Redakcja KR
UTMB® - TDS®

Teraz już wiem, co to znaczy "difficult"

Courmayer, 28.08.2017

Dystans do pokonania – 119 km, przewyższenia – 7250 m. Kiedy się zapisywałem, te liczby wydawały się do zaakceptowania. Bardziej niepokoiła mnie drobna informacja o trudności trasy. Zaznaczona na czerwono z podpisem „difficult”. Ale co tam! Przecież, aby tam wystartować, trzeba było zdobyć kilka punktów kwalifikacyjnych. Mnie wystarczył jeden bieg – pokonana jesienią 2014 roku Ultra Łemkowyna 150. Ukończenie jej dało mi 4 punkty. Wydawało mi się, że z takim przygotowaniem dam radę pokonać również TDS. Przede mną już tylko droga do Chamonix.

Gdy przybywam na miejsce, moje oczy wbijają się w Mont Blanc. Na ulicach sami biegacze. Pierwsza myśl: „to raj”. Cały dzień spędziłem, rozglądając się i podziwiając to niezwykłe miejsce. Chociaż nie pochodzę z gór, to są one dla mnie jednym z nielicznych miejsc, gdzie potrafię się odnaleźć, wsłuchać w ciszę, w pełni poddać się ich urokowi.

W dzień startu, choć to bardziej noc lub – jak kto woli – wczesny ranek, wstaję o 2:30. Zjadam lekki posiłek i wychodzę na autobus, który zawiezie mnie i pozostałych zawodników do włoskiego Courmayer. Panuje przenikliwy chłód. W głowie powracające pytanie, co będzie w nocy, która czeka mnie w górach. „Czy ubrania, które wziąłem, wystarczą?”. Teraz nic już jednak nie wymyślę.

Atmosfera na starcie przysparza mi gęsiej skórki. 1,6 tysiąca biegaczy z całego świata nie może się doczekać, kiedy ruszy na alpejskie szlaki. W tle gra muzyka z „Piratów z Karaibów”. Wyobraźnia zaczyna działać, tworzy w mojej głowie widoki, śmieję się sam do siebie, że wszystko, czego naoglądałem się i nasłuchałem o UTMB, za chwilę się zdarzy. To, co dziś jest rzeczywistością, wczoraj było nierealnym marzeniem.

Z leżącego na wysokości 1220 m Courmayeur wyruszyliśmy, kiedy słońce było jeszcze schowane za horyzontem. Wszystko dzieje się szybko, po ponad godzinie pierwszy pomiar czasu, a ja zerkam na wysokościomierz – wskazuje 1959 m. Spoglądam przed siebie i ukazuje mi się blask słońca wstającego nad ośnieżonymi szczytami. Ten widok mnie zamurował, pozostawił na chwilę w bezruchu. Przede mną podejście pod szczyt Arrête Du Mont Favre o wysokości 2409 m n.p.m.

Z góry perspektywa jest jeszcze piękniejsza. Ośnieżone lodowce sprawiają wrażenie, jakby za nami podążały. Mijam sporo zawodników z Polski. Delikatnym szutrowym szlakiem biegnę w kierunku bajecznego jeziorka w dolinie. Tuż za nim znajduje się pierwszy kontrolny punkt odżywczo-medyczny. Spotykam tam zawodnika, który zna trasę, według niego kolejny odcinek „da się poczuć”. Wchodzimy na szlak w kierunku najwyższego szczytu na trasie TDS, czyli Col des Chavannes (2592 m n.p.m.).

Ruszam przed siebie i widzę tylko kolumnę zawodników napierających jeden za drugim, każdy ze swoim bagażem myśli w głowie. Podejście pokonuję, opierając dłonie na udach i zaciskając zęby. Jestem coraz bliżej szczytu, a podejście staje się bardzo strome, w dodatku ostre skały wyostrzają zmysły. Oglądając się za siebie, widzę sznur zawodników, jak ja się cieszę, że nie jestem tam daleko na dole. Co chwilę przychodzi mi coś do głowy, np. to, że szlak, którym właśnie podążamy, mógł być jednym z rzymskich szlaków w II wieku. Jak oni tak mogli w tych sandałach? – takie tam bzdury, aby zająć czymś myśli.

Wkrótce widoki zaczynają się zmieniać, jest więcej skał i otwartej przestrzeni. Do tego powietrze jakby lżejsze, krajobraz nie pozwala oderwać od siebie wzroku. Jestem na szczycie! Szybko odhaczam się u sędziów i robię kilka fotek. Po drugiej stronie grani widzę głęboką dolinę, a w niej koryto strumienia. Obłędne to wszystko! Najciekawsze jest to, że to... dopiero 17 km. Co mnie czeka dalej? Jak wygląda 7250 m przewyższenia? Nigdy tyle nie pokonałem. Przecież to jakby wejść na siedmiotysięcznik z poziomu morza lub wejść na 2450. piętro. Co ja tu robię? Szybko uznałem, że to przygoda i wszystko jest możliwe. Dam radę!

