WYWIEZIENI W DAL
Silnik zawarczał i poczuliśmy drżenie rozbudzonego autobusu. Ruszyliśmy z parkingu przy Polanie Sosny. Jest ciemna noc. Kiedy ponownie otwieram oczy, widzę tylko oślepiającą biel – wszystko spowija mgła, a na zegarku jest 6:10. Jesteśmy na miejscu. Wysiadam z autobusu jeszcze lekko rozespany, ale chłód i wilgoć zaraz mnie otrzeźwiają. Chwilę kręcę się po omacku, po czym docieram na linię startu, gdzie powoli zbiera się mały tłumek – blisko 200 osób. Pochłaniam bułkę z serem żółtym i powidłami, miała być na później, ale czuję potężny głód.
Zbliża się godzina startu i Sławek Konopka zaczyna mowę motywacyjną. Będzie ciężko, ale jak już przedrzemy się przez Tatry, to z resztą sobie poradzimy. Mamy na numerach startowych telefony alarmowe, w razie gdybyśmy chcieli zejść z trasy, ale Sławek nie będzie odbierał, bo zwożenie nas z trasy jest za drogie – mamy drzeć, mamy targać i mamy dotrzeć do mety, choćbyśmy mieli się tam doczołgać! To była bardzo krzepiąca przemowa.
Jeszcze wspólna fota, odliczanie i ruszamy! Początek to spokojne 5 km lekko pod górę i przez las. Po chwili wybiegamy na krótki, eksponowany kawałek – jakby taras widokowy – w jasnym świetle poranka widzę ołowiane szczyty otulone siwym kożuchem mgły.
Szybko dobiegam do jeziora, znajdującego się w najniższym punkcie (ok. 1500 m n.p.m.), zadzieram głowę do góry i zastanawiam się, na który z tych szczytów przyjdzie mi wleźć... Zaczyna się mozolna droga pod górę, do pokonania są cztery szczyty.
PRZEZ TATRY
Na Klin wbijam się dość sprawnie, zygzakowatym, kamienistym szlakiem. Jeszcze świeże nogi pozwalają energicznie skakać po wielkich, niezdrowo zielonych głazach. Zabawa jednak szybko się kończy, bo kamienie robią się coraz bardziej śliskie od siadającej na nich wilgoci. Im niżej schodzę, tym gorzej. Gdy zbliżam się do jeziora przy Domu Śląskim, kilkukrotnie krzywię się z bólu po wykręceniu kostki na śliskim, uciekającym spod nóg podłożu. Sina mgła zasłania widok, siada na okularach i próbuje wślizgnąć się pod ubranie, przyprawiając o dreszcze. Na szczęście wkrótce słyszę plusk wody, a po chwili we mgle majaczy budynek schroniska. Z ulgą witam obsługę, napełniam softflask izotonikiem, wgryzam się w banana, łapię żele i w drogę.
Stąd zaczyna się już cięższa wspinaczka. Zostawiając za sobą schronisko i podstępne mgły osiadłe na dnie przełęczy, mozolnie prę w górę. Zerkając co chwilę za siebie, widzę oddalające się jezioro i znikającą zieleń wysokich traw oraz skarłowaciałych drzewek. Zostaje tylko suchy, skalisty krajobraz dookoła, a nad głową pochylające się groźne poszarpane granie. I my, małe mróweczki, uciekające się po kamienistym zboczu, próbujące sięgnąć nieba.
Im wyżej, tym bardziej stromo. Trzeba się podpierać rękoma. Ostatni etap wspinaczki na Rohatkę to już prawdziwa jazda – w pionie, przy użyciu łańcuchów i szeroko rozstawionych klamer. Przyklejony do skały, wyciągam ręce daleko w górę w poszukiwaniu oparcia. Byle nie patrzeć w dół! Nagle słyszę rumor, zadzieram głowę do góry i widzę, jak odłamek skalny wielkości pięści leci w dół, obijając się o zbocze góry. Na szczęście przelatuje obok mnie. W końcu docieram do ostatniej drabinki i wychodzę na szczyt. Opieram ręce na kolanach i łapię oddech...
