Niecały miesiąc temu, bo 6 sierpnia, odbył się pierwszy z trzech tegorocznych biegów zaliczanych do pucharu świata w kategorii Extreme Skyrunning, organizowany za kołem podbiegunowym Tromso Skyrace. Wzięło w nim udział biegowo-wspinaczkowe małżeństwo, Alicja i Artur Paszczakowie. Artur w swoim charakterystycznym, gawędziarskim stylu podzielił się z nami wrażeniami z trasy biegu Emelie i Kiliana.
Pomysł
Był Alicji. Że jakiś cykl biegów extreme. „To by dobre było, żeby na to iść”. Trasa bardzo górzysta, pod 50 km, a 4600 m przewyższenia. Podobno bardzo trudna technicznie i „niebiegowa”. To świetnie, im mniej biegania – tym lepiej. Zapisujemy się. Oj, ojoj! Nie ma miejsc, przegapiliśmy dzień zapisów i poszło! Bierzemy udział w barażach. Tym razem zachowujemy czujność, szybkie łącze, przygotowane dane osobiste – jesteśmy!
Odprawa
Pierwsze wrażenie – pełno żylastych typów. Zero przypadkowych ludzi. Kilian omawia trasę w sposób bardzo wstrzemięźliwy. Ot, garść informacji, parę zdjęć i tyle. Na trasie tylko dwa punkty odżywcze, z tego jeden zaraz przed metą i startem jednocześnie. Żadnych tam obowiązkowych zestawów sprzętu (tylko kurtka) i ogólnie sportowy luz. Z jednym wyjątkiem – limitów. Limity ostre, na pierwszy rzut oka bardzo ostre. Trasa przedłużona w stosunku do poprzedniego roku o ładnych parę kilometrów (ostatecznie wyszło, że o 14), ale limity niezmienione. No cóż, trzeba będzie wyciągać nogi.
Pakiet startowy
Koszulka, żelik, kubeczek. Skandynawska oszczędność.
Trening na trasie
O żesz ty w mordę jeża! Nie wyrabiamy się w limicie na pętli Hamperokken. Zbieg po zupełnym gemelu, do tego mokro i stromo. Potem wielkie piargi – fajne. Teren typowo tatrzański, nasz klasyczny górski syfek. No i zamiast trzech, wyszły prawie cztery godziny. Spokojnie, trochę żeśmy bałaganili, rozglądali się, fotografowali, poza tym mnie na zbiegu przytykało – to dopiero tydzień po zrobieniu grani Tatr [Artur razem ze swoim partnerem wspinaczkowym Adamem Pieprzyckim „Siwym” przeszli między 21 a 25 lipca Główną Grań Tatr – przyp. red.]. Jestem jeszcze skrajnie wyczerpany – ponad 100 km i ok. 25 000 m w pionie w 106 i pół godziny nie da o sobie tak szybko zapomnieć. Nic to, mam tydzień na regenerację. Marzenia ściętej głowy.
Bieg
Jak mawia Siwy – od początku pełnym piecem. Najwyraźniej goście znają to przysłowie, bo ledwo ruszyliśmy, a już ich nie widać. Trudno – robimy swoje. W górę na Tromsdalstinden, 1238 m n.p.m. Niby nisko, ale to przecież z poziomu morza. Stromo, ale do wytrzymania. Powoli opuszczamy strefę komfortu termicznego. Wychodzimy na 750 m, potem 250 m w dół. Co za rozczarowanie, tyle dodatkowego ładowania. Potem w górę, we mgle. Outcrop 20 m! – alarmuje zegarek. Hiszpan i jeszcze jakiś gość grzecznie sznurują za mną, bo trasa wyznakowana oszczędnie. Szczyt – czas w normie, nie ma strachu o limit. Teraz dzida w dół. Stromo i do tego krucho.
Odcinek po lesie – błoto po kostki, stromizna tak ze 45 stopni, a miejscami nawet lepiej. Wreszcie płasko, 2 km biegiem po lesie. Koźlaki jak dęby rosną wszędzie dookoła. Punkt – wesoło jak na imprezie. Godzina do limitu, czyli nie ma się już co martwić, ale tempo ogólnie marne. Powinienem być tu z pół godziny szybciej, ale co zrobić – nie jestem.
Teraz na Hamperokken – 1404 m. Idziemy całą grupką, jest wesoło. Nagle z góry pędzi jak szalona grupa liderów. Schodzimy im z drogi. „Ty, to niemożliwe”, mówię do kompana, „ musieli ściąć trasę!”. „O nie, co ty”, gość całkowicie poważnie tłumaczy, „oni tak szybko biegają”. „No shit! Naprawdę?”, ale facet zupełnie nie łapie dowcipu. Ten z tyłu zaśmiewa się do rozpuku.
