„Płacić czy nie płacić?”. „Zapłacę – trzeba będzie biec. I znów zmęczenie, ból… Ale i satysfakcja na mecie. No tak, ale czy dobiegnę?”. „Nie zapłacę – no i po co by były te wszystkie treningi, poranne wstawanie, poświęcenie życia rodzinnego?”. „Męska decyzja. Wpisowe zapłacone. Kaszëbë, nadchodzę!”.
Patrząc z perspektywy, nad moją drogą do Kaszubskiej Poniewierki (i do biegania ultra w ogóle) czuwała opatrzność. Do grudnia 2015 r. tak długie biegi były dla mnie mitem, a bycie biegaczem z maratonem na koncie dawało wystarczający komfort psychiczny i spełnienie. Nawet jeśli znajdowałem jakieś racjonalne uzasadnienie dla biegów ultra (że można tak dużo i w tak skrajnych warunkach biegać), to na pewno nie była to moja bajka (skoro potrafiło mnie zmęczyć już bieganie dystansów powyżej 15 km, nie wspominając o pogodzeniu wydłużonych treningów z życiem rodzinnym). A może powinienem powiedzieć: ultrarodzinnym? W końcu trzy córki i żona to wyzwanie samo w sobie. Mimo to ta nieznana przestrzeń działała na mnie magnetycznie, właśnie przez tę niedostępność.
Ów grudzień był o tyle (nie)fortunny, że wraz z kolegą zostaliśmy wylosowani na Bieg Rzeźnika (mój debiut ultra!). Rzecz jasna na przedsięwzięcie dałem się namówić nie dlatego, że chciałem, ale licząc na to, że jednak nie znajdziemy się na liście startowej. Decyzja o zapisaniu się była jedną z tych, o której konsekwencjach za bardzo się nie myśli w chwili działania. Ale że z podjętych decyzji nie wolno się wycofywać, podjąłem wyzwanie!
I tak, po latach biernego, nieregularnego biegania, przyszedł czas, by zebrać się w sobie, a niewielką motywację przekuć w konsekwentnie realizowany plan treningowy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że bieganie ultradystansów może dawać tyle samo radości, co cierpienia, a na dodatek, że chce się do tego ambiwalentnego stanu powracać częściej. Szczęśliwie dla mnie, bieg w tandemie wymagał przygotowania w tandemie, więc w każdym przypadku zwątpienia motywację budowałem dzięki koledze – wszak głupio byłoby wypaść gorzej niż on. W niecałe sześć miesięcy konsekwentnie realizowałem zamierzony plan, czyli trzy około 10-kilometrowe wybiegania w ciągu tygodnia – start o nieludzkiej 4:35 rano, żeby wrócić dokładnie przed pobudką dzieci. A jeśli nie udało się wstać, to wieczorem, kosztem telewizyjnego superhitu. Sobota – 15 km jak tylko najmłodsza córka rozpocznie przedpołudniową drzemkę. Niedziela – znów wczesnym porankiem, od 20 km aż do maratonu i byle po górkach. W pewnym sensie zarządzanie czasem każdego dnia opanowałem do perfekcji. Taki reżim treningowy i liczby zostały ze mną aż do września – do startu w Kaszubskiej Poniewierce. Jedynie od czerwca, mądrzejszy o „rzeźnickie” doświadczenia, zacząłem przykładać dodatkową uwagę do zbiegów – tak, aby kończyły się w miarę bezboleśnie.
Co skierowało mnie na start Poniewierki? Czy jeden odhaczony bieg ultra nie wystarczy? Moja motywacja była błaha (coś pomiędzy cynizmem i emocjonalnością) – tak jak na Bieg Rzeźnika dałem się namówić, bo ma słowo „Rzeźnik” w nazwie, tak Poniewierka urzekła mnie swoim logotypem – kaszubskim gryfem w odświeżonej odsłonie. Trafiłem na nie przypadkowo, wpadł mi w ręce kartonik promujący bieg, był w pakiecie startowym Rzeźnika. Ulotka zresztą nadal stoi u mnie na półce, by inspirować. Pragmatycznym atutem była też meta w Trójmieście, czyli szybki powrót do domu i rodziny. Udział w kolejnym biegu wcale nie był jednak spontaniczną decyzją. Wertując w tę i z powrotem trasę Poniewierki, zmagałem się z batalią myśli. Cały czas przypominałem sobie, jak przez ponad tydzień po ukończonym Rzeźniku nie mogłem o własnych siłach usiąść na sedesie. A jednak klimat ultra i zmagania się z własnymi ograniczeniami zachęcały do podjęcia kolejnego wyzwania – całkowicie wbrew rozumowi...
