Maciej Tumulec
Biegacz amator
Ultra Blue Island - Whalers' Great Route 118k

Ultra Blue Island, czyli Wielki Szlak Wielorybników na środku Atlantyku

Warszawa, 24.05.2023

Zdjęcia i relacje z poprzednich edycji Ultra Blue Island odbywającego się na niewielkiej wyspie Faial na środku Atlantyku wgniotły mnie w fotel kiedy w pewien listopadowy wieczór planowałem sezon ultramaratoński 2023. Momentalnie uświadomiłem sobie, że chcę tam być. Przy okazji nadarzała się świetna okazja na spędzenie z małożonką fajnego urlopu. A że akurat trafił się Black Friday, sprawa stała się oczywista. Ruszamy na Azory!

1. MAGICZNY START.
Jest noc. Na linii startu w dawnej stacji wielorybniczej w miejscowość Salão stanęło ok. 70 osób z obu stron Atlantyku, w tym kilkoro Polaków. Za plecami rozbijające się fale oceanu, a przed nami wysokie kamienne schody wyznaczające początek naszej 118 km przygody. Spiker ściszonym głosem wprowadza hipnotyczny nastrój. Hasło biegu: „Run in the Atlantic Ocean” nabiera znaczenia. 10… 9... 8… ruszamy! Kibice zgromadzeni wzdłuż trasy klaszczą. Jest pięknie! Zaczynamy 118 kilometrową przygodę!
 
 
2. POCZĄTEK I CALDEIRA DO CABEÇO GORDO (PO RAZ PIERWSZY).
Ruszam. Staram się rozpocząć w czołówce, by później nie musieć się przepychać. Na czoło stawki od razu wysforował się Krystian Ogły, zwycięzca Biegu 7 Szczytów z 2021 r. i znakomity ultramaratończyk. Pierwsze 6 km biegniemy przez znajdujące się wzdłuż wybrzeża pola porośnięte dość nieprzyjemnymi trawami. Po kilometrze już czuję, że ubrałem się za ciepło. Zdejmuję szybko wiatrówkę, która będzie jeszcze wielokrotnie wykorzystywana w trakcie biegu. Skręcamy na asfalt. Przebiegamy przez niewielką miejscowość gdzie lokalsi wylegli kibicować biegaczom. Stąd zaczyna się nasz pierwszy blisko 900 metrowy bieg w górę na krawędź wulkanu Caldeira do Cabeço Gordo. Robi się chłodniej, zaczyna mżyć. Biegnę z miejscowym biegaczem, który zna drogę niemal na pamięć co ułatwia nawigowanie. Stopniowo dochodzą mgła i błoto. Zaczyna się walka, która ma trwać dość długo. Jest generalnie dobrze, wciskam w siebie pierwszego żela. Okoliczności – mimo nocy – przepiękne. Co chwila przebiegam przez niewielkie zamszone mostki nad potokami. Zapachy wszechogarniającej natury wciskają się w nozdrza. W miarę sprawnie dobijam do pierwszego punktu kontrolnego na 13 km. Szybkie uzupełnienie płynów, banan, kurtka (bo 200 m wyżej czeka już krawędź krateru) i na trasę. Zaczynam odczuwać porywy silnego wiatru i coraz głębsze błoto. Biegnę z Włochem Silvestre z pobliskiej wyspy Pico. Najpierw Silvestre zalicza ostrą glebę, a następnie ja ślizgam się na błocie i upadam. Nie widać dobrze chorągiewek znaczących trasę. Brniemy w górę, aż wreszcie docieramy do krawędzi krateru o czym przypomina nam porywisty wiatr. Trzeba przetrwać ten kilometr we mgle. Nie chcę się zgubić już na początku. Deszcz i mgła na okularach powodują, że nic nie widzę a zbieg po grząskich łąkach staje się trudny i grozi kontuzją. Znikają latarki innych biegaczy, co utrudnia nawigację. Lecę na ryzyku w dół. Ostatnie kilometry do punktu na 22 km idą już łatwiej. Można odetchnąć.
 