Ciśniemy pod górę, z biegu robi się obóz wędrowny. „Ty”, stukam jednego przede mną, „ale to jest running race, nie nordic walking, wiesz?”. Ten ma poczucie humoru, chichocze i podłapuje frazę. „Jak tam nordic walking?”, nawołuje do kolejnych. Ja nieuchronnie słabnę, nie kręcą się cholerne nogi. Do tego kolki, jedna za drugą. Zauważam, że pomaga żel. Łykam, po chwili kolka przechodzi. Pojawia się ponownie po pół godziny. Cholera – co będzie jak żeli zabraknie?
Grań szczytowa. Bardzo fajna, tu jestem jak w domu. Zbieram się trochę i pociskam – wyprzedzam chyba z dziesięć osób, w tym dwie kobiety! Ale im pokazałem! W dół to już w moim wykonaniu po prostu biegowy balet. Frunę, muskając ziemię, ależ mi to świetnie idzie! Patrzcie ludzie, jak to się robi! Szur, bęc, bum. Leżę, dupa stłuczona. Widział ktoś? Widział, cholera. „Och, to drobiazg!”. Lecimy dalej. Ten gość to Angol, po chwili gadamy w najlepsze. Niestety ja słabnę coraz bardziej. O nędzo żywota!
Znowu punkt – ten sam. Wlewka, ciasteczko, herbatka. Ech, posiedziałby człowiek. Znowu na ten Tromsdalstinden, tylko pod włos. Wykończę się chyba.
Mike mnie zostawia, bo zaczynam rzęzić. Doganiają mnie te dwie, co to je wyprzedziłem. No to już zupełna kompromitacja. Trasa stromieje, a ja mam ciemno przed oczami. Ale babeczki też nie mkną. Doganiam je, ha! I aby pokazać klasę, wszczynam rozmowę. Po prawdzie to oddechowo jest dobrze, tylko nogi jakieś słabe. No więc gadamy sobie ze Szwedką, która mieszka w Norwegii i nazywa się Benita. Typowo szwedzkie imię – zauważam. Benita jest trenerką biegania. Gadamy o sporcie, dzieciach, jak to się życie zmienia i tak dalej.
O, jakiś wypadek. Leży babeczka i boli ją noga. Wszyscy się użalamy nad nią, ale ma już opiekę. Ruszamy dalej, wreszcie w dół, doganiamy Mike’a i lecimy po pięknych łąkach. Byle do domu, pal sześć rezultat. Dogania nas ta druga dziewczyna, Hiszpanka, i tak, we czwórkę, telepiemy się do ostatniego punktu. A tam znowu pod górę – za jakie grzechy?
Wreszcie punkt, teraz dzida w dół. Ale fajny zbieg! Nogi same niosą, wypadamy jak z procy na most, tam lekko pod górkę, zostaję z tyłu, ale doganiam Mike’a na zbiegu i ramię w ramię wpadamy na metę. Piątka od Kiliana i Emelie (żadnych tam medali czy innych bzdetów) i wreszcie można usiąść na dupie. KONIEC!
Meta
Rany, co to była za męka. Z jękiem kładę się na łóżko do masażu. „Co masujemy?”, „Może łydki”, odpowiadam. Spoglądam przez połę namiotu i oczom nie wierzę. O nie! – to pierwsza myśl – Alicja na mecie! Teraz mnie kumple zabiją śmiechem. Nie będzie masowania, wyłażę i ściskam Alicję. Troszkę jakby blada, okazuje się, że przed metą dopadła tę Hiszpankę, a nawet prawie już miała Benitę, bo dziewczyny zostały za nami na tym zbiegu. O włos i by mnie dopadła, niecałe 5 minut! To już mnie kompletnie dołuje. Pocieszam się sukcesem żony. Alicja jest dziewiąta! Nie do wiary, dziewiąta w takim biegu – to kapitalny wynik. A ja – 61., co za beznadzieja.
Da Pinocchio
Idziemy coś zjeść, z Mike’em. Chłopaki w knajpie wiwatują na naszą cześć, bo stołowaliśmy się tam wcześniej i znamy cała ekipę. Wypijam trzy browary i zjadam hamburgera. Żadnych tam rekawery szejków czy becków [BCAA] – porządny kawał polędwicy z bułą. Robi się dobrze i można się już cieszyć odbytym biegiem (biegiem?). Pijemy zdrowie Alicji i świętujemy jej wynik. Na pocieszenie przypisuję sobie zasługę w jej treningu. Nosiła mi biwaki na Grani Tatr, no to się wzmocniła i proszę – wynik jest. Czyli w sumie zasługa moja.
Ogólnie
Ambit 3 pomierzył 57,3 km, 4621 m w górę. Długo, ciężko, stromo, krucho, poważnie. Żadnych ułatwień czy przejmowania się „jak sobie dadzą radę”. Podobało mi się to – w końcu jak bieg górski, to górski. Atmosfera luźna i wesoła, a jednocześnie poczucie, że „trzeba się orientować”. Nikt nie prowadzi za rączkę, żadnych niepotrzebnych ruchów, medali, dyplomów czy innych duperszwanców. Bieg dla ludzi, którzy wiedzą, o co w górach chodzi.