I tak, 17 września 2016, gdzieś ok. godz. 2 nad ranem na wpół przytomny jadę wynajętym przez organizatorów autobusem na linię startu wraz z kilkudziesięcioma towarzyszami i towarzyszkami niedoli. W głowie rodzi się pytanie, „Co ja tutaj robię?”. Tym razem bez partnera biegowego, sam kontra 100 km trasy. Podczas gdy moja żona i córki przewracają się na drugi bok, ja wybieram poniewieranie się. SZALEŃSTWO! Myśli te jednak w mig ulatują, kiedy zaraz po wyskoczeniu przez drzwi autobusu trafiam w objęcia leciwego Kaszuba, który niczym dobry gospodarz częstuje gości tabaką. Takiego paliwa potrzebowałem! Nawet nie pytam, co robi o tej porze poza domem, tylko ruszam w kierunku odprawy. Kilka kichnięć później (ot, taki minus tabaki) idą ostatnie uściski dłoni i życzenia powodzenia. Czas wyruszać!
Już od pierwszego kilometra przywołuję wszystkie zalecenia wyjadaczy, żeby biec wolniej, niż by się chciało, oszczędzać się na podbiegach, a na zbiegach dać działać sile grawitacji. Ta mantra ma mi pomóc opanować żądzę napierania na pierwszych kilometrach i zachować siły na ostatnie 30, które będą decydujące. I tak, po pierwszym punkcie na 32. kilometrze, czuję, że jest dobrze. Otuchy dodają okoliczności. Miękkie światło wschodzącego słońca podkreśla piękno natury. Babie lato. Całe kilometry babiego lata, jak naszyjniki nawlekane perłami porannej rosy. Poetycka dusza się odzywa, a to korzystnie wpływa na tempo biegu. Było tak aż do momentu, gdy po przedarciu się przez istną dżunglę krzewów i drzew jaru rzeki Raduni (co wymagało indiańskiej zdolności albo maczety, żeby przeć do przodu) poczułem, że jestem w sferze biegu ultra. I zaczynam moją walkę.
Z pomocą po raz wtóry przychodzi folklor Kaszub. W drzwiach świetlicy regionalna kapela gospodyń kaszubskich wita nas na 50. kilometrze wesołymi frantówkami (kaszubskimi przyśpiewkami). W świetlicy istna uczta – ciasta, zupy, przekąski – czego dusza zapragnie! Oczy kieruję jednak ku czystej energii – chlebie ze smalcem i skwarkami, z dodatkiem ogórków kiszonych. Prawdziwa bomba. Z uśmiechem od ucha do ucha, tłustymi łapami i kaszubską pieśnią w głowie wystrzelam z punktu na drugą połowę trasy.
Na 70. kilometrze trasy pojawia się uczucie rozdeptanych stóp. Z tego powodu na punkcie decyduję się na „poleżankę” na ziemi z uniesionymi nogami. Taki układ sugeruje mi ciało. Gdybym tylko mógł biec teraz na rękach…Ostatnie 30 km to setki metrów przewyższeń. Gdyby autorzy trasy zdecydowali się na poprowadzenie tego fragmentu po płaskiej nawierzchni, mój finisz nastąpiłby po 5 km. Każda górka oznacza zwolnienie tempa i w pewnym sensie zbawienną zmianę ruchu nóg. W moim przypadku odpoczywają one przy każdym wejściu na tyle, żeby zbiec po drugiej stronie wzniesienia i podbiec do stóp następnego. Dziękuję Bogu, że urozmaicił trójmiejski krajobraz tymi górkami! W takim kieracie przybliżam się do mety.
Ostatni punkt żywieniowy (85. kilometr) to szczere uśmiechy i słowa otuchy od wolontariuszy. Szkoda jednak tracić cenny czas, jest już przecież tak blisko. Dodatkowo tę ostatnią prostą biegnę do samego końca w doborowym towarzystwie Piotra – dobrego samarytanina, który oddaje mi pół butelki coli w chwili kryzysu, i Daga – intrygującego Norwega, który już kilkadziesiąt kilometrów wcześniej obrał sobie za cel deptać mi po piętach.
Kiedy po wdrapaniu się na któreś z kolei „ostatnie” wzgórze słyszę w dolinie oklaski i głos zapowiadający finiszerów (a może to tylko omamy?), czuję smak zwycięstwa. Poniewierka nie byłaby jednak poniewierką, gdyby trasa po prostu zeszła do tej doliny. Wyznaczona ścieżka skutecznie oddala się od dźwięków mety, by „zahaczyć” jeszcze o kilka okolicznych górek, których nie widziałem. Wszystko to, aby dokładnie wykręcić i wyżąć resztki biegacza we mnie. Dopiero po tej próbie ognia, trasa z wielką łaskawością daje mi przejść przez upragnioną linię końcową.
Dotarcie na metę, które kilkanaście godzin temu było marzeniem, teraz stało się rzeczywistością. Udało się! No i jakie fajne to logo na medalu!
Tekst: Arkadiusz Józefko
Zdęcie główne: Kinga Gołąbek / Kaszubska Poniewierka
Magazyn ULTRA#8