Redakcja KR
Chojnik Karkonoski Festiwal Biegowy - SIEDEMDZIESIĄTKA Z HAKIEM

Ukończyć Siedemdziesiątkę z Hakiem

Karkonosze, 01.12.2019

Kiedy 1 stycznia 2019 zapisałem się na Chojnika, wszystkie moje biegowe cele podporządkowałem jednemu – ukończyć Chojnik Siedemdziesiątka z Hakiem.

Tekst: Tomasz Tutak

Zdjęcie główne: Piotr Dymus

Wyjazd w piątek, 12 lipca rano – Klub 42,2 z rodzinami i przyjaciółmi jedziemy z Lęborka w Karkonosze czterema autami – ja w ostatniej ekipie. Późnym popołudniem jesteśmy na miejscukrótkie świętowanie urodzin koleżanki, możemy się policzyć – dojechało kilkanaście osób. 1z nas następnego dnia wystartuje na trasach Karkonoskiego Festiwalu Biegowego Chojnik 2019 na odpowiednio 102, 71, 46 i 29 km. Najliczniej obstawiliśmy bieg na 71 km z 3400m przewyższeń nagradzany trzema punktami ITRA.

Pensjonat zarezerwowaliśmy jakieś 400 m od startu i biura zawodówdlatego spacer po pakiety i oddanie worków na przepaki był raczej krótki. Pierwszy raz startowałem w tak długim biegu, który przewidywał przepakowanie na trasie. To zmusiło mnie do dokładnego zaplanowania logistyki. Co do plecaka wziąć ze sobą, a co włożyć do worka, który będzie czekał w połowie dystansu. Organizator wymagał od każdego na całej trasie kurtki przeciwdeszczowej, folii NRC, latarki czołowej, mapy trasy, płynu i telefonu. Pozostało zapakowanie worka, do którego wrzuciłem kilka par skarpet, plastry, żele energetyczne, shoty magnezowo-potasowe, drugą parę butów i na wszelki wypadek drugą kurtkę (wychodząc na start, dołożyłem bluzę do podstawowego bagażu). Założyłem rękawiczki ochronne i wziąłem kijki oraz różaniec. Na start wybrałem trailowe buty Salomon z ostrym bieżnikiem i bardzo sztywne, do tej pory świetnie sprawdzały się w trudnym terenie. Ubezpieczyliśmy się na wypadek nieszczęścia „podczas uprawiania sportów ekstremalnych”, a ze sobą miałem osobisty zestaw opatrunkowy. 

O 19.30 zameldowaliśmy się na obowiązkowej odprawie, gdzie poinformowano nas, w jaki sposób trasa jest oznaczona (żółta taśma – „biegnij”, czerwona – „stop”) i przekazano komunikat pogodowy GOPR-u: „Na całej trasie ulewny deszcz z wyładowaniami, porywisty wiatr i gęsta mgła”. Spodziewałem się tej wiadomości, „przeżyłem w górach już niejedno” – pomyślał we mnie chojrak. Następnego dnia okazało się, że 30 lat chodzenia po górach oszczędziło mi dotąd wodnego piekła. Na wszelki wypadek zainstalowałem aplikację Ratunek z GOPR.

W pokoju ostatnie sprawdzenie sprzętu, przypięcie numeru, ciągłe żarty i wzajemne dodawanie sobie otuchy. Ale i tak w tamtej chwili wyglądaliśmy raczej jak pluton przed bitwą. Moje pakowanie plecaka przypominało anegdoty o skoczkach spadochronowych, którzy kilkanaście razy sprawdzają sprzęt w nocy przed swoim drugim skokiem, ale za pierwszym razem spadochron składa instruktor.  

