Ultra Chojnik wzywał mnie na sparing od pierwszej edycji. Nie mogliśmy się jednak zgrać z terminami, aż do tego roku.
Z zamkiem Chojnik jestem związany emocjonalnie od wielu lat ze względu na turnieje rycerskie. Nie raz i ja tam byłem, miód i wino piłem. Tym razem zmierzyliśmy się w innej rywalizacji.
Trasa biegu: Sobieszów (Jelenia Góra), Śnieżne Kotły, Czarna Przełęcz, Karpacz, Dom Śląski, Spindlerowy Mlyn, Biały Kamień, Przełęcz pod Śmielcem, zamek Chojnik, Sobiezów (Jelenia Góra).
Zdjęcie główne: BikeLife.pl
Przyjechaliśmy do Jeleniej Góry wesołą gromadką (pięć osób, jeden samochód) w czwartek wieczorem. Na piątek zaplanowałem: wyspać się, najeść, odebrać pakiet i wypocząć. Biuro zawodów umieszczone przed Transgranicznym Centrum Turystyki Aktywnej działało bardzo sprawnie. Pobrałem pakiet, w którym były: numer, skarpetki, napój izotoniczny (zresztą bardzo ciekawy, bo w plastikowym opakowaniu w kształcie puszki!), kupony na piwo i jedzenie na mecie, chusta, batonik energetyczny i mapa tras dla wszystkich dystansów. Dodatkowo ci, którzy chcieli, mogli kupić składany kubeczek z logo zawodów. Tym razem organizatorzy na trzy dni przed biegiem ogłosili, że nie będzie kubeczków na punktach żywieniowych i każdy musi mieć własny (kubek lub pojemnik do picia). Czysta ekologia.
Organizator zapewnił aż sześć punktów odżywczych, kolejno na: 14., 36., 52., 68., 81. i 93. kilometrze trasy. Ten urodzaj i prognozy pogody mówiące o 16 stopniach Celsjusza przy solidnym zachmurzeniu dały mi poczucie, że litr wody powinien wystarczyć na każdym odcinku trasy.
Przepaki zaplanowano na trzecim i piątym punkcie żywieniowym. Do pierwszego worka wrzuciłem rzeczy konieczne: żele, czapkę z daszkiem oraz drobiazgi, które mogły się przydać ‒ redbulla i okulary przeciwsłoneczne, plus szpej awaryjny: buty, koszulkę, spodenki. Do drugiego – uznając, że szkoda tracić czas na kolejne pakowanie na 20 km przed metą – tylko napój energetyczny na czarną godzinę.
Zagubiony w akcji
Obowiązkowa odprawa o 20:00 trochę wybiła mnie z drzemki, ale wpadłem na nią honorowo. Przebiegła płynnie i standardowo – żeby nie śmiecić, nie płoszyć jeleni, ponadto wskazanie trudnych nawigacyjnie punktów, wymagających technicznie odcinków. Na start miałem z miejsca noclegowego raptem kilkaset metrów. Wśród zawodników czuć było emocje. Z boku przygrywał na żywo jakiś klezmerski zespół. Sielsko i przyjacielsko. Plus minus o 1:00 wystrzelił sygnał do startu. Ruszyliśmy... Zacząłem nie za szybko, na ok. 20. pozycji. Przez pierwsze kilkaset metrów wyprzedziło mnie kolejne 20 osób. „Nic to – mówię sobie – na wyścigi przyjdzie jeszcze czas”. Temperatura w sam raz, lekki przyjemny chłodek. Przez pierwsze 10 km przewyższenie było nieznaczne.
Po tym odcinku zaczęło się pierwsze podejście, jakieś 700 m w pionie na 5 km trasy. Tam kolejność zawodników zaczęła się zmieniać i stabilizować. Każdy szukał swojego tempa. Na skrzyżowaniu był pierwszy punkt żywieniowy – Petrova Bouda. Dolałem wody do bidonów, przegryzłem pomarańczkę i popędziłem dalej.
Kolejne 10 km było prawie po równym, odcinek prowadził przez Czechy, Labską Boudę, pod Śnieżne Kotły. Tu z rozpędu się pogubiłem, zamiast skręcić, przeleciałem na wprost, doleciałem aż pod stację RTV na Śnieżnych Kotłach. A za mną tak samo zdezorientowany i zagubiony kolejny zawodnik. Nie dostrzegliśmy dalszych oznaczeń, więc spędziliśmy kilka minut na bieganiu w tę i z powrotem, a potem kolejne minuty z mapą. W końcu okazało się, że trzeba wrócić aż 800 m. Straciłem kwadrans.
