Od pierwszej edycji Klątwy, na której nie dane mi było wystartować, wiedziałem, że chcę tam pobiec. Rok temu odpuściłem ze względu na start w Leśniku Wiosna. Nie wiem skąd to przeświadczenie, ale byłem bardzo pozytywnie nastawiony, bo Świętokrzyskie, bo blisko, bo pasmo jeleniowskie, które mało znałem. Nie zawiodłem się.
Tekst: Konrad Wysokiński Run Into The Wild, Zdjęcia: Jacek Deneka/UltraLovers, Patryk Ptak Photography
Wyjazd o 6:00, co znaczy, że pobudka o 5:25, uff... Wychodzę, Marcin, Tomek i Marek czekają juz w aucie, lecimy. Docieramy na miejsce z zapasem, odbieramy pakiety i po ostatnim sprawdzeniu sprzętu pakujemy się do autobusu, który wiezie nas na start. Na miejscu, w Jeleniowie koło Nowej Słupi, okazuje się, że mamy jeszcze godzinę bo start o 10, więc chwila relaksu, rozmowy, potem krótka rozgrzewka i idziemy na start. Kurde, jak ja lubię rytuał startu. Te krótkie chwile tuż przed wystrzałem, kiedy dreszcz ekscytacji rozchodzi się po ciele. Pewność siebie, chwilowa i totalna omnipotencja. Kortyzol i endorfiny. W tym momencie wiesz, że możesz wszystko. Jest tylko tu i teraz, a przed Tobą wspaniała przygoda. To już. Wystrzał! Ruszamy!
Biegniemy lekko w dół, a potem w górę w malowniczym wąwozie i jest też strumień, a więc skok na drugą stronę! Jest szybko, pierwszy km wpada w 4:45. Biegnę od początku w czubie, zaraz za Piotr Szumliński i Gniewomir Skrzysiński. Po 2-3 kilometrach słyszę gdzieś z tyłu "Nie pękaj, nie zwalniaj" Poznaję głos Marcina, odpowiadam tylko głośnym śmiechem bo wiem o co mu chodzi, lecę przecież równo z klasę wyższymi zawodnikami i pytanie kiedy powinienem ich puścić. Nie patrzę na odczyt HR, ale po żwawym oddechu wiem, że tętno właśnie stanęło na progu i zaraz będzie pukać do drzwi. To będzie szybki bieg. Po chwili jednak decyduję lekko puścić i biec swoje.
Biegniemy teraz już tylko we trzech. Ja, Krzysiek i Andrzej. Po chwili widzimy kamienny podbieg gołoborza, tak totalnie znienacka wyrasta przed nami spore rumowisko skalne. Las gdzieś zniknął i pod nogami pojawiły się kamienie, zupełnie jakby ze szczytu zastęp ciężarówek zrzucił tutaj kilkadziesiąt ton bloków skalnych. Wbiegamy między głazy, w ciszy słychać tylko nasze oddechy i głuchy stukot niestabilnych kamieni rumowiska. Po chwili jesteśmy już na Szczytniaku i tam, na szczycie, na chwilę wygląda słońce. Wczesne, zimowe słońce, jeszcze zbyt słabe żeby mocno grzać. Nisko padające promienie oświetlają ścieżkę szlaku i wyślizgane głazy skrzą zapomnianym blaskiem. Pobłyskują w tym momencie jak ogromne samorodki złota zatopione w leśnej ścieżce. Biegnę depcząc po długim cieniu zawodnika przede mną i na szczycie skręcam w lewo.
Lecimy dalej we trzech w bliskiej odległości, po krótkim zbiegu wpadamy w obfite lessowe błoto, koło pierwszego punktu było go tyle, że Rzeźnik mógłby pozazdrościć. Przebiegam koło punktu bez zatrzymywania, po kostki w błocie ze zwózki drzew. Wszystko gra perfekcyjnie, a teraz jest mocny kawałek, lekko w dół, więc ciśniemy szybko, po 3:50. I tutaj lekko urywam się chłopakom.
