoku. Ze względu na znaczne przewyższenia zdecydowałem się również na nieskładane kijki Leki Vertical. Planu na bieg specjalnie nie miałem, kalkulowania nie było, ponieważ nie miałem jak porównać czasów z lat poprzednich, a i warunki były nieco ekstremalne. Gdzieś może z tyłu głowy miałem, żeby pokonać tę trasę poniżej 13 godzin. Przede wszystkim chciałem pobiec swoje, dobrze się bawić i upajać widokami. Ustawiłem się bardziej z tyłu, żeby zacząć spokojnie, tym bardziej że pierwsze kilometry były płaskie, więc dużo miejsca na rozciągnięcie się całej stawki i znalezienie właściwego miejsca w szeregu.
Dopiero później następuje długie na niemal 9 km podeście pod Lavaredo na wysokość 2450 m, a tam pod Trzy Cimy na 20. Kilometrze. Nawet nie wiem kiedy dołączamy do głównego dystansu, który wystartował w piątek o 23. Dalej po tej samej trasie biegną już zawodnicy obu dystansów. Długi, prawie 10-kilometrowy zbieg, staram się biec w miarę mocno, ale mijanie biegaczy z długiego dystansu na kamienistym szlaku jest dość utrudnione. Tutaj też nastąpił szereg zdarzeń, które miały wpływ na dalszą część biegu. Najpierw na 23. km na technicznej sekcji urwałem jeden z pasków w sandale i choć tym razem naprawa poszła znacznie sprawniej niż podczas 100 Miles of Istria, to jednak kilka minut straciłem. Drugie nieco mniej przyjemne zdarzenie miało miejsce 2 km dalej – przy próbie zjedzenia żelu podczas zbiegu zaliczyłem dość spektakularny i nieprzyjemnie wyglądający upadek. Na szczęście tylko tak źle wyglądał, skończyło się jedynie na sporych, ale mimo wszystko powierzchownych otarciach. Szybko się pozbierałem i starałem się gonić uciekającą, coraz bardziej oddalającą się czołówkę. Jak bańka mydlana prysło moje wyobrażenie, które miałem przed biegiem, a tkwiło w mojej głowie od poprzedniego startu w Dolomitach o samych „autostradach”. Głowa jednak potrafi płatać figle! Na szczęście później nastąpiło wypłaszczenie, które pozwoliło nieco unormować tętno i rytm biegu.
Z przepaku postanowiłem zrezygnować, żeby nie tracić zbyt dużo czasu. Już czekało bowiem kolejne podejście pod Lerosa, a stamtąd przyjemny zbieg do kolejnego punktu odżywczego. Jedyne, czego się nie dało zapomnieć z poprzedniej wizyty, to bardzo długie podejście doliną pod Col dei Bos. Temperatura sięgała 35 stopni w cieniu, ale o cieniu w kotlinie nie było mowy. Biegacze padali tam jeden po drugim. Wykorzystywałem każdy strumień do słodzenia nóg i głowy, na szczęście jest ich tam bez liku i wielokrotnie trzeba się przeprawiać przez wijącą się rzekę. W wyższych partiach korzystałem z zalegającego gdzieniegdzie zmarzniętego śniegu. Jedna pecyna pod czapkę, druga na kark pod koszulkę. Tego dnia to był jedyny sposób na walkę z wysoką temperaturą. Po drodze jeszcze kilka solidnych podejść pod Cinque Torre czy kultową przełęcz znaną z Giro di Italia – Passo Giau. Tam czekali już najlepsi kibicie, Asia, Maszka, Alek z Kaliną naszą dzielną Panią fotoreporter oraz dzieciaki zachęcające do walki na ostatnich kilometrach, których już niespełna 18 pozostawało do mety.
Zbieg przez las po korzeniach to nie jest to, co lubię najbardziej, ale stanowi też miłą odmianę od luźnych kamieni uciekających cały czas spod stóp. Pod sam koniec mała niespodzianka, na liczniku 87. kilometr i niby widzę już Cortinę, a jednak dalej jestem w lesie. Trzeba było się zmusić do ostatniego wysiłku i trochę docisnąć. Ostatnie metry deptakiem już pędzę poniżej 4:00, przy tłumach wiwatujących kibiców wbiegam na upragnioną metę. Melduję się po 13 h 10 min 19 s, mając na liczniku 89 km na 56. miejscu open i jako drugi Polak za fenomenalną tego dnia Pauliną Wywłoką z Garmin Salco. Na koniec piwo i upragniona kurtka finiszera od La Sportiva. Oj, warto było tego dnia się trochę sponiewierać. Coś czuję, że się jeszcze zobaczymy...
Ogólna ocena biegu: 6/6
Sprzęt:
BUTY: Monks Sandals Silenti Codura
waga: 200 g (para)
drop: 0 mm
TESTOWANY SPRZĘT:
Kije Leki Trail Running Vertical K
waga: 240 g (para)
wrażenia: niesamowicie lekkie i sztywne, idealne na długie podejścia
BIO: Piotr Perkowski wśród biegaczy znany bardziej jako Jam Niezależny. Weganin, truchtając w sandałach przemierza naturalnie najtrudniejsze górskie szlaki, ukończył kilka fajnych biegów jak 100 Miles of Istria, Dalmacija Ultra Trail, Bieg Ultra Granią Tatr czy Bieg Rzeźnika.