Nastąpił długi zbieg. Ponad 700 m w dół. Pędziłem i wyprzedzałem po raz kolejny tych, których wcześniej miałem już za plecami. Na 31. kilometrze zaczęło się drugie podejście. 676 m przewyższenia na 5,4 km. Czarna Przełęcz zdobyta, wtedy już sił dodawało wschodzące słońce. Zacząłem podziwiać widoki. Szybki zbieg i wpadłem ponownie na punkt na Petrovej Boudzie. W nogach było już 38 km. Na punkcie standardowe procedury: napełnianie bidonów, szybka pomarańczka i naprzód.
Kolejne 10 km znów prawie po równym. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej. Razem z innymi biegaczami marzyliśmy o zimnej coli. Zaczął się kolejny zbieg, który prowadził prosto do Karpacza. Tam był pierwszy przepak. Wolontariusz podał mi mój worek. Wyciągnąłem czapkę z daszkiem, jedzenie na dalszą część trasy i redbulla. Dwa łyki dodały mi skrzydeł. Resztą podzieliłem się z innymi biegaczami. Niestety obiecanej w regulaminie coli nie było. Owsianki firmowej nie spróbowałem na wszelki wypadek. Zagryzłem arbuzem i rozpocząłem trzecie podejście – pod Dom Śląski. Słońce było coraz wyżej, a ja wspinałem się coraz wolniej. Po dotarciu na szczyt przyszła pora na trzeci długi zbieg. Znów około 500 m.
Uff, jak gorąco!
Niełatwo biegło się naprzeciw czeskim turystom, których z każdą godziną było coraz więcej. Robiło się naprawdę ciepło. Kiedy w pędzie zobaczyłem przed sobą czeski bar, a w nim szczęśliwców pijących piwko, podbiegłem do jednej kobiety i zapytałem grzecznie, czy mogę łyka – pokazując wymownie na kufel z zimnym złocistym płynem i bielutką pianką. Zawahała się, ale po sekundzie wysunęła kufel w moją stronę. To był najwspanialszy łyk piwa w moim życiu! Dostała siarczystego buziaka, a ja wśród gromkich braw i wiwatów czeskich turystów – pełen nowych sił – pognałem w dół.
Od doliny tylko odbiłem się jak piłeczka i ponownie rozpocząłem wspinaczkę. Tym razem na Vyrovkę. Na odkrytym terenie słońce coraz mocniej dawało się we znaki. Dwa bidony po 0,5 l nie wystarczały na, wydawać by się mogło, niedługie odcinki między punktami. Trzeba było uzupełniać wodę prosto z potoków.
W dole czekał Spindlerovy Mlyn i kolejny punkt odżywiania. Tym razem z zupą, której także nie odważyłem się skosztować. Wolałem przemęczyć się na żelach niż ryzykować wizyty w krzakach. Piłem za to dużo wody. Zaczęła się kolejna wspinaczka na Lucni Boudę. Na tym odcinku dogadałem się z kolegą Andrzejem, że zawiązujemy spółdzielnię i dalej napieramy razem. Do tej pory wyprzedzaliśmy się nawzajem już kilka razy. Z jednej strony legendarna samotność ultrasa, a z drugiej dobrze jest czasem mieć do kogo gębę otworzyć. Na Lucni Boudzie trasa była słabo oznakowana, na szczęście Andrzej skorzystał z tracka, a po kilkuset metrach wróciły znaczniki. Na biegu zaczęliśmy liczyć, ile czasu zajmie nam dotarcie do mety. Czy uda nam się zmieścić poniżej 15 godzin? Po kilku próbach walki z matematyką uznaliśmy, że to jednak misja powyżej naszych możliwości. Zbiegliśmy kolejnym długim odcinkiem do Bialego Kamena do punktu żywieniowego i drugiego przepaku.
Mój depozyt za długo leżał na słońcu i nie zdecydowałem się na wspomaganie ciepłym napojem z puszki. Redbull na gorąco nie jest moim ulubionym daniem.
