Aga Tatarek-Konik
Biegacz amator
Tatrzański Festiwal Biegowy - Tatra Sky Marathon

Tatrzańska Rzeź Niewiniątek

Kościelisko, 28.07.2022

Data: 23 lipca, godz 7.00

Miejsce: Siwa Polana, Witów

Występują: ok. 350 biegaczy, którzy chcą poskromić trasę Tatra Sky Maratonu, t.j 46km i +/-3200 m przewyższeń. W tym moja skromna persona.

Reżyseria: Marcin Rzeszótko wraz z ekipą.

Zdjecia: UltraLovers Jacek Deneka, Piotr Oleszak, Poltrax

Start

A więc nadszedł TEN DZIEŃ. Dzień, na który przygotowywałam się fizycznie i mentalnie odkąd znalazłam się na liście startowej TEGO najtrudniejszego biegu w Polsce. Tak, nie boję się tego powiedzieć. Wszystkie biegi, w których brałam udział w moich trzech sezonach, pożal się "kariery" biegacza górskiego, to pikuś, w porównaniu z tym, co w tę pamiętną sobotę zgotowały nam Tatry Zachodnie.

Chwila przed 7.

Gorąco. Chociaż nie, bardziej pasuje słowo "duszno". Lub kto woli "pa(o)rno". Wieczorem dość mocno padało, a dziś mimo wczesnej pory zrobiła się już parówa. Oczywiście wiem też, że będzie ślisko pod nogami. Nastawiam się jednak bardzo pozytywnie, jest mi tak cudownie lekko na duchu, no wiadomo, w końcu jestem w ukochanych Tatrach.

Trasa

7.00- I zaczęło się odliczanie końcowe. Serce bije jak szalone, rwie się do biegu- tak, tutaj na płaskim rozbiegu w kierunku Chochołowskiej może się rwać, ma pozwolenie. Potem trzeba lekko przystopować, gdyż zaliczamy na rozgrzewkę Kominiarską Przełęcz. Taka tam malutka kiepka :) W przyjemnym jeszcze w miarę "chłodku" nagle dobiegamy do Cudakowej Polany, gdzie znajduje się pierwszy punkt z wodą. Uświadamiam sobie, że przez te 10km nie wypiłam ani malutkiego łyczka z mojego bukłaczka. "Wystarczy na dłużej"- pomyślałam niczym kompletny biegowy zielonopiór, nie wiedząc jeszcze jak  to się na mnie zemści. 

Z Cudakowej oczywiście czarnym szlakiem do Przełęczy na Grzybowcu. I ten odcinek minął mi wręcz fantastycznie. Wielu zawodników przechodziło już do marszu, a ja oczywiście czując się najmocniejsza na podbiegach właśnie, stwierdziłam że będę biec, dopóki się da. A więc biegłam, po kolei mijając tłumy ludzi. Aż zaczęły się Tatry. (a właściwie Czerwone Wierchy.) Takie prawdziwe z levelem trudności do granic normy. Zaczęła się wspinaczka. Tak, to też lubię. Gdy akurat nie musiałam skupiać się na tym aby moje ręce, nogi i głowa musiały idealnie współpracować, coś tam czasem rzuciłam okiem, jak jest pięknie! Jakże byłoby fajnie tak przystanąć, zrobić zdjęcie... Tak, tak, chłopaki z tyłu chyba by mnie strącili za to w przepaść :) Tak więc gramolimy się do góry. Wtem widzę jak jeden z moich faworytów do TOP6 schodzi w dół. Stara kontuzja "Bezpiecznej trasy". Serio? Będzie tak źle? Skoro mówi to on, to coś w tym jest. I faktycznie robi się coraz ciężej, jest coraz duszniej. Już idę, słońce zaczyna smażyć niemiłosiernie. Ale dotrwałam do najwyższego punktu tej części trasy - Krzesanicy, więc teraz pozostaje sturlikać się w dół. Hm... Okazuje się to dużo trudniejszym zadaniem niż napieranie pod górę. Na skałach zaliczam kilka małych wywrotek, trochę otarć i już wcale tak fajnie się nie zbiega... Od długiej ekspozycji na słońce zaczynam czuć się słabo, choć jeszcze kilka kilometrów temu było tak fajnie. Zupełnie, jakbym dostała z tyłu w łeb.

