Redakcja KR
Forest Run 50 km

Ultra 2:0 Rafał. Długa trasa Forest Run 2016

Warszawa, 23.09.2016

Jest taki bieg, na któego trasie ludzie płaczą - nie z bólu i znoju, ale z piękna okolicy i krajobrazów. Wczesna jesień w Wielkopolskim Parku Krajobrazowym potrafi zachwycić biegaczy na tyle, że wracają nie tylko ze względu na świetną organizację i niepowtarzalną atmosferę, lecz także, a może przede wszystkim niezwykle urokliwe trasy biegów na trzech dystansach. To Forest Run, organizowany przez ekipę Poco Loco. Parę słów o nim i trasie 52 km napisał dla nas Rafał Czerwiński, czyli Wybiegany.

Po niedosycie związanym ze startem w Trójmiejskim Ultra Tracku zapragnąłem odkuć się na Foreście. Plan był jak zwykle prosty, wtedy było za wolno przez 65 km, więc teraz chciałem pobiec szybciej, zwłaszcza że tylko 52 km. To było tak naturalne i tak banalnie proste, że sam się dziwiłem, dlaczego nie wpadłem na to wcześniej. Uwielbiam planować, ale nienawidzę, gdy ktoś mi psuje skrzętnie poukładane klocki. Niestety i tym razem rozsypano mi układankę, na tyle skutecznie, że finiszowałem z przydepniętym jęzorem, dodatkowo ścigany przez dziewczynę.

Przygotowania do biegu szły bardzo sprawnie. Nie stresowałem się, nie martwiłem o scenariusze, pełen luz. Miałem wrażenie, że takie biegi to ja już biegam na śniadanie. Sytuacja wymknęła się spod kontroli dopiero w nocy, tuż przed zawodami. Obudziłem się o 2:27 i toby było na tyle ze spania! Wmówiłem sobie, że to pewnie ten przedstartowy stres.

 

Bez problemu dojechaliśmy na start w Mosinie, gdzie zaliczyłem 15 minut truchtu i rozciąganie. Tłoku na starcie nie było, a wystrzał padł punktualnie o godz. 9.

Biegłem naprawdę spokojnie, pomimo faktu, że początek trasy prowadzi wyraźnie z górki, a twarda nawierzchnia zachęca do nabrania szybkości. Bez szaleństwa, bez rozmów, w zasadzie samotnie ‒ do tego już przywykłem. Tempo oscylowało w okolicy 4:35 min/km i nie powodowało zbliżania się nawet na chwilę do drugiego zakresu. Kilometry odliczały się rytmicznie na moim suunto, a ja powoli zanurzałem się w gęstwinach parku. Otoczenie stawało się bajeczne piękne.

Promienie słońca, wyłaniającego się niepewnie zza chmur, przenikały przez jesienne, zabarwione na żółto i brązowo liście, które poruszały się delikatnie na wietrze. Kolory otaczającego świata pozwalały całkowicie zapomnieć o wysiłku i napawać się obcowaniem w towarzystwie prawdziwego lasu. Co jakiś czas, szeleszczące pod nogami liście przypominały, że to prawdziwy bieg, a nie reportaż National Geografic.

Po 40 minutach sięgnąłem po pierwszy żel. Wszystko odbywało się nadal spokojnie i nawet się nie spostrzegłem, kiedy na zegarku pojawiło się pierwsze 10 km, które pokonałem w 46 minut. Luz... Tak to mi się podoba. Po kolejnych 20 minutach pociągnąłem łyk z bukłaka, do którego wlałem tylko 1 litr wody przewidując, że na punktach będę też korzystał z napojów. Krajobraz zmieniał się rytmicznie, raz las, raz polna droga, raz ścieżynka, a raz szutrowy deptak. Wybiegając z lasu, czułem mocne porywy wiatru, który się nieźle rozkręcał i dodatkowo przewiewał zasłaniające słońce chmury. Zaczynało robić się ciepło. Kilometry nadal uciekały spod nóg, a ja spokojnie biegłem przed siebie. Wolontariusze na punktach wspaniale przygotowani ‒ karmili, polewali wodą i życzyli powodzenia. Uśmiechnięci jak ja.

Podbiegi na trasie nie były zbyt męczące, a zbiegi nie powodowały palenia mięśni czworogłowych. Jadłem regularnie przygotowane i spakowane w kolejności: żel, baton, bułka z żółtym serem, żel... Mijał właśnie 21. kilometr, które pokonałem w 1:38. Słońce grzało już bez skrupułów, a ja marzyłem, aby nie wybiegać z lasu na otwarty teren. Widoki były coraz piękniejsze, zwłaszcza że opuściłem znane mi wcześniej tereny. Nawierzchnia się nie zmieniała, choć pojawiający się momentami kopny piach dawał się we znaki. Biegnąc samotnie, tylko momentami słyszałem od sędziów i wolontariuszy: „jesteś siedemnasty!”, „jesteś piętnasty!”. To był jedyny punkt odniesienia w tym miejscu biegu.

Sam nie wiem, jak dotarłem do 30. kilometra (2:26), bo tym razem nie dzieliłem w głowie trasy na odcinki, ani nawet nie odliczałem dystansu do mety. Tak było mi łatwej ‒ tylko las i ja. Nie zauważyłem nawet, że mimowolnie zwolniłem. Biegnąc w zróżnicowanym, terenie nie trzymałem się kurczowo tempa, po prostu biegłem tak, by było mi dobrze. To „dobrze” zaczynało jednak uwierać. Chyba przegapiłem ten moment, ale nagle odechciało mi się biec. Zatrzymałem się i zjadłem w spokoju żel.