Ultramaratony górskie nie przypominają w niczym biegów po asfalcie. W górach nie liczy się tak bardzo tempo (no, chyba że jest się w elicie), bo są wysokie podejścia pod górę i strome, niebezpieczne zejścia – ważne jest, aby ukończyć bieg w przewidzianym limicie. Dla naszego dystansu wynosił on 16godzin czyli w najgorszym razie 13,5 min/km, wliczając bufety i przepakW Lęborku wydawało mi się, że to bardzo dużo, przygotowałem karteczkę z planem godzinowym, który uwzględniał mozolną wspinaczkę i zbiegi kozicy. Nie uwzględniał tego, co było na miejscu… Na trasie przewidziano cztery punkty żywieniowe, w tym jeden z przepakiem 

Wstaliśmy o 3.15. Wspólne śniadanie, które o tej porze nie chciało mi przejść przez gardło – zjadłem dwie kanapki z dżemem i jedną z serem, kawa i ruszamy na start, który zaplanowany był na godzinę 5.00. Na start idziemy z Sarą, Damianem, Markiem, Krzyśkiem i Marcinem. Wcześniej, o 1.00 na 102km wystartowali Justyna, Maciek, Marcin. Nasze trasy miały się wkrótce połączyć.  

Na starcie było pochmurnie, ciepło i bez deszczu. Pojawiła się nadzieja, że ominą nas opady. Ostatnie uściski i… START!

To miał być bieg samotny – gdy w ubiegłym roku startowaliśmy na 47km, całą trasę biegłem z Markiem. Zimą na Garminie i w Trójmiejskim Ultra Tracku biegłem już sam. Prawda jest taka, że nie wytrzymałbym tempa mojego kumpla, a nie chciałem go namawiać na poświęcenie swojego wyniku. Poza tym bieganie po górach i lesie daje mi zawsze silne bodźce duchowe, samemu szybciej odczuwalne. Ale to oznaczało, że nikt mnie nie wciągnie na przełom ani nie kupi coli w schronisku. Na ultramaratonach co chwilę spotyka się jednak innych biegaczy, kilkaset metrów wspólnego biegu, czasem kilometry, poznaje się nowych ludzi, zapamiętuje detale – skąd są, czym się zajmują, czy mają kryzys, który to ich ultra. 

Dystans podzieliłem na etapy – od punktu bufetowego do następnego. Start pod Zamkiem Chojnik i od razu pod górę – biegnę bardzo spokojnie, zapakowałem do bukłaka prawie dwa litry wodyspokojnie wystarczy do Przełęczy Karkonoskiej, na której znajduje się pierwszy bufet. Specyfika biegu na Chojniku jest taka, że na pierwszych 12km jest 1200m przewyższenia (co odpowiada około 380piętrom). Znam biegi na 100km, na których suma przewyższeń to 1200m! Dla nas tyle zaplanowano na 1/6 dystansu. Nie można na początku dać się ponieść tempu lepszych zawodników, muszę się pilnować, obserwuję tętno. Wszystko wg planu. W końcu wdrapałem się na Czeskie Kamienie (ok. 1400m n.p.m.) i gdy minąłem przełom, uderzył mnie grad. Trzy uderzenia porywistego wiatru z ostrymi kulkami gradu plus zimny deszcz. Obudziła się panika. „Nie dobiegnę w tych warunkach – jest za mokro i za zimno, nic nie widać, chmura zeszła na szczyt – chłopie, co ty robisz? Wracaj, to tylko 12 km do pensjonatu, i to z górki!” Poleciałem jednak dalej, postanowiłem zobaczyć, jak będę się czuł na Przełęczy, to tylko 4km dalej. Wbiegam na punkt, zjadam na nim pierwszy żel i pierwszy shot z potasem. Potem trochę żurawiny i ciepłą pomidorówkę z makaronem, ładuję bukłak do pełna izotonikiem. W plecaku jest jeszcze półlitrowy softflask, ale go nie napełniam. Do następnego punktu będzie 21km, dwa litry płynu starczają mi normalnie na 30 km biegu. To był błąd – starczają na płaskim, gdy biegnę, a nie przedzieram się przez skały i kamienie stale pod górę lub stromo w dół. Do limitu czasu na tym punkcie miałem ponad godzinę zapasu – znacznie mniej niż zakładał „lęborski plan na sucho”. Najważniejsze jest jednak, że trochę się uspokoił deszcz i zapomniałem o zejściu z trasy. Wybiegam – kierunek – Słonecznik (1423m n.p.m.). Trudne podejście, nie jest stromo, ale zrywa się ponownie ulewny deszcz, a kamienie są poukładane tak, jakby ktoś planował przez lata jakby najbardziej dokuczyć biegaczom. Muszę uważać na każdy krok, dobrze, że są kije. Tempo spadło nawet do 17min/h. Ale to było w planie – „nadrobię przy zbiegach”.  

