Gdzieś na początku lutego dostałem pomroczności jasnej i wymyśliłem, że bieg na 100 km w 3-osobowym składzie to świetny pomysł. Tak jak bym się urodził co dopiero i chciał zaczarować rzeczywistość. Tak jakbym chciał wymazać z pamięci te wszystkie bóle takich biegów w moim wykonaniu, tak jakbym chciał zapomnieć o setce w Krynicy sprzed roku, kiedy cierpiałem największe katusze w życiu, gdy walczyłem z niemocą przez ponad 50 kilometrów i przysięgłem, że nigdy więcej. Nie obiecałem, tym razem przysięgłem, a za złamanie tej przysięgi będę się smażył w ogniach piekielnych! Pietrka vel Helgi [przyp. red. Huziora] nawet się nie zapytałem, jak on się na taki obrót wydarzeń zapatruje, bo to słynny nowotarski masochista, więc założenie, że będzie chętny na kolejną porcję swoich ulubionych pieszczot, było poniekąd słuszne. Dominika [przyp. red. Grządziela], który w życiu nie przebiegł takiego dystansu, urobiłem w 3 minuty. Będzie fajnie - powiedziałem, a ten młody człowiek po prostu mi uwierzył. Mądrość idzie jednak w parze z wiekiem. I to było najlepsza część, ta którą najbardziej lubię – logistyka początkowa. Tutaj wszystko na papierze gra i buczy, aż chce się biegać!
Tekst: Piotr Biernawski
Zdjęcie główne: Jacek Deneka
W Krynicy pojawiamy się parą, jak to już onegdaj bywało, Dominik, nasz młody padawan-poganiacz zjawia się całkiem sam. Ale na 3 minuty przed startem jesteśmy już wszyscy razem. Zamierzamy przestrzegać regulaminu już nawet przed biegiem! Start był taki, że moje doświadczone oko od razu wiedziało, że poziom w tym roku to jest coś nieprawdopodobnego! I nawet dziewczyny wypaliły tak jak nigdy. A już z pewnością nigdy żadna dziewczyna nie była przede mną zaraz po starcie! Teraz Magda [Łączak] wypaliła, a Ewka [Majer] zaraz za nią. Ewka. Przecież ona nigdy tak mocno nie zaczyna! Co się tu wyprawia?! Helga oczywiście instynktownie biegnie za dziewczynami, ale tym razem bicz na niego był mocny i od startu musiał być używany. Ten głośny krzyk na pierwszym kilometrze "Eeeeeeej!", to byłem ja, stopujący tegoż osobnika. Bo plan był taki, że biegniemy w tlenie do 66. km.
Piszę to całkiem poważnie. Nie chciałem scenariusza sprzed roku, chciałem spędzić fajnie czas, a ściganie zostawić na koniec. I generalnie do Rytra plan działał – tylko kilka „eeeeejów” w lesie, żeby ustabilizować tempo, tradycyjna wizyta w pokrzywach w moim wykonaniu – no taka nowa świecka tradycja (choć samolotu nam nie zwrócili), było fajnie. Chciałbym, żeby cały bieg tak wyglądał. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że tempo jest wolne, ale też od razu powiedzieliśmy, że nie ścigamy się z tymi wszystkimi indywiduami wokoło, ścigamy się z drużynami. Choć gdzieś ta tradycyjna rywalizacja drążyła dziurkę w głowie.
Przed Rytrem mijamy Magdę. Poobijana Magda, która schodzi z trasy to nie jest codzienny widok. Bardzo nam przykro, bo przecież mógł paść rekord trasy w Jej wykonaniu. Piotrek Sawicki, który finalnie kończy bieg w 10. Open, też ma problemy – mamy więcej czasu niż zwykle na takie obserwacje. Także na obserwacje wschodu słońca, świateł – wybaczcie ignorancję – chyba Nowego Sącza oraz porannych mgieł nad Rytrem. Zapierało to wszystko dech w piersiach!
W Rytrze mamy support naszego Jacka z Salminga – fajnie tak, chyba mógłbym się przyzwyczaić! Zupę zjadłem, kompot wypiłem! Tylko te asfalty... Lubię biegać pod górę, w dół jak noga cała też! Ale płaskie lub prawie płaskie asfalty i szutry to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Tu było takich rzeczy więcej chyba niż rok temu. Tak jakby! I coś się zaczyna psuć. Nie wiem do końca co, ale to chyba Prehyba. To jest jakaś konspiracyjna teoria, którą usnuliśmy po fakcie, ale Prehyba działa na nas jak słońce na wampira, a wampir na niewiastę – wysysa z nas siły, chęci oraz energię życiową. Na każdym biegu, który w jej pobliżu przebiega. I tym razem ja już czuję, że będzie powtórka sprzed roku, Dominik potyka się o własne kije i tłucze kolano, wygląda to wszystko oględnie mówiąc nieciekawie. Na Prehybie dogania nas druga drużyna. Morale lecą na pysk, Helga zaczyna szarpać tempo, ja zaczynam proces umierania, Dominik zaczyna obmyślać proces sądowy. Przeciwko Heldze. Jest kiepsko, ale biegniemy – nie szybko, ale powiedzmy sobie – dość sprawnie. Mówię chłopakom, usprawiedliwiając siebie i uspokajając ich, że od Wierchomli, choć byśmy mieli iść do mety, to już tylko kawałeczek. Tak samo jak kawałeczek jest do Wierchomli od Piwnicznej. W życiu takich głupot nie naopowiadałem jak w tamtym momencie.
