Słoneczko? Uśmiechy? Leśne ścieżki, idealne na niedzielne leniwe rozbieganie? Wspaniała, radosna i lekka przygoda? Takie relacje (z przymrużeniem oka) docierały do nas z każdego zakątka Internetu, po pierwszej edycji biegu Klątwa Szczytniaka w Górach Świętokrzyskich. Czy tak było naprawdę? Od nas dowiecie się całej prawdy.
Ekipa znana z Goswimrun.pl zaprosiła nas po raz kolejny do województwa świętokrzyskiego, choć tym razem nie miały to być zawody typu swimrun, a bieg górski. Dodatkowo ze względu na termin i aurę - zimowy. Na pierwszy rzut oka ciężko było oczekiwać po kilku pagórkach czegoś bardziej wymagającego. Co więcej o zimowym biegu praktycznie nie mogło być mowy, gdyż mocno dodatnie temperatury z połowy lutego roztopiły praktycznie cały śnieg, nawet na nieco większych przewyższeniach. Czy to jednak sprawiło, że bieg ten był prosty, łatwy i przyjemny? Oj nie... wcale nie.
Na początek jednak kilka słów kolejnego już wstępu. Ekipa Fall into Swimrun, czyli Kasia i ja długo nie zastanawialiśmy się na udział w tych zawodach. Na szczęście początek roku nie był załadowany innymi imprezami sportowymi, a góry świętokrzyskie jak i całe województwo wydaje się być przynajmniej na pierwszy rzut oka zapomniane przez sportowców amatorów. Decyzja była wobec tego oczywista. Organizatorzy mają za sobą już dwie edycje zawodów swimrunowych we Wiórach. Kto był ten wie, że do tej pory jedyną rzeczą na którą można było tam narzekać była pogoda. Zawsze lało, choć dla mnie jest to raczej atut, gdyż lubię po prostu trudne warunki. Tym razem mieliśmy właściwie wszystko, czego tylko dusza mogła zapragnąć – słoneczko, wspaniała atmosferę i okrutnie trudne warunki biegowe.
Z racji startowania w kilku innych wydarzeniach sportowych jak Everest Run czy Indoor Triathlon, zdecydowaliśmy się wziąć udział w biegu na krótszym dystansie. Krótszy dystans o nazwie "Twarde Kopyto" opiewał na 21 km. Jeszcze w aurze zimowej średni czas przebycia tego dystansu szacowany był na ok. 2:30-3:00 godzin przy przewyższeniu ponad 700 metrów. Na starcie stawiliśmy się we trójkę: Kasia, mój tata i ja. Z samego rana aura nie należała do najlepszych: gęsta mgła i wyraźny mrozek. Prognozy były jednak bardzo optymistyczne. Dosyć szybko wszystkie chmury miały być rozwiane i wyjść miało piękne przedwiosenne słońce. Nieśmiało ustawiliśmy się mniej więcej w połowie stawki startujących na obu dystansach i czekaliśmy na odliczanie. W końcu ruszyliśmy. Czułem się całkiem mocno, więc zacząłem przebijać się do przodu i rozpocząłem taniec po błotnistych rowach, kamieniach i skrawkach prawie suchej ziemi.
Roztopiony śnieg pokazał jak trudny czeka przed nami teren. Błoto! Wszędzie błoto. Ogromne kałuże, nowe strumienie utworzone z topniejącego śniegu. W pewnym momencie żałowałem nawet, że nie wziąłem wodoodpornych skarpet. Szybko jednak wyszło piękne słońce i można było podziwiać uroki wszechobecnej natury. A do tego było trochę sposobności, gdyż profil trasy nie pozwalał na ciągły bieg. Chyba, że szybko chciało się nabawić palpitacji serca. Profil trasy zaproponowany przez organizatorów to ciągłe zmiany góra, dół, góra dół i tak bez przerwy. Zero płaskiego terenu. Istna rozkosz dla górskich biegaczy. Trudne technicznie, kamieniste zbiegi dawały się we znaki zmęczonym czwórkom i stawom. Były to jednak momenty na nadrabianie strat. To na zbiegach poznaje się tych niezłych biegaczy. Ja radziłem sobie nawet nieźle, choć akurat na tych zawodach więcej wyprzedzałem pod górę niż góry. Samo wyprzedzanie było w sumie dla mnie sporą nowością w mojej biegowej karierze.
Pierwszy punkt żywieniowy pojawił się na 5 kilometrze, ale ze względu na własne zapasy był on w zasadzie pomijany przez większość uczestników. Po nim rozpoczął się w zasadzie taniec na lodzie. Przed nami rozpościerała się 1-2 kilometrowa leśna droga w pełni skuta lodem. Do wyboru mieliśmy niestabilne, strome i grząskie pobocze albo lód w czystej postaci. W tym miejscu trzeba było trochę odpuścić, choć nikt nie zdecydował się na przejście do marszu. Każdy kogo wtedy widziałem próbował wygrać tą nierówną walkę z lodowym przeciwnikiem.
Trasa oferowała nam wiele ciekawych smaczków. Nie tylko ostre podejścia i zbiegi, ale również strumienie tragicznie zimnej wody - jeden planowany, drugi chyba nie, powstały z ogromnych roztopów. Dalej to śliskie i niemal niewidoczne w śniegu gołoborze oraz oczywiście wspaniali wolontariusze! Na Szczytniaku przywitano nas ciastkami, herbatą, kawą, colą i wodą. Czego można było jeszcze chcieć więcej? Jedynie naleśników, które były dostępne na punkcie żywieniowym na pełnym dystansie. Z kolei dla nas na 15 kilometrze czekał większy punkt odżywczy, gdzie zbiłem piątkę z Tomkiem Kowalskim, który powiedział, że mam szansę na walkę o pierwszą dziesiątkę. O dziwo pomimo mojego zamiłowania do spędzania dużej ilości czasu w punktach odżywczych udało się utrzymać wypracowaną wysoką pozycję. Wracając jednak na moment do pierwszego strumienia, zauważając fotografa zastanawiałem się jaką pozę powinienem zrobić? Robić z siebie wariata czy cisnąć jak rasowy biegacz? Patryk Ptak nie mógł lepiej ująć tego jak było. Tak było naprawdę, lekko z moją małą pomocą :)
Na trasie udało mi się zamienić parę słów z kilkoma osobami. Uwielbiam w biegach górskich to, że znajdujemy czas na rozmowę, w przeciwności do biegów asfaltowych. W górach jest niby samotnie, ale z drugiej strony jednak bardzo nie.Na metę wbiegam z czasem nieco powyżej 2 godzin. Niewiele za mną przybiega mój tata i Kasia, oboje mieszcząc się spokojnie poniżej 2 godzin i 30 minut. Piąteczki z wolontariuszami i organizatorami, oklaski dla pierwszego uczestnika z 33 kilometrów, wegańska uczta pobiegowa i pomarańczowy autobus szkolny do Nowej Słupi! Klątwa Szczytniaka to kolejna świetna impreza w Górach Świętokrzyskich i bardzo ciekawa opcja dla wszystkich biegaczy górskich w Polsce. Mam nadzieję, że to jedynie pierwsza z wielu edycji tych zawodów. Góry Świętokrzyskie, a w zasadzie mieszkająca w nich czarownica naprawdę potrafi zaczarować swoimi urokami. Wracamy tu za rok, a mam nadzieję, że jeszcze wcześniej! Klątwa Szczytniaka! Robicie to dobrze!