Dochodziła 9.00. telefon z domu, który pozwolił oderwać się na chwilę od biegu. Do tego na moment wyszło słońce – jak się okazało, ostatni raz tego dnia. 50 km do mety, może się uda. Kilometr dalej źle postawiłem stopę, kolano poleciało, podparłem się kijkami. To trwało ułamek sekundy, ale cały ciąg zapamiętałem, jakbym miał jakąś kontrolę nad upływem czasu. Poczułem, że utrzymam się na kijach, ale strzeli mi kolano, puściłem więc ręce, bo poczułem, że mniej się poturbuję, gdy polecę na kamienie. W efekcie kolano, które się uślizgnęło, było tylko trochę obtarte, ręce ochroniły rękawice, ale lewe kolano zostało sponiewierane ostrą skałą. Krew, błoto, wiszący naskórek, wszystko razem. Drugi raz, kiedy pomyślałem, że to koniec. Na następnym kilometrze ratownik GOPR obejrzał kolano „biegniesz dalej? Nie ma opuchlizny, chcesz usztywnienie?, zjeżdżamy na dół?” Ja – „TAK, super, NIE, NIE!

Biegnę w dół i zaraz trzeci szczyt, na którym znajduje się Strzecha Akademicka (1258m n.p.m.). Chwilkę wcześniej jest malutka Samotnia, przy której spotykam wesołe towarzystwo chłopaków z Warszawy, którzy dopingują i dodają otuchy. Robię sobie fotkę, pogoda już lepsza. Problemem jest brak wody – do przepaku w Karpaczu 12km. Nie korzystam z proponowanej nalewki, ale za to bukłak mam pełen świeżutkiej wody. Teraz w dółnareszcie się rozpędzam, schodzę poniżej 7min/km. Zrywa się jednak ponownie deszcz i wiatr. Jestem przemoknięty tak, że czuję, że pod skarpetami dzieje się coś dziwnego. Próbuję zmienić skarpety i przykleić opatrunki na odciski. Nie ma jak przykleić – mokre buty zrobiły już swoje – mam otwarte rany. Zakładam nowe skarpety, które są już przemoknięte, zanim zawiążę buty. Czuję dziwny zapach. Stopy palą mnie żywym ogniem. Marzę o redukcji bólu do takiego małego pęcherza po butach od garnituru. Takie małe szczypanie. To strefa komfortu w Lęborku. Tu jest ekstremalnie. 

Nagle słyszę „Tomek!” za plecami. Dogania mnie Justyna z Marcinem, którzy biegną 102 km (Justyna będzie na mecie druga open). Oni są wówczas gdzieś na 50km swojej trasy. Okazuje się, że Maciek wpadł w dziurę i ma kontuzję stopy, ale ma biec parę minut dalej. Czekam, kiedy mnie dogoni. Dzielę się z Justyną żelem i zaraz mi znikają – mają świetne tempo, choć pomylili trochę trasę na początku.  

Pierwsze podejście pod Śnieżkę – mozolne, w ulewie i lodowatym wietrze. Widoczność, a raczej niewidoczność przez chmurę, która zeszła na szlak. Ciemno jakby był wieczór. Nie widzę nikogo, kto by biegł. Mijam nielicznych turystów, patrzą na uczestników biegu jak na zjawy, mam chyba szaleństwo w oczach, bo para miłych Czechów na mój widok przeskakuje na drugą stronę ścieżki. „Ahoj”, odpowiadamy sobie. Każdy czeski turysta odpowiada na pozdrowienie na szlaku – połowa Polaków patrzy ze zdziwieniem, dlaczego jakiś przemoczony zombie mówi im „dzień dobry”.  

