Maciek Ners
Biegacz amator
Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego

sZUKając szczęścia – Zimowy Ultramaraton Karkonoski 2017

Warszawa, 17.03.2017

Jest taki bieg, na który chętnych jest blisko trzy razy więcej niż miejsc na liście startowej. Taki bieg, który powstał z miłości jednego człowieka do gór oraz miłości do tego człowieka. Taki bieg, po którym owacje na stojąco dostają wolontariusze, a zabawa trwa do samego rana. Jest taki bieg, w którym wziąłem udział.

10 marca po południu dojeżdżamy do Karpacza. To niespełna 500 km i pięć godzin jazdy samochodem od Warszawy, ale moja podróż rozpoczęła się prawie cztery miesiące wcześniej. 23 listopada, podobnie jak pozostałe 840 zapisane osoby, z niecierpliwością czekam na wyniki losowania. Pierwsza próba – pudło, druga trafiona. Jestem 37. na liście rezerwowej – daleko, ale jest nadzieja. Kolejne dwa i pół miesiąca sprawdzam listę niemal codziennie, aż w końcu dostaję zielone światło na start jako przedostatni z rezerwowych. Niezły fart. 

W biurze zawodów w Mieszku kupa znajomych. Na ten jeden weekend w roku cały ośrodek przejmuje we władanie ultrabrać. Są pokazy filmowe, wykłady, uśmiechy i pogawędki. W kącie sali Iwona i Maciek z F11 – Pracownia robią zdjęcia do projektu PRZED i PO. W powietrzu unosi się pełna ekscytacji atmosfera oczekiwania na wielką przygodę. Jeszcze tylko odprawa, poruszający film o Tomku i czas na sen.

Odprawa techniczna, fot. Piotr Oleszak

 

Rytuał przedstartowy rozpoczynam o 5 rano z pierwszym pianiem koguta, wydobywającym się z głośnika telefonu. Dwie kajzerki z dżemem i miodem, pyszna kawa z kawiarki (dzięki Winnie za kuchenkę turystyczną) i owocne spotkanie na porcelanie to zestaw obowiązkowy. Na weryfikację sprzętu schodzę jako jeden z ostatnich, co okazuje się trafionym pomysłem, bo i tak musimy czekać na podstawienie dodatkowego autobusu, który zawiezie nas na start.

Na Polanie Jakuszyckiej wszyscy zwarci i gotowi. Jeszcze ostatnie poprawki, szukanie satelit i wspólne odliczanie …3, 2, 1, START! Na czoło stawki wysuwa się znany i lubiany redaktor ULTRA – Miki, ale szybko się reflektuje, że biegnie bez numeru startowego, więc staje z boku i zagrzewa do boju przebiegających zawodników. Pierwsze 2 km biegnę całkiem żwawo, mając w pamięci z zeszłego roku, że już za chwilę stanę w pociągu na podejściu na Halę Szrenicką. Na tym etapie nie warto tracić energii na wyprzedzanie, bo po obu stronach wydeptanej ścieżki czeka nas kopny śnieg, a w perspektywie jeszcze 50 km do mety.

Start z Polany Jakuszyckiej, fot. BikeLIFE

 

Podczepiam się pod Janka Nykę, z którym umówiliśmy się na przyjacielską rywalizację, i prężnie napieramy w stronę głównej grani Karkonoszy. Po drodze szybkie tankowanie bidonów z herbatą i już po chwili wdrapujemy się na Szrenicę. Pogoda, w przeciwieństwie do zeszłego roku, rozpieszcza. Wiatr jeszcze smacznie śpi, zza chmur wychyla słońce, a ja cieszę się, że od startu mam na nosie ciemne okulary. Odcinek do Odrodzenia to bodaj najbardziej malowniczy fragment trasy przeplatany efektownymi, granitowymi skałkami. To tu, gdzieś za Wielkim Szyszakiem zaczaił się na polowanie Nadszyszkownik Dymus z długą lufą swojego aparatu. Kawałek dalej mijamy Chrisa, kręcącego zdjęcia do kolejnej oskarowej produkcji. Na zbiegu do przełęczy Dołek puszczam się radośnie w świeży śnieg, sadząc siedmiomilowe susy, czego rezultatem jest najszybszy kilometr tego dnia. Moje laczki inov-8 mudclaw 300 pewnie prowadzą stopy na wszelkiej maści śniegu, a agresywny bieżnik daje poczucie pełnej kontroli.

Gdzieś na grani, fot. Piotr Dymus

 

Postój w Odrodzeniu, pomimo gorącego przyjęcia przez wolontariuszy, ograniczamy do minimum – herbata do bidonu, żel w garść i dalej w drogę do Domu Śląskiego. Ten ośmiokilometrowy odcinek wysysa ze mnie zapasy energii. Brniemy przez kopny śnieg, często nachyloną w bok ścieżką, z krótkimi fragmentami, które udaje mi się przetruchtać. Na szczęście w oddali majaczy już wizja ciepłej zupy i naszych najwierniejszych kibicek w schronisku pod Śnieżką. W Domu Śląskim gwarno i wesoło. Brygada uśmiechniętych wolontariuszy z mamą Tomka, Alą, na czele zagrzewa do dalszej walki. Spotykamy też Mikiego, który rwie się do pomocy i zabiera nasze puste flaszki, żeby wypełnić je gorącym czajem. W międzyczasie Jula z Emilką donoszą kolejne talerze wybornej pomidorowej. Po dwóch mam dosyć, ale za namową Janka przyjmuję trzecią porcję, czego za chwilę będę żałował. Jeszcze tylko wiatrówka na grzbiet i już jesteśmy u stóp najwyższego szczytu nie tylko Karkonoszy, lecz i całych Sudetów.

Gdzieś na grani, fot. Robert Urbaniak, BikeLIFE

 

Na podejściu na Śnieżkę robi się mgliście i wietrznie. Wiatrówka Compressport Hurricane Wind Storm zdaje egzamin na medal, zatrzymując podmuchy powietrza, a my dziarsko wspinamy się coraz wyżej. Po drodze spotykamy najsłynniejszego ultraportrecistę, Jacka UltraLovers Denekę, a kawałek dalej na śniegu za barierkami leżą czyjeś zwłoki. Na szczęście kiedy przechodzimy obok, nieboszczyk zaczyna się ruszać, a po biegu okazuje się, że to Paweł Urbaniak z BikeLIFE. Dzięki jego poświęceniu dostaję w prezencie kapitalną fotograficzną pamiątkę. Na szczycie wita nas tata Tomka, Marek, który serdecznym uściskiem dłoni wskazuje dalszą drogę.

Podejście na Śnieżkę, fot. Paweł Urbaniak, BikeLIFE

 

Przed nami trudny technicznie fragment – dosyć śliski zbieg ze Śnieżki. Tu swoją wyższość nad mudclawami ujawniają śruby icespike, które Janek wkręcił w stare inov-8 trailroc. Kiedy on pewnie puszcza się w dół, ja muszę zwolnić i dodatkowo skupić, żeby nie wywinąć orła. Co prawda na dnie plecaka mam nakładki antypoślizgowe, ale szybko kalkuluję, że więcej czasu stracę na ich zakładaniu, niż zyskam na zbiegu. Janek szybko znika z pola widzenia, a ja staram się stracić