 
 
3. CZY TO JUŻ KONIEC?
Na punkcie odżywczym gra muzyka i jest miło, choć czuję, że muszę coś zjeść i rozmasować nogę bo nadchodzący skurcz wisi w powietrzu, a jak złapie to mam po biegu. Ruszam ponownie wybrzeżem na północno-zachodni skrawek Faial w stronę wulkanu Capelinhos i nowego lądu, który pojawił się tu po erupcji w 1957 r. Trasa bardzo mi nie odpowiada. Biegnę przez czarne pola lawowe, a ostre jak brzytwa skały haratają mi buty. Wokół dużo śmieci. Wbiegam w piękny leśny labirynt tworzony przez fikuśnie powykręcane drzewa. Walczę. Nagle… Łup! Leżę… na 27 km! But wpadł między skały i wykręciło mi nogę. Rozglądam się wokół, ale nikogo nie ma. Czuję ostry ból w lewej kostce. To już koniec – myślę. Jest źle. Leżę na środku dróżki i liczę do 10. Zastanawiam się tylko jak daleko mam do kolejnego punktu. W końcu wstaję, lekko utykając. Masuję nogę. Głupio będzie tak to zakończyć… Adrenalina działa. „Nie każdy ból jest ważny” – powtarzam sobie w głowie. Utykam, ale idę, a raczej powłóczę nogami. Po kilometrze, trochę mimochodem, zaczynam lekkie podbieganie... Chyba będzie dobrze. Ruszam. Ból zagłuszony. Wbiegam na marsjańska planetę jaką są okolice wulkanu Capelinhos. „Za kilkanaście godzin widzimy się ponownie” – mówię do siebie, bo właśnie w tym miejscu organizatorzy zaplanowali finisz. Trzeci punkt odżywczy na 30 km i wreszcie przede mną 7 km płaska biegowa trasa wzdłuż oceanu. Noga podaje aż miło. Co chwila tylko słychać jakby… zawodzenie kotów – to cagarros (burzyk duży), miejscowe ptaki, które wydają jakże charakterystyczne odgłosy. Mieszane z wiatrem i szumem oceanu tworzą niezwykłą plątaninę dźwięków. Jednego z ptaków, który usadowił się na środku drogi niemal rozdeptuję. Cieszę się tym etapem bo wiem, że najtrudniejsze wyzwanie tego biegu zaraz się zacznie.
 
4. BŁOTNA MASAKRA I CALDEIRA DO CABEÇO GORDO (PO RAZ DRUGI).
Dobiegam do miejscowości Varaduro, gdzie jest kolejny punkt odżywczy. Kawka, banany w plecak i rozpoczynam drugie podejście na Caldeira do Cabeço Gordo. Martwi mnie moja gasnąca czołówka, która przełącza się sama na najniższy tryb, choć miała wytrzymać ponad 40h i oświetlać drogę znacznie lepiej. Póki są inni biegacze jest ok, ale jak tracę ich światła zaczynają się problemy z odnalezieniem odblasków na chorągiewkach. Trasa w górę okazuje się bardzo nieprzyjemna. Wiatr, deszcz i mgła ponownie dają się we znaki na podejściu, a co za tym idzie bardzo spada widoczność. Co chwila rozglądam się w poszukiwaniu kierunku i tracę sporo czasu. Dodatkowo, trasa została wyznaczona wprost przez pola zryte przez wypasające się krowy. Noga raz po raz zasysana jest przez głębokie błocko. Raz wpadam po kolana i próbuję wyciągnąć zassane w gnoju buty. Nie na to się pisałem ! To miał być bieg a nie survival! Ale warunki równe dla wszystkich. Idzie mozolnie. Wreszcie przy dojściu do drogi przed krawędzią wulkanu tracę całkowicie z oczu chorągiewki wyznaczające trasę. Czekam na biegacza za mną - to Hiszpan, Victor. Próbujemy wspólnie odnaleźć właściwą trasę. Sprawdzam na telefonie, że do szutrowej drogi mamy jakieś 50 m. Nic nie widać, ale jakoś do niej docieramy. Czołówka pada mi na moment całkowicie. Cieszę się, że jest Victor. Przed nami 5 km odcinek droga szutrową w dół, który myślałem, że będę biegł. Niestety jest to niemożliwe, bo w gęstej mgle widzimy tylko swoje buty. Śmiejemy się, że swoje twarze zobaczymy dopiero na punkcie odżywczym. Musimy iść - power hiking to nie bieg niestety. Nie ma wyboru. Opowiadamy sobie nasze historie i jest generalnie miło. Victor nagle zaczyna mieć problemy ze swoją latarka… Zatem lecimy na smużce mojego światła. Śmiejemy się ze karma wraca. Na szczęście zaczyna świtać. Do punktu na 50 km wbiegamy, choć w planach miałem tu być znacznie wcześniej.
 