Rohatka, zdj. Jan Haręza
Po zakończonej wspinaczce z radością przywitałem długi zbieg do Rainerovej Chaty... ale, ale! Przecież nie może być tak prosto. Ledwo zaczynam zbiegać, a pojawił się lekki deszczyk – taki „akurat”, żeby mi zapaćkać okulary i utrudnić stąpanie po luźnych kamieniach. 7 km, które miały być przyjemnym odpoczynkiem, stały się katorgą najwyższego rzędu. Kostki powykręcałem na tyle sposobów, że na dole, na płaskim, kładę się na najmniejszej nierówności. Zawilgocone okulary też nie ułatwiają walki z niestabilnym podłożem i błotem. Odpoczynku brak. Aż do rozstaju, na którym spisano nasze numery. Mam jeszcze sporo jedzenia, więc nie tracę czasu i zamiast do Rainerovej Chaty, lecę na szlak. Trzeba jak najszybciej uciec z tych Tatr.
Po długiej drodze w górę wreszcie docieram do Skalnatego Plesa, wiem, że jestem już prawie na szczycie. Obiegam budynek za oznaczeniem szlaku i dalej po kładce. Już tylko kawałeczek na Velkę Svistovkę (Rakuską Czubę) – to tylko formalność.
NIE UFAJ MAPIE
To był najdłuższy i najcięższy „kawałeczek”, jaki w życiu widziałem. Szlak wije się jak wąż, z każdą chwilą coraz bardziej stromy. Szczyt ciągle tonie we mgle, uda palą, a zmęczone stawy skokowe co chwila niebezpiecznie się wyginają, skrzypiąc i przyprawiając o paroksyzm bólu. Droga wlecze się bez końca. Coś, co miało być tylko małym knypkiem na profilu trasy, okazało się największym wyzwaniem dla zmęczonego organizmu. W starciu z tą górą straciłem resztki motywacji.
KONIEC! Udało się. Staczając się w dół, wszystkie siły skupiam na utrzymaniu bezpiecznego tempa, bo wiem, że czeka mnie jeszcze jedno podejście. W Schronisku nad Zielonym Stawem staję na chwilę, żeby złapać oddech. Nogi mi się trzęsą i uginają jak stoję. Lepiej już być w ruchu. Przełykam coś na szybko i wracam na szlak.
Krajobraz się zmienia. Coraz więcej jest zieleni i traw, a coraz mniej skał. To znak, że powoli opuszczam Wysokie Tatry. Na Szalony Wierch (Hlupy) podchodzę bardzo turystycznie. Wiem, że dalej będzie już luz i się rozpędzę, więc nie chcę nadwyrężać i tak starganych sił. Na zegarku jeszcze nie ma 40 km! Na szczycie jest mgła i przenikliwe zimno. Przewiewa mnie na wylot, jakbym był zjedzonym przez mole prześcieradłem, nogi dygoczą absolutnie wycieńczone. Ruszam powoli w dół...
Błoto, wszędzie błoto... Łemkowyna dotarła i tutaj! Nie pada już, ale woda z drzew kapie na rozjeżdżony przez wcześniejszych biegaczy tor bobslejowy. Niemal 10 km zjazdu po brunatnej brei to sposób, w jaki żegnają się ze mną Wysokie Tatry! Po prostu kwintesencja dzisiejszego dnia! Jakimś cudem udaje mi się opuścić tę atrakcję turystyczną umorusany jedynie do kolan. Inni nie mieli tyle szczęścia. Mijam biegaczy, którzy zaliczyli przynajmniej kilka upadków na pożegnanie Słowacji.
Ostatnie kilometry przed Zdiarem to szutrowe drogi i łąki emanujące soczystą zielenią – tak różne od ołowianych, skalistych krajobrazów, które jeszcze niedawno oglądałem. Zdiar wyznacza dla mnie koniec turystyki wysokogórskiej i początek prawdziwego biegu ultra. To mój żywioł i już wiem, że będzie dobrze. Wpadam na punkt, wpycham w siebie ciastka i owoce (następny punkt za 20 km) i wlewam do żołądka ciepłą herbatę! To pierwszy ciepły posiłek dzisiaj, a jest już godz. 16...