Wrażenia po Chojniku
Przed nami wyrosła kolejna góra, ostatnie, szóste podejście, tym razem na przełęcz pod Śmielcem. To była dobra wiadomość, choć sił było coraz mniej. Jednak ostatni długi zbieg potraktowaliśmy jak wyścig. Momentami tempo było poniżej 5 min/km, wyprzedziliśmy dzięki temu wielu biegaczy startujących na krótszych dystansach. Potem czekało nas tylko dziarskie podejście pod zamek Chojnik, minęliśmy mury warowne i zbiegliśmy do Sobieszowa. Meta, medale, napoje, wyczekane piwko z etykietką „Gleba”, która dobrze oddawała nasze aktualne potrzeby.
Czas łączny wg organizatora wyniósł 15 h 20 min, co dało mi 16. miejsce w klasyfikacji generalnej na 139 zawodników, którzy ukończyli bieg. Szkoda, że zgubiłem po drodze ten kwadrans. Z czasem 15 h 5 min byłbym dziewiąty. Nauczka, by przed świtem uważać na trasie jeszcze bardziej!
Kupon na jedzenie można było wykorzystać w wybranym przez siebie food tracku, postawiłem na kuchnię indyjską. Później był czas na klasyczne dyskusje między finiszerami. Wróciłem na stancję, żeby się odświeżyć, i znów ruszyłem na metę, by oklaskiwać kolejnych finiszerów. Pierwsze dekoracje (krótszych dystansów) przebiegały sprawnie i hucznie. Dekoracja dystansu ultra została przesunięta i odbyła się już po ciemku, bez nagłośnienia i w mżawce.
Podsumowując: trasa poprowadzona trochę „na siłę”, jak tylko się dało góra‒dół, ale dzięki temu zyskała spore przewyższenie i ekipa fotografów miała stosunkowo mało chodzenia. Całość to przede wszystkim sześć solidnych podejść i sześć długich, bardzo szybkich zbiegów. Na pewno sugeruję buty z amortyzacją. Nie jest to raczej setka na życiówkę.
Minus dla organizatora za brak obiecanej coli i herbaty na punktach. Nie wiem, czy jedzenie opisane w regulaminie było dostępne, bo nie szukałem.
Dzięki stronie Chartee.pl mogłem przeanalizować swój start i pozycję, jaką zajmowałem na kolejnych punktach pomiaru czasu: po 14 km ‒ 19.; 26 km ‒ 26.; 52 km ‒ 16.; 68 km ‒ 11.; 81 km ‒ 11.; 93 km ‒ 13.; 102 km ‒ 16. Fajnie też było widać stratę do zwycięzcy. Na 52. kilometrze miałem do Sebastiana Borowczyka 48 min straty, a na mecie 1:58!
Ogólna ocena biegu: 5-/6 (maksymalna ocena obniżona ze względu na brak obiecanej w regulaminie coli i herbaty na punktach oraz słabe afterparty)
BIO Michał „Majek” Majkowski:
Biega od jesieni 2008. Maratony od jesieni 2010 do wiosny 2013. Im dłużej biega, tym więcej w górach i lasach. Pierwszą setkę zaliczył jesienią 2011 r. GSB w siedem dni w maju 2016. Pierwszy triatlon w sierpniu 2014, pierwszy dystans ironman we wrześniu 2016.
Testowany sprzęt:
BUTY
Inov-8 Trailroc 255. Drop 6 mm. Buty terenowe do biegania w górach. Lekkie, przyczepne, dają dobre czucie podłoża. Trochę odczuwałem dyskomfort na twardym, szczególnie po połowie dystansu, ale liczyłem się z tym od początku. Na warunki Ultra Chojnika lepiej byłoby mieć amortyzację.
KAMIZELKA
Po raz pierwszy biegłem na zawodach z kamizelką Salomona, model S-LAB Advanced Skin 5 Set. Jestem bardzo mile zaskoczony. Wszystko trzyma się blisko ciała, nie uwiera, nie podskakuje. Dwa miękkie bidony z przodu to łącznie tylko litr zapasu na napoje, ale wiedziałem, że na punktach będzie szybki dostęp do wody. Dla wymagających większej ilości płynów dobre info, że można zapakować bukłak (testowałem 2 litry). Minusy: mogłoby być więcej kieszeni z przodu.
Tekst ukazał sięw Magazynie ULTRA#12
Zdjęcie główne: BikeLife.pl