Dogania mnie kolejny biegacz na 102 km. Opierniczył mnie: „dlaczego nie podpierasz się kijkami na zbiegach?!” Jestem mu wdzięczny  na następnym zbiegu było już znacznie łatwiej. Wielkie doświadczenie Chojnika – kijki nie tylko na podejściu, ale też na zbiegach – jest dużo bezpieczniej. 

Nareszcie Przełęcz Karkonoska – 39 km, miał być 37. Nie rozumiałem, skąd ta różnica – podejrzewam, że zegarek mi przekłamuje. Prawdę poznałem prawie 30km dalej.  

Przepak – naoglądałem się filmików na YouTube z różnych biegów górskich i wkręciłem sobie, że przepakowanie MUSI być pod dachem. Na miejscu mały namiocik z bohaterskimi wolontariuszami, przebieram się na odsłoniętej ławce w oberwaniu chmury. Nasze worki leżały sobie smętnie na trawie i czekały. Na punkcie kilka ważnych informacji – „można odpuścić i zjechać na dół” – odganiam pokusę, nie ma już ciepłego jedzenia – kiepsko, „za panem jeszcze tylko jedna osoba na 71 km w limicie”. Co???? Patrzę na zegarek – wbiegłem na punkt o 12.53 – czyli mam tylko 7 minut zapasu do limitu. Szok – jestem w połowie dystansu – zmęczenie będzie się nasilać, tempo mi spadnie – nie zdążę przed 21.00 na metę. Chwila załamania. „Muszę się wycofać, jestem poobijany, przemarznięty i przemoczony, a stąd zabierze mnie do pensjonatu piękny czerwony land rover GOPR”. Najgorsze było to, że suche rzeczy były przemoczone zanim je skończyłem zakładaćNie zmieniam butów – bałem się, że jak je zdejmę, to już nie włożę. Zmieniam kurtkę na taką bez membrany – i tak jestem mokry. Żel i shotDecyzja – biegnę dalej, co ma być to będzie. Wiadomość do kontrolki Klubu gdzie jestem. Zanim ruszyłem dalej, wbiegł na przepak Maciek – boli go noga, ale biegnie dalej (potem w szpitalu okaże się, że zerwał torebkę stawową, bieg na 102 km ukończył w limicie). Ruszam pod górę  znowu kierunku Śnieżki, ale innym szlakiem, 800m w górę – tempo żółwie, zaczynam w głowie kalkulować co musi się wydarzyć, żebym zdążył w limicie. Pocieszam się, że w połowie dystansu mam już za sobą 2400 m w górę, został więc łatwiejszy odcinek – „ostatnie 32 km”. Może się uda, poza tym punkt był „przesunięty” o 2 km, mam więc większy zapas. Nie był, trasa była dłuższa, na szczęście wtedy o tym nie wiedziałem.  

Przekraczam 1500m n.p.m. Jest bardzo zimno, na deszcz już nie zwracam uwagi. Przyzwyczajam się do ran w stopach (długotrwała wilgoć spowodowała pęknięcia skóry), teraz kilka kilometrów grzbietem na Drodze Jubileuszowej – u góry jest bardzo zimno i słabo widać, co przede mną. Żal mi tych, którzy na Chojnik pojechali pierwszy raz w góry i nie zobaczą całego ich piękna. Ja łapię najdrobniejsze akcenty – mały zając, krzyżodziób (chyba), kosodrzewina, omszałe kamienie. Za chwilę ostatni długi zbieg, na wykresie wygląda zachęcająco. Odmierzam sobie teraz czas kolejnymi etapami –na 53. kilometrze przekroczę swój rekord długości biegu, potem dwa punkty żywieniowe blisko siebie. Do mety dobiegnę, najwyżej nie zmieszczę się w limicie. Oprócz stóp, byłem w bardzo dobrej formie, miałem siłę dalej biec. O kolanie zapomniałem już dawno. Myślę, czy ktoś z naszych na innych dystansach dotarł już na metę, Tomek pewnie na trasie, Iza z Dorotą może już w domu.  