Szlak zmienił się z ostrego podejścia w delikatny szeroki zbieg, którym podążałem szybkim truchtem. Wiedząc, że mam przed sobą ponad 10 km bajkowej dróżki, poddałem się panującej euforii. Zbieg prowadził do tego samego strumienia, który było widać ze szczytu. Słońce było coraz wyżej, wzrosła też temperatura w dolinie. Wielu zawodników korzystało z wody przy ujściach farmerskich. 

Rozpocząłem kolejne podejście pod Col Du Petit-Saint-Bernard, byłem coraz bliżej granicy włosko-francuskiej. Tuż za podejściem Alpy ukazują swój pełny urok. Krowy pasą się wokół jeziora. Wąski szlak robi się płaski i prowadzi wokół zbiornika. Można pozwolić sobie na trucht. Sporo turystów dopinguje zawodników i odczytuje imiona z numerów startowych. Słyszę „Allez, allez Pologne!”, jestem coraz bliżej Francji! Po chwili szlak zawija w kierunku bardzo stromego podejścia. Zjadam żel i z sercem w gardle napieram krok za krokiem ku górze.

Docieram na upragniony punkt kontrolny na szczycie Col du Petit-Saint-Bernard na wysokości 2188 m n.p.m. Tam posiłek, chwila na złapanie oddechu, uzupełnienie wody. Po wyjściu z punktu czuję się rześki i pełen energii. Mimo to zastanawiam się, jak długo wytrzymam. Mam w nogach dopiero 38 km, ale boję się, czy te góry mnie nie przerosną. Spoglądam na profil trasy – kolejny punkt za 15 km, ale cały dystans w kierunku Bourg Saint Maurice prowadzi w dół. Wypita na punkcie kawa dodała mi energii. Podążałem w dół, a czym niżej byłem, tym bardziej rosła temperatura. Na otwartych przestrzeniach ostro przypiekało.

Po około dwóch godzinach wprost z wysokich gór wbiegamy do miasteczka, w którym znajduje się kolejny duży punkt kontrolny oraz odprawa ze sprzętem obowiązkowym. Wbiegając do Saint Maurice widzę i słyszę magię tego biegu. Ze wszystkich stron dobiegają mnie oklaski, tutaj każdy czuje się wyjątkowy. Tam wysoko w górach jest się samemu, tu niesie doping...

Mam już 51 km w nogach, a przede mną najgorsze podejście – 5 km i 1200 m przewyższenia. Krótko mówiąc – bardzo stromo. Załadowałem dwa żele, dwie tabletki hydrosalt, litr wody i zapas siły, który gromadziłem przez całą drogę z myślą właśnie o tym punkcie. Wiem, że kiedy go pokonam, będę w połowie trasy. Marzyłem o tym, by jak najszybciej mieć to za sobą. Część podejścia pokonałem z francuskim zawodnikiem, który do połowy tego odcinka trzymał równe tempo. Później jednak zwolnił, więc dalej motywowałem się już tylko własnymi myślami. Choć było po południu, słońce grzało okrutnie. Docieram do Fort De La Platte i szczęśliwy nagradzam się butelką zimnej coca-coli.

Biorę kilka głębokich wdechów, bo po profilu trasy widać, że kolejny 11-kilometrowy fragment jest najbardziej techniczny na całej trasie. Teraz już wiem, co to znaczy „difficult”... Droga do Col de la Forclaz i ciągle w górę. Naprawdę miałem przez chwilę już dość tego wszystkiego. Przyszedł kryzys, a wraz z nim ból kolana, z którym walczyłem przez kolejne godziny. Podejście pod Passeur Pralognan okazało się dla organizmu zabójcze. Straciłem wiarę, że zdołam ukończyć TDS, a to przecież była dopiero połowa. Po dotarciu na szczyt okazało się, że zejście jest tak strome, że zawodników asekurują ratownicy górscy. Zmęczenie mnie dobijało, kolano wołało „do domu”... Zastanawiałem się, co jest dalej przede mną. Jeśli połowa drogi wyglądała tak, to co mnie czeka w nocy? Zapada zmrok, a ja zmęczony ze zwieszoną głową ciągnę bolące kolano za sobą.