W Piwnicznej ekstra atmosfera, doping kibiców oraz zbierających się zawodników 30-tki. Fajnie. Chłopaki z drużyny wyglądają super, ja może też, ale muszę na chwilę usiąść. To nie jest żadna przenośnia – usiadłem i zjadłem z pół litra pomidorówki! Mówiłem już, że mógłbym się przyzwyczaić do takiego supportu? W tym czasie moi kochani ogarniają bufet i bidony, więc mimo mojej posiadówy wybiegamy z bufetu szybko. Choć nie na tyle, żeby nie zobaczyć, że tych trzech „wkurzających” gości w żółtych koszulkach znowu nas dogoniło. No świetnie! Dobrze, że jest pod górę. To jest dziwna rzecz, ale ja nawet na totalnej „bombie” wszystkie chodzone i strome fragmenty potrafię dobrze napierać! Nie tracimy, a na dodatek zyskujemy. I te moje chłopaki jakieś spokojniejsze – ale oczywiście po podbiegu musi być zbieg. Tak. Dominik ciągle się obraca, moje tempo to jakiś żart, mimo to żółtych nie widać. Na asfalcie są Rzeźniki. Ale tutaj hitem okazuje się lód. Tak, czekoladowy rożek firmy Koral, który Dominik kupił specjalnie dla mnie w spożywczym przy drodze. Zajadam się tym lodem, wzbudzając ogólny wybuch śmiechu i u współtowarzyszy, jak i solowych ultrasów. Om nom nom nom! Taki najedzony nie musiałem tracić czasu na bufecie, chłopaki znowu ogarniają temat, Piotrek, fajnie że był na bufecie, straszy nas DSQ, bo wybiegam z bufetu za szybko i robi się niebezpieczne 13 sekund różnicy między zawodnikami tej samej drużyny [przyp. red. dopuszczalne 30 sek.]. Jest tak jakoś wesoło. A może to już ta głupawka – na pewno to znacie, jak już człowiek jest tak upodlony, że nie do końca wie, gdzie jest i co robi, zaczyna się na przemian śmiać i płakać z siebie. Wierchomla, myślę, że była Golgotą dla wszystkich, nam poszła szybko, mijamy zawodników, nadrabiamy minuty, z tyłu na dobre 6-8 minut nie widać „cytrynek”. To był ten moment, w którym na poważnie zaczęliśmy myśleć o wygranej! Ja zaciskałem zęby z bólu, moje czwórki ponownie, jak na Tatra Fest, choć na szczęście nie tak szybko, zaczęły robić mi psikusa i po prostu paliły żywym ogniem! Wszystko co nadgoniliśmy na podejściu, straciliśmy na zbiegu. Dobrze, że kolega James poczęstował nas tu piwem, bezalkoholowym oczywiście, gdyż inaczej ten zbieg generalnie byłby całkiem do niczego!
Zostało 18 kilometrów. Jak mawia Przemek Sobczyk – śmierdzi metą. Moje chłopaki stają na rzęsach, żeby mnie zmotywować – podbiegaj chociaż po 50 metrów, mówią, a ja podbiegam 500. Ta droga to koszmar, ale ja wiem, że jeśli ją przebiegniemy dobrze, to od bacówki nikt już nam nie wyrwie zwycięstwa. I znowu 500, 300, 700, wyprzedzamy zawodników, którzy lecą solo. Przy bacówce wypijamy bulion, ja zażywam jedyną tabletkę przeciwbólową jaką miałem i, tu już z szałem w oczach niczym Robercik, napieram tak, że ugotowałem nawet Helgę. Nie bierzemy jeńców, coraz więcej mijanych zawodników. Nie wiem skąd wziąłem na to siły, ale bardzo przyspieszamy. Mijamy naszego nowotarskiego redbullowca Dawida, na zbiegu następne kilka osób, doganiamy nawet Michała Sedlaka. Tak naprawdę jesteśmy już wszyscy w biegowym niebie, wzruszenie odbiera wszelkie chęci do rozmowy, każdy z nas myślami jest już zupełnie gdzie indziej. I nawet skręcona kostka Helgi na 3 km przed metą, nie jest w stanie tego zaburzyć. Mamy to! Fakt, to nie był dobry styl, to nie jest dobry czas, to nie było miło spędzone ostatnie 8 godzin, ale to nasze małe marzenie zostało spełnione! Wygraliśmy Rzeźnika, teraz wygrywamy drużynówkę w Krynicy! Czego możemy chcieć więcej jako drużyna, jako koledzy, przyjaciele, sportowi partnerzy?!
Na mecie Helga w swoim żywiole udziela wywiadów, Dominik spokojny bardziej niż zwykle, ja klęczę i dochodzę do siebie dłuższą chwilę. Radość miesza się ze świadomością swojej słabości. Chęć biegania zmienia się w nienawiść doń. I w drugą stronę. Złamałem przysięgę, ale jako zadośćuczynienie przysięgam, że tym razem już naprawdę to był ostatni raz. Nigdy więcej. Niech te moje chłopaki, o czym mogą jeszcze nie wiedzieć, planują sobie następne Rzeźniki i Krynice, ja już będę służył tylko dobrą radą i powiedzmy sobie szczerze, nie do końca znakomitymi poradami treningowymi. I to by było na tyle, jak mawiał taki jeden w okularach.
Kieruję wielkie podziękowania dla kibiców wspierających nas na trasie, dla naszego supportu, ale przede wszystkim dla moich partnerów, za to, że musieli mnie znosić przez tak długi czas, za to, że tak ich spowalniałem, wreszcie za to, że mnie nie wrzucili gdzieś do rowu po drodze. Ogromne, ogromne dziękuję!!!