Piję, wręcz wmuszam w siebie wodę, jem tabsy z solą. Zaraz punkt, to dotankuję. Ale Dolina Tomanowa zaczyna się tak niemiłosiernie dłużyć. No ile jeszcze? Gdzie ta Hala Ornak? Przez chwilę pojawiają się myśli, zeby zejść, żeby tam zostać." Skoro teraz jest tak słabo, to jak ogarniesz Starorobociański?"- mówi ten zły głos. Ale to chyba rozsądek." Ej, nie po to czekałaś pół roku na te zawody, żeby teraz sobie zejść jak jakiś leser"- odezwał się motywator. Czy może głupota? Tymczasem na punkcie dzieją się sceny dantejskie. Kilku biegaczy oddaje numery, kończy te przyjemności. Leżą, piją, arbuzy wcinają. Kilku oblewa się wodą i dopiero ich dusza dołącza do ciała. Ktoś masuje skręconą kostkę. A pomiędzy tym wolontariusze, którzy uwijają się jak mróweczki. Jest tłoczno. Schodzić? Biec dalej? Podbiega do mnie Wojtek, mózg całego tego przedsięwzięcia. Leje mi wodę do bukłaka, do pełna. "Jak się czujesz? Chcesz coś jeszcze?" pyta. I po chwili pędzi dalej ogarniać kolejnych wycieńczonych biegaczy. Biorę arbuza na drogę, ciastek do kieszonki i decyduję się iść dalej. Tak iść. Co będzie to będzie. I tempem turystycznym idę pomalutku pod górę. Krok za krokiem. Zaczynam się słaniać na nogach, nie kontaktuję,  jest coraz gorzej. Może trzeba było zejść? Zegarek wybija 30km. Serio? Moja prędkość to zawrotne 20min/km??? Gdzieś tam w tym transie widzę znajomą twarz biegacza z Katowic. Nie mam siły mu odpowiedzieć, o uśmiechu do fotografa nie wspominając. Idę. Boli. Idę. Rany, no przecież zaraz będą mnie mijać turyści w laczkach z reklamówką z czerwonym owadem!!! Starobociański. W końcu ostatnie podejście. Turyści schodzą, my wchodzimy. Tłum gęstnieje. Na szczycie ktoś wolontariusz pyta czy wszystko ok. No tak średnio. Mówię. Jezu, jest tragicznie!!! Myślę. Ale zbieg, próbuję się rozkręcić, chociaż nogi zabetonowane. Biegnę. W końcu się udało choć nogi niepewne na tych kamieniach. Na horyzoncie Trzydniowiański. Jeszcze pytam uroczej wolontariuszki czy to NAPEWNO Trzydniowiański? "Tak, potem tylko w dół do punktu". Mam ochotę ją przytulić. 36km za mną.

Jeszcze dycha! I choć ten zbieg był trudny, usłany wyboistymi korzeniami, gałęziami, kamieniami i dwa razy zjechałam na pośladach, to moje myśli już były na TYM ostatnim punkcie odżywczym. Dobiegam. 39km. Dżizas, dawajcie mnie tej coli i byle doczłapać do mety. I tak sobie piję ten nektar bogów, a tu za mną jakaś dziewczyna. Serio, nie miałam zielonego pojęcia, które mam miejsce, nie było to dla mnie najistotniejsze. Ale obudził się jakiś demon rywalizacji:) Nawet nie schowałam softlaska, z klejącą się od coli łapą popędziłam tym ostatnim asfaltowym odcinkiem do mety. I gdy na tych zmęczonych badylkach mknęłam sobie w zawrotnym tempie 4'40/km :) zaczął padać deszcz. Ło... jakie to było cudownie piękne. Turyści, narzekając chowali się pod drzewa, żeby nie zmoknąć, a ja wręcz pragnęłam tego orzeźwienia. Wtem nagle skręcać trzeba, w jakieś krzaki i maliny. To nic, słychać metę, za chwilę...

...Koniec

7h15minut. Pokazuje zegar na mecie. Biorę medal, zbijam piąteczkę. Uśmiecham się do zdjęcia. Łapię Męża za rękę. Idę za namioty wystawców. Kładę się na mokrą trawę. Zamykam oczy. Leżę. Uspokajam oddech. Mąż pyta co mi jest a ja poprostu leżę. Nie, nie poszłam w stronę światła :) Po dłuższej chwili wstaję. Piję wszystko co jest pod ręką. Próbuję iść, ale muszę zaraz usiąść pod szopą kilka metrów dalej. No więc siedzę. 12 kobieta. No nie najgorzej. Ale mogło być dużo lepiej. Poprostu moje ciało nie wytrzymało tych warunków.

Epilog

Tegorocznym Tatra Sky Marathonem rządziła pogoda. Przy nazwiskach 30% zawodników pojawił się DNF. Omdlenia, odwodnienie, drobne urazy, nieludzkie wręcz zmęczenie. A trasa? Niesamowicie piękna jak i okrutnie trudna( zawsze to tak jakoś w parze idzie). I choć w sobotnie popołudnie nienawidziłam Tatr(!), to w niedzielę już wiedziałam, że wrócę tu za rok. Żeby znów "spruć się do granic możliwości".