Idąc tak przed siebie, z najbardziej czarnymi myślami o zejściu z trasy, docieram do Cormet de Roselend (1967 m n.p.m.) na 66 km. Jest tam ogromny punkt kontrolny, przepak i kolacja. Pierwsze moje kroki prowadzą do punktu medycznego. Przez chwilę rozmawiam tam z innym zawodnikiem z Polski, który właśnie postanowił zejść z trasy. Czy mnie też to czeka? Po oględzinach nogi fizjoterapeuta ogolił mi kolano i cały pas biodrowo-piszczelowy i zastosował kinesiotaping. Po czym klepnął w ramię i zachęcił do dalszej walki. Wstałem i przez chwilę nie mogłem w to uwierzyć. Kolano pół godziny temu chciało odpaść z bólu, a w tamtej chwili nic nie czułem. Szczęśliwy zjadłem posiłek, założyłem odzież na noc, odpaliłem czołówkę i postanowiłem napierać do końca. Kiedy wyszedłem z punktu, ukazał mi się widok sznura światełek schodzących z gór do punktu i sznur świateł przede mną wdrapujących się na górę. Zatrzymałem się na chwilę z własnymi myślami. „Będzie dobrze, dam radę” – pomyślałem – „połowa za mną”. Lecz cała noc przede mną...

Nie traciłem czasu. Nie czując bólu, podążałem przed siebie. Siły wróciły, czułem się, jakbym dopiero zaczął bieg. Docieram do kolejnych punktów, a noc jest dla mnie ukojeniem. Alpejskie ciemności mi sprzyjają. Na wąskich szlakach oddaję się własnej wyobraźni. Zwalniam dopiero przed punktem Col du Joly na wysokości 1989 m n.p.m. Była około 3:30 w nocy.

W nogach 86 km. Siadam w punkcie kontrolnym, jem posiłek i zmieniam baterie w czołówce. Spoglądam na profil trasy. Do 95. kilometra czeka mnie ostry zbieg do Les Contamines. To zejście okazało się zapłatą za moją nocną szarżę. To nie był ból, to był po prostu potężny kryzys! Zabrakło siły, zostały trzy ostatnie żele, które chowałem na końcowe podejścia. Tam przypomniałem sobie cytat: „wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie, a przynajmniej to, że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność”. 

Gdy w końcu dotarłem do Les Contamines, zostały mi już tylko 24 km do mety. Wiedziałem, że jeśli będę ostrożny, ukończę bieg, jednak chciałem złamać 30 godzin. Rozpocząłem atak. Pierwszy szczyt zdobyty, nie było trudno. Ale już kolejny to walka z myślami i samym sobą. Wstało słońce, zrobiło się widno. Bardzo mocno odczuwałem dwie nieprzespane noce, serce waliło okropnie. To przez te żele z kofeiną… Miałem wrażenie, że mój organizm jest u kresu sił. Myślałem o śnie. Walczyłem ze sobą, aż zdobyłem Col de Tricot. 16 km do mety. Dawałem z siebie tyle, na ile pozwalał organizm. Nie było to za wiele, ale pozwoliło na w miarę bezpieczne zbieganie w dół ostrymi krawędziami oraz zapanowanie nad kilkoma poręczówkami przy szlaku i pokonanie wielkiego, wiszącego mostu nad wodospadem spływającym z lodowca. Piękny poranek – czego chcieć więcej?! Mety!

 

Udało się! Jestem w Les Houches, to przedostatni punkt. Ostatnie 8 km pokonuję truchtem. Nigdy nie czułem się podczas zawodów tak jak teraz, wbiegając do Chamonix, przy dopingu setek ludzi oklaskujących zawodników zbliżających się do mety głównym deptakiem. Po tym wszystkim, co przeżyłem tam w górskich ciemnościach, w blasku słońca, w chwilach zwątpienia i pełnych energii, najpiękniejszym widokiem i największą nagrodą okazała się meta. TDS ukończyłem z czasem 28:46:26 na 675. miejscu. Wspierany przez rodzinę, znajomych oraz koleżanki i kolegów z grupy biegowej.

Tekst: Mariusz Wiela

Urodziłem się 1 kwietnia 1985 roku. Ultra to mój sposób na życie, uświadomiłem to sobie ponad trzy lata temu, kiedy wystartowałem pierwszy raz w zawodach. Fascynują mnie biegi na skraju sił. Pierwsze 100 km biegiem pokonałem na Santa Barbara 100 w USA. Następną setkę zaliczyłem w Wielkiej Brytani na Race to the Stones. Co z człowiekiem robi druga doba wgórach, poczułem jednak dopiero, kiedy ukończyłem Łemkowyna Ultra Trail 150. Było też 100 mil Ultra Gwint. W dzień swoich 30. urodzin postanowiłem samotnie przebiec w poprzek Wielki Kanion. Zrobiłem to w 16 godzin, bez suportu, pijąc wodę ze strumieni. To była dla mnie przygoda i lekcja życia. Czasami trochę piszę na Mariuszwiela.pl

Relacja pochodzi z 2. numeru magazynu ULTRA

Zdjęcia: materiały organizatora/UTMB, archiwum autora.