 

Słońce paliło niemiłosiernie, nie dając nadziei na chłód. Minął mnie pociąg złożony z trzech zawodników, ale to nie wyzwoliło we mnie żadnych emocji. Spakowałem puste opakowanie do woreczka i ruszyłem dalej. Biegło mi się coraz ciężej. Tempo spadło znacznie, a mnie zaczęły dopadać dziwne myśli. O co chodzi?! Nie pomagały ćwiartki pomarańczy na punkcie odżywczym, ani chłodna cola. Polewanie głowy wodą też niewiele wnosiło. Zaczynałem się zastanawiać, po jaką cholerę to robię? Złapałem mocny kryzys, a nogi zrobiły się kołkowate. Nie bardzo wiedziałem, co mam z tym zrobić. Przeszedłem wyraźnie do tzw. świńskiego truchtu, który pozwalał na jako takie poruszanie się w kierunku mety.

Uczucia zaczęły się mieszać. Niezmienne piękno krajobrazu nijak się miało do niechęci poruszania się biegiem. Zaliczałem właśnie maraton. Trzy godziny i czterdzieści trzy minuty nie mówiły mi niczego, a dodatkowo w pustej głowie zaczynało się odbijać jak piłka tenisowa, jedno słowo: dlaczego? Mijają mnie kolejne osoby i zatrzymujemy się wspólnie na przedostatnim punkcie żywieniowym. Nie mogę już patrzeć na żele ani batony, szybko przełykam kolejne ćwiartki pomarańczy, biorę łyk izotoniku i zrywam się do biegu.

Zaczyna się najpiękniejsza część trasy, wzdłuż Jeziora Góreckiego, a ja ledwo powłóczę nogami. Przede mną majaczy jakaś sylwetka biegacza, za mną żywej duszy. Zamiast napawać się pięknem widoków, cierpię straszne, a mózg usilnie szuka wytłumaczenia, po kiego grzyba napieram nadal zamiast się zatrzymać? Ścieżka przesuwa się wolno pod nogami, wznosi się i opada w dół, zazwyczaj w tym miejscu eksploduje mi w głowie euforia, ale nie dziś. Dziś marzę, by ktoś mnie wreszcie stąd zabrał na metę.

Docieram do ostatniego punktu i leję na głowę cztery kubeczki wody. Biorę do ust kostkę czekolady, którą będę memłał przez najbliższe pół kilometra. Oglądam się i widzę jak pierwsza dziewczyna dobiega do tego samego miejsca. Wydaję z siebie jęk zawodu. Jestem po 48 km i nie mam zamiaru się teraz poddać! Ruszamy prawie jednocześnie, a ścieżka wije się wyraźnie w dół. Słyszę za sobą każdy jej krok, na posypanej liśćmi trasie. Biegnie równiutko za mną. Po kilkuset metrach docieramy do zwalonego drzewa leżącego w poprzek wąskiego szlaku. Pień jest tak gruby, że sięga mi powyżej kolan, więc nie wysilam się na przeskakiwanie, tylko gramolę się górą. Ona robi to samo, więc proponuję pomoc. Z uśmiechem odmawia i pokonuje zgrabnie zawalidrogę.

Do mety pozostają już tylko 3 km. Zbieram się do biegu, nie oszczędzając sił. W głowie kołacze mi nowa myśl „nie daj się!”. Nogi ciężkie, ale zmuszam je wreszcie do pracy. Biegnę coraz szybciej, a kroki za mną wyraźnie cichną. Zaczynam doganiać nawet jakąś dwójkę biegaczy, która ruszała przede mną z ostatniego punktu. Jeszcze tylko jeziorko Kociołek po lewej i zacznie się podbieg do mety. Mijam w przelocie chłopaków i ruszam do ostatecznej walki. Biegnę i to jest najważniejsze. Nachylenie wzrasta bardzo gwałtownie, a ja nie zwalniam. Widzę pierwszych kibiców i zaczynam słyszeć gwar z mety. Nie oglądam się, intuicyjnie wyczuwam, że nikt mnie nie goni. Widzę Justynę i Hanię, które dzielnie mi kibicują, w różowych bluzach Smashing Pąpkins.

Pojawia się wreszcie brama i rzucam się do mety. Słyszę w głośnikach swoje imię i wiem, że to już koniec. Ledwo stoję na nogach i zbiera mi się na pawia. Muszę odpocząć. Ja skończyłem, ale mózg jeszcze się męczy. Zlany wodą i potem, bez okularów, nie poznaję ludzi, który mi gratulują.

Z czasem 4:44:43 zajmuję 21. miejsce open i jestem blisko trzy minuty przed zwyciężczynią poprzedniej i tegorocznej edycji…

 

Dwa dni później głowa pęka mi z bólu, a zatkany nos męczy cholernie. Zdechły jak flak, piję kolejną herbatę z cytryną oraz imbirem i wiem, że za rok wrócę, by ponownie pokonać tę wspaniałą trasę. Tym razem zdrowy.

Foto: archiwum autora, materiały organizatora