4. WRESZCIE BIEG.
Na punkcie rozstajemy się z Victorem. Ruszam szybko w dół asfaltową droga do Horty - stolicy Faial gdzie czeka na mnie Jola z całym przepakiem. Piękny kawałek trasy, wśród zielonych pól, pastwisk i gajów bananowych, a następnie wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Oddycham. Biegnę. Nie ma błota! Na punkcie chyba nie wyglądam najlepiej. Jola podaje mi kawę i pomaga się przebrać. Jem pizzę i zabieram zapasy na drugą część trasy. Obmywam twarz. Czuję, że napływa nowa energia. Jola mówi, że jestem 3-4 w kategorii wiekowej i 15-16 w generalce. Nie jest źle! To dodatkowo motywuje. Ruszam przez plażę Porto Pim pełną mało przyjemnych dla człowieka stworzonek w postaci żeglarzy portugalskich (bąbelnica bąbelcowa) wyrzuconych przez ocean i przez górujące nad Hortą wzgórze Monte Queimado. Dalej wzdłuż słynnej mariny w Horcie i kultowego Peter’s Sport Cafe, do którego wielokrotnie jeszcze trafimy podczas tego wyjazdu. Kolejne kilometry trasy znam z rekonesansu. Mijam zabłąkanego biegacza, który ominął poprzedni punkt kontrolny i nie wie co robić. Wraca. To dodatkowa motywacja, że udaje się kogoś wyprzedzać. Jeszcze bardziej motywuje, że nikt mnie nie wyprzedza. Do kolejnego punktu na 70 km zgodnie z planem. Noga podaje, jest energia, szybko lecę na zbiegach. Doganiam Włocha Silvestre, z którym biegłem na początku. Chwilę gadamy i ruszam bo ewidentnie traci siły, a ja czuję dopływ mocy. Piękna trasa, podziwiam widoki. Dobijam do miejscowości Riberinha, gdzie doganiam jeszcze dwóch Francuzów, z którymi będę mijał się już do końca trasy. Z Riberinha zaczyna się dość ciężkie podejście. Setki schodów w górę, wysoka wilgotność i ciepło zaczynają mi doskwierać. Po kilku kilometrach walki odczytuję sms od Joli, że jestem 1 w kategorii wiekowej! (okazało się później, że 2 bo system coś źle zaklasyfikował). Takiej motywacji mi trzeba było! Ponownie zaczynam wbiegać na wzniesieniach. Długa prosta po pięknej, szerokiej rdzawej drodze doprowadza do parku Cabuco, gdzie znajduje się punkt kontrolny na 93 km. Na punkcie mówią, że z uwagi na warunki pogodowe organizator skrócił nieco trasę i żeby trzymać się chorągiewek. Tak zamierzam robić.
 
 
 