ZACZYNA SIĘ ULTRA
Najedzony człapię powoli w stronę przepaku w Kacwinie. Wprawdzie to jeszcze Słowacja, ale teren jest dużo łaskawszy i pozwala nieco zregenerować siły. Próbuję złapać drugi oddech po tej skalnej mordędze. Od startu to był mój główny cel – dotrzeć na przepak. Potem już będzie z górki.
Zaraz przed punktem jest rzeka, w którą wpadam na prędkości. Lodowata woda zmraża opuchnięte od długiego wysiłku stopy – prawie spodziewam się, że zaczną syczeć niczym ognisko zalane wodą. Dopadam altanki, w której zorganizowana jest wyżerka. Siadam przy stole i serwują mi pomidorówkę z lanymi kluskami – CIEPŁĄ! To już drugi ciepły posiłek dzisiaj! Jakże człowiek docenia takie drobiazgi! Potem zaczynam się ogarniać i już mam się zbierać, a tu nagle pojawia się Gosia, która zrobiła mi niespodziankę i wpadła dodać trochę otuchy. Morale skoczyło mi jak po przemowie Williama Wallace’a w Braveheart! Zamieniamy kilka słów, zgarniam bety i ruszam.
BESTIE W NOCY
W Łapszance, oprócz klasycznych owoców, drożdżówek i ciastek, dostaję gorącą kawę! O mamusiu! Co z tego, że to rozpuszczalna, kwaśna lura z plastikowego kubka – w tej chwili smakuje jak 30-letnia whisky w kryształowej szklance! Pić tylko z podniesionym paluszkiem!
Wreszcie można rozciągnąć łydki. W nogach jest już 75 km, ale teraz droga prowadzi przyjemnie płasko lub lekko w dół. Jest już całkiem ciemno, minęła godz. 20, ale i tak się cieszę, że tak szybko dotarliśmy w to miejsce. Niedługo ma zacząć padać, a my już brodzimy po kostki w błocie. Współczuję tym, co biegną za nami...
Biegniemy wiejskimi drogami, mijając śpiące przy drodze krowy i okazjonalnie wyprzedzając kolejnych biegaczy, w większości z dystansu 75 km. Nagle, gdzieś niebezpiecznie blisko, podnosi się dziki jazgot. Kieruję czołówkę w tę stronę i w czerni nocy ukazują się trzy pary ślepi. Zbliżają się szybko, warcząc i szczekając. Z ciemności wypadają trzy potężne, białe psiska. Szaleją dookoła nas i jazgoczą, błyszcząc wielkimi, hipnotyzującymi ślepiami. Stajemy jak wryci. Bydlaki też wbijają wielkie łapska w ziemię, nie przestając warczeć, a dźwięk ten budzi w człowieku pierwotny strach. Bardzo powoli zaczynamy się wycofywać i obchodzimy ich teren szerokim łukiem. Psy obszczekują nas ze swoich pozycji ostrzegawczo, ale na szczęście nie ruszają za nami. Jeszcze przez chwilę nie biegniemy, żeby nie prowokować bestii, po czym znikamy w lesie.
ŻAR
Staję u podnóża góry Żar i zadzieram głowę do góry. Strome podejście niknie w ciemności. Pomagając sobie kijkami, wspinam się do góry, ale zastanawiam się, czy nie lepiej pomagać sobie rękami. Jest stromo. Po chwili robi się jeszcze gorzej... Jeszcze kilka stopni nachylenia, a oderwę się od ściany i polecę w dół. Nikt nie mówił, żeby zabrać ze sobą czekany! Muszę przystanąć i złapać oddech. Przypomina mi się podejście na Świtkową (Chudy Wawrzyniec) z podobną stromizną. Dlaczego oni nam to robią? Organizator zawsze wynajdzie takie diabelstwo i wrzuci ci je na pożegnanie trasy – czysty sadyzm!