Trasa jest po prostu piękna! Jestem zadziwiony jak wiele różnych oblicz prezentuje ta część Gór Świętokrzyskich. Mamy tu piękne bukowe lasy, jakby żywcem wycięte z Bieszczad, zaskakujące gołoborza, trawiaste polany przypominające małe połoniny, szybkie single, które tak kocham biegać czy malownicze wstążki polnych dróg falujące po horyzont. Na trasie od samego początku jest też duuużo błota. Ale moje stopy uzbrojone są w Mudclaw 300, które bezgłośnie wgryzają się w podłoże. Już po kilku pierwszych kilometrach jestem przekonany, że to był idealny wybór. Buty inov8 dają mi pewność stabilności i trakcji i muszę przyznać, że bardzo podoba mi się to uczucie!
W okolicy 15-16 kilometra, w monumentalnym, bukowym lesie, w krzakach chowa się Jacek Deneka. Gdy przebiegam obok, krzyczy, że jestem trzeci i tracę tylko 1,5 minuty do Gniewka. Ta informacja wlewa we mnie nadzieję i jakoś tak samoistnie przyspieszam zwiększając przewagę. Można powiedzieć, że trzecie miejsce mnie trochę zaślepia (oczywiście wiem to dopiero teraz), a to raptem połowa dystansu. No ale w tym momencie biegnie mi się wprost wyśmienicie, frunę, połykam kolejne kilometry i wszystko gra. Raz na moment gubię trasę, ale po chwili wracam. Przed drugim punktem jest kawałek asfaltu, biegnę pod górę z postanowieniem zatankowania coli. I to jest mój błąd. Hop cola pieni się cholernie i to nalewanie trwa dokładnie tyle, że Krzysiek niweluje moją przewagę :/
Tracę wypracowane w pocie czoła 2-3 minuty przewagi. Pluję sobie w brodę za ten pomysł, na co mi była ta cola! Znów muszę uciekać, a sił coraz mniej. Mimo to znów się urywam, ale jak się później okaże, tylko minimalnie. Lecę dalej i w okolicach 21 kilometra, na zbiegu na chwilę się rozkojarzam i zaliczam spektakularną glebę. Zawadzam lewą nogą i wykonuję fikoła z przewrotem przez lewe ramię, przetaczam się i staję na równe nogi! Normalnie czuję się jak członek jednostki specjalnej SWAT :D Trochę w szoku, klepię się po nogach i klacie, czy wszystko gra, spodnie całe, sprawdzam telefon i plecak, jest ok, lecimy. Dalej jestem trzeci, ale koło 22-23km na podbiegu Krzysiek mnie dogania. I to podcina mi skrzydła, bo ja maszeruję pod górę, a on metodycznie, równo biegnie pod górę oddalając się dość żwawo. Widzę, że jest świeższy pod górę, ale też wiem, że doganiałem go zawsze na zbiegach, które wychodziły mi dość dobrze. Mówię więc sobie - dojdę Cię na zbiegu! Czyli jestem czwarty.
Energia się jednak powoli kończy, czuję, że zwalniam, druga wizyta na Szczytniaku, potem w prawo i dalej powrót poranną trasą. Próbuję jeszcze gonić Krzyśka, ale już go nie widzę. Motywacja siada, siły mało, ale jestem już na ostatniej prostej 2-3km do mety, jakoś wytrzymam, czwarte miejsce też przecież nie jest złe. W pewnym momencie oglądam się i widzę białą koszulkę, podświadomie próbuję sobie wmówić, że to zawodnik z krótszego dystansu, przecież mijam ich tak licznie. Ale rzeczywistość jest bardziej brutalna, biała koszulka się zbliża i po kilku minutach dogania mnie Andrzej! Andrzej, którego urwałem gdzieś koło 10km, wyprzedza mnie i mówi, "dawaj juz niedaleko", próbuję sięgnąć do głęboko ukrytych pokładów energii, ale to złoże jest puste.
Andrzej wyprzedza mnie na kilometr przed metą, a ja wpadam na nią 28 sekund po nim! Jestem umęczony, a skurcze znów tańczą oberka tak jakby obcy chciał wyjść z mojej łydki. Szczęśliwy i jednocześnie rozczarowany końcówką, to tak się da? Mam też morał, w sumie dość oczywisty: z gąską to się można witać, ale dopiero przekraczając linię finiszu.
Konrad Wysokiński Klątwa Szczytniaka 2020 - 5 open / 3:06:50