 
5. HURAGAN I CALDEIRA DO CABEÇO GORDO (PO RAZ TRZECI).
Ruszam na trzecie (ostatnie!) podejście na Caldeira do Cabeco Gordo. Wchodzę szybko zygzakami prowadzącymi na szczyt. Jest coraz chłodniej i wietrzniej. Deszcz uniemożliwia mi widzenie więc chowam okulary do plecaka i o dziwo… widzę lepiej. Docieram pchany wiatrem na szczyt wulkanu, po którego krawędzi mam przebyć kolejne 4 km. Jest źle. Brodzę w błocie po szlaku poniszczonym przez kopyta krów. Jest pełno wody, a wokół istny huragan. Chmury przesuwają się w ekspresowym tempie, a ja staram utrzymywać się najdalej od krawędzi by porywisty wiatr nie zepchnął mnie w dół. Nakładam na siebie wszystko co mam w plecaku, bo robi się strasznie zimno (wg odczytów na mountain-forecast.com odczuwalna temperatura wynosi -3C). Klnę na organizatorów, jak mogli puścić ludzi w takich warunkach. Jeden podmuch wiatru i lądowanie kilkaset metrów niżej gwarantowane. Mijam 100 km ale radości z tego nie ma. Spoglądam na telefon – przebrnąłem dopiero 600 m – jeszcze ponad 3 km przede mną. Pieprzyć to! Trzeba zacisnąć żeby i iść przez to zimne błocko. Na obrazkach z poprzednich lat to miejsce wyglądało idyllicznie. „Na co ja się zapisałem” – myślę sobie ponownie. Szlak wije się coraz wyżej. Spotykam stado krów (kto je tu wpuścił?) i staję na moment, bo jak je przestraszę to niechybnie wpadną na dno caldeiry. Omijam je jakoś szerokim łukiem. Nagle chorągiewki skręcają w lewą stronę na drogę, a w zasadzie na rozstaj dróg przy krawędzi wulkanu. Nagle się urywają. Nie wiem, która drogą biec. Czy skrótem w dół (czy to trasa, o której mówili na ostatnim punkcie?) czy pierwotnym szlakiem wzdłuż caldeiry. Biegnę w dół. Przebiegam kilkaset metrów. Chorągiewek wciąż brak. Decyduję, że trzeba zawrócić i biec pierwotną trasą bo mnie zdyskwalifikują jeśli się okaże, że źle wybrałem. Tracę 10 min i sporo sił. Na caldeirze dostrzegam jeszcze karetkę na sygnale. Kogoś zabierają w dół. Znów emocje.
 
6. SKOŃCZYĆ.
Biegnę asfaltowo- szutrową drogą i wpadam do lasu aby kolejne kilka kilometrów brodzić w błotach wzdłuż lewady (tut. kanały irygacyjne). Pada deszcz ale na szczęście drzewa chronią przed wiatrem. Na punkcie na 104 km zmarznięci wolontariusze nawet nie wychodzą z samochodu. Pytam tylko czy maja coś ciepłego bo jestem nieźle przechłodzony. Nie mają schodzę w dół i ruszam za Francuzami. Już nie mam sił, ale widzę że biegną wiec biegnę i ja. Przede mną jeszcze jedno większe podejście na mniejszy wulkan Cabeço do Fogo - pięknie odsłonięty, smagany wiatrem i otoczony mgłą. Dobijam na szczyt. To już końcówka. Nogi niosą. Przebiegam tylko obok punktu odżywczego w Capelo. Przede mną jeszcze dwa małe wulkany do zdobycia: Cabeço Verde i Cabeço do Canto. Pod ten ostatni ledwo podchodzę. Lekko przystaję co kilka kroków na stromym podejściu. Jest szczyt! Potem już tylko w dół, w stronę marsjańskiego Capelinhos! W stronę mety! Już mnie niż nie powstrzyma. Choćbym miał się czołgać to tam dobiję.
Widzę z daleka metę. Łezka się kręci. Jeszcze zbieg koło latarni. Widzę już Jolę i jest! RADOŚĆ. Upragniona meta. Czas: 20h38min. 14 miejsce i 2 w kategorii wiekowej! Kilka godzin później dowiaduję się, że zajmuję ostatecznie 9 miejsce open bo były dyskwalifikacje za skracanie trasy. Jest pięknie! Jestem dumny, że udało się powalczyć.
 
 
 
---
A po biegu… a po biegu była dekoracja na Mercado Municipal w Horcie, gdzie poznaliśmy fantastyczną polską ekipę: Tomka Sadowskiego, który zajął już po raz drugi 3 miejsce OPEN w tym biegu (jako mieszkaniec Azorów miał łatwiej ;)), Martę Sadowską, Jacka Fedorczaka, Malwinę Fedorczak i Krystiana Ogłego.
Fajnie było Was poznać i posłuchać niesamowitych opowieści.
 
 
No i last but not least. Dziękuję mojemu wspaniałemu jednoosobowemu supportowi w osobie Jolki Tumulec. Żonie, motywatorce i ogarniaczce życia w jednym, z którą jeszcze trochę poturlaliśmy się po Azorach. Bez Ciebie to nie mogłoby się udać.
 
KONIEC
 
Autor: Maciej Tumulec