W górze zamajaczyły korony drzew. Znaczy, że to już szczyt. Mówię Wojtkowi, że to końcówka, zbieram rozedrgane udziska do ostatniego wysiłku, mocniej chwytam kije i drapię na szczyt.
Żar to 94. kilometr i ostatnie podejście na trasie. Teraz już tylko lasy, łąki, błoto i zbiegi. Ostatnie 30 km cały czas biegłem z Wojtkiem, decydujemy dociągnąć razem do końca. Co chwilę mijamy biegaczy z trasy 75 km, ale też i naszych. Kilometry uciekają, a w oddali widać już tamę w Niedzicy. W deszczu wpadamy na przedmieścia i widzimy kolorowe lampki znaczące ostatnie kilometry. Ufff! Wpadamy na główną ulicę i docieramy do tamy, którą szybko przebiegamy. Po drugiej stronie schodzimy schodkami (ach, jak czuję łydki!) i ostatnia długa – ciemną aleją, mostem i na Polanę Sosny. Sławek Konopka czeka na mecie i przyzywa nas spokojnym głosem. Wbiegamy na metę razem, tuż przed 1:00 w nocy. Wywieźli nas w Tatry, a i tak wróciliśmy! Prawdziwe Janosiki!
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
To dopiero druga edycja Ultra Janosika, ale widać, że organizatorzy (Fundacja Na Ratunek) mają już doświadczenie, m.in. zebrane przy okazji innych organizowanych biegów (Ultra Roztocze, Bieg Barana, Zimowy Janosik). Cała impreza utrzymana jest w odpowiednim klimacie, na luzie, ale też z ogromnym naciskiem na bezpieczeństwo uczestników. Wysokie wymagania dotyczące ubezpieczenia (choć wcale nieprzysparzające problemów, bo wszystko można było załatwić na miejscu) i bezpieczeństwa na trasie dają poczucie, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Ultra Janosik oferuje dla każdego coś miłego: 10 km, 30 km, 50 km, 75 km i 100 km biegu po górach. Biuro zawodów, a zarazem start i meta, znajduje się na Polanie Sosny w Niedzicy, a wszystko zorganizowane w zbójeckim stylu. Najdłuższe dystanse – 75 km i 100 km, startują na terenie Słowacji, gdzie biegaczy zawożą autobusy podstawione na parking przez organizatora. Wszystko zorganizowane jest tak, żeby uczestnicy kolejnych dystansów nie spotykali się na trasie i nie blokowali sobie drogi.
TRASA: Poziom biegu na dystansie 100 km to był naprawdę hardcore! Najlepiej świadczy o tym fakt, że pierwsze 40 km trasy zajęło mi ponad 8 godzin! Słowackie Tatry są piękne, ale to nie ich piękno mnie zatrzymywało! Co ciekawe, trasa jest skonstruowana w taki sposób, że im dalej, tym robi się łatwiej (może poza górą Żar!) i po polskiej stronie można nawet trochę odpocząć i złapać drugi oddech.
OZNAKOWANIE: Trasa po słowackiej stronie, na terenie TANAP-u nie mogła zostać oznaczona taśmami, ale została poprowadzona tak, by jak najdłużej trzymać się jednego koloru szlaku, co bardzo ułatwia życie. Za to po polskiej stronie organizatorzy już zaszaleli – na szczęście tutaj poszły już całe kilometry taśmy i trasa była fantastycznie oznaczona, włącznie z odblaskowymi elementami widocznymi w nocy. Jedynie w kilku miejscach, na samej końcówce, brakowało niekiedy oznaczeń, ale może po prostu komuś przeszkadzały...