Zejście w dół bardzo niebezpieczne i wolne, ale na jego końcu czeka trzeci punkt bufetowy. Spotykam biegacza, który miał być ostatni w limicie na 71km, dogonił mnie, czyli jestem na końcu tych, którzy mają szansę skończyć. Muszę przeskoczyć chociaż tego jednego faceta. Jest z Wrocławia (kiedyś myślałem, że to fajne miasto), dopadnę cię człowieku, choćbym miał już nigdy nie pobiec, nie będę ostatni. Zbiegam (?) dziwną techniką przypominającą ruch pająka i grę w Twistera. Kamienie, skały, błoto. Zaczynają się dziwne błyski przed oczami, do tej pory czytałem tylko o tym. Niedobory mikroelementów mogą tak się objawiać. Kiedyś widziałem na ultra faceta siedzącego w błocie, który mówił do siebie: „widzę swoją żonę” i miał oczy wywrócone do góry. Spotkałem go potem na mecie z uśmiechem. Nie chcę być w takim stanie. Dyscyplinuję myśli, modlitwa, przypominam sobie plan lekcji z poprzedniego roku, gdy się pomylę – wracam do początku. Myślę po kolei o każdym kogo znam, a dzisiaj biegnie. O domu.

Nareszcie jest przełęcz i punkt na 56km. Szybko dopycham bukłak izotonikiem, jem ostatni tego dnia żel i shot. Zgarniam żurawinę ze stołu i w dół. „Stój!” Biegnie za mną wolontariusz – „nie w tą stronę!”. Zawracam na szlak. Jestem zdeterminowany – na ostatnim punkcie się nie zatrzymam – może zdążę. W rzeczywistości na ostatnim punkcie w Przesiece na 63 kilometrze zgarniam ze stołu trzy krówki – nigdy mi tak nie smakował żaden cukierek.  

Staram się oderwać od Pawła z Wrocławia. (Lębork? To daleko masz do domu”  tyle kurtuazji). Zostawiam go za sobą. Na 65. kilometrze dzwonię na metę do Marka, żeby wiedzieli, że niedługo będę. „Dajesz Tomek, trasa jest dłuższa  wszystkim wyszło 73 km”. Rozumiem już to przesunięcie punktów. Na 65. Kilometrze ma ogromne znaczenie, czy zostało 6 czy 8km do mety. Spinam się jeszcze raz – jak na siebie frunę – wdzieram się na zamek, schodzę ciężko na dół, i ostatni kilometr, na zakręcie przed ostatnią prostą słyszę „Tomek! Ogień”. 300metrów. Meta. Medal i tonę w objęciach. Mam to! Jeszcze łyk Gleby. Jestem finiszerem Chojnika. Mam 50minut zapasu do limitu – nadrobiłem na drugiej połowie dystansu prawie 45minut. 

Po świętowaniu wracam do pensjonatu prostą, którą kończyłem bieg. Nagle widzę Pawła z Wrocławia na ostatniej prostej. Kłaniam się mu w pas, on mnie ściska „gratuluję – jesteś twardy” i leci po swój medal. Nie wierzę własnym oczom – za nim dwóch następnych biegaczy na tym dystansie – nie jesteśmy ostatni w limicie. Przewidziano 250 miejsc – wystartowało 151 (ilu przepłoszyła pogoda?), ukończyłem na 139 miejscu.  

Chojnik Ultra 71km – TOMASZ TUTAK – Klub 42,2 LĘBORK – 15:11:42 – dystans z zegarka 72,56km, 3530m przewyższenia (1119 pięter), 6400 kalorii. 

Dziękuję Dorci, Izie, Gosi, Sarze, Justynie, Dominice i Dzieciakom, Markowi, Damianowi, Krzyśkowi, Tomkowi, Marcinowi, Maćkowi, Stefanowi za świetną przygodę i trzymanie kciuków.  

 

BIO: Tomasz Tutak 

Biega od ponad czterech lat, przeszedł fascynację maratonami na asfalcie, teraz ucieka w las. Starty wybiera po limitach czasów. Chojnik 71km to jego największy wyczyn. Bez Klubu 42,2 Lębork nie wyobraża sobie wyjazdów na zawody.