PUNKTY ODŻYWCZE: Rozstawienie rewelacyjne. Nie za gęsto, nie za rzadko. Po słowackiej stronie ciężej było zapewnić dobre wyżywienie, ale było dobrze. Po polskiej było już dużo lepiej, aczkolwiek brakowało mi ciepłych posiłków. Na przepaku była zupa pomidorowa, a w Dursztynie zupa krem z warzyw (ale jakbym nie zapytał, to propozycja by nie padła), poza tym tylko herbata. Tu malutki minus dla organizatora, bo miało być dużo więcej, a po tylu godzinach biegu to naprawdę jest jak zbawienie.
Za to duży plus za posiłek na mecie! Gorący gulasz (a może leczo?) w wersji mięsnej i warzywnej z pieczarkami, do tego bułeczka – naprawdę nic więcej nie potrzeba! Poza tym kopa ciastek i owoców, ale tego już się obżarłem na trasie!
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 107 km
Przewyższenie: +4595/-5459 m
Spalone kalorie: 6031 kcal
Spożyte kalorie: 3910 kcal
Średnie tempo: 10:06 min/km
Punkty żywieniowe:
1. Slezski Dom, 12 km – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka, żele,
2. Rainerova Chata, 25 km – woda, izotonik, kola, daktyle, banany, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka, zupa knorr,
3. Chata Pri Zelenom Plesse, 35 km – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka,
4. Zdziar, 48 km – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka, orzechy, herbatniki, sól, herbata, kawa
5. Kacwin, 65 km (PRZEPAK) – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka, dextro, zupa pomidorowa z lanymi kluskami, herbata, kawa
6. Łapszanka, 75 km – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, drożdżówki, herbata, kawa, miód
7. Trybsz, 85 km – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka, żele,
8. Dursztyn, 92 km – woda, izotonik, kola, banany, daktyle, pomarańcze, arbuzy, pomidory, ciastka, drożdżówki, miód, zupa krem z warzyw
Strategia:
-
Tempo – Tatry warto pokonać naprawdę turystycznie. Dopiero po polskiej stronie powoli zacząć się rozpędzać.
-
Podejścia i zbiegi – to pierwsze lepiej pokonywać mocnym marszem, z użyciem kijów. Zbiegi nie zbyt szybko, żeby nie zaklepać nóg zbyt wcześnie.
-
Odżywianie – owsianka i kawa przed biegiem, potem regularne jedzenie – pierwszy posiłek po godzinie biegu, kolejno małymi kęsami, ale często, przynajmniej co 40 min.
-
Nawadnianie – min. 0,5 l płynów na każdą godzinę biegu. Woda do popijania batonów, izotonik pomiędzy (to dodatkowe, łatwo przyswajalne węglowodany). Mniej więcej do każdego punktu żywieniowego powinienem dobiegać z pustymi butelkami – jeśli coś zostało, to znaczy, że za słabo się nawadniam.
Wnioski:
-
Tempo – dobrze przemyślane, chociaż nie doceniłem Tatr Wysokich, które zajęły mi dużo dłużej niż przypuszczałem. Dopiero po polskiej stronie można było rozciągnąć łydy i nabrać nieco tempa.
-
Odżywianie – coraz lepiej znam swój organizm i wiem, jak się odżywiać. Już nie miewam sensacji żołądkowych, a to dzięki kilku modyfikacjom żywienia. Wśród batonów pojawił się snickers, który toleruję bardzo dobrze, do tego standardowy oshee z magnezem i kofeiną. Oprócz tego żele (najlepsze ALE Energy!) i tabletki dextro. Na punktach gorąca herbata albo kawa, jeśli tylko jest.
-
Kije – bardzo przydatne, jeśli potrafisz ich używać. Na podejściach bardzo oszczędzają nogi, na śliskich zbiegach służą jako asekuracja, a na płaskim nadają pędu (jak wahaadło, trzymam je w obu rękach).
STATYSTYKI
W biegu wzięło wystartowało 160 osób, z czego 125 osób ukończyło Ultra Janosika Legendę. Sam ukończyłem na 26. pozycji OPEN (24/116 w kategorii M) z czasem 17:59:36. Tu znajdują się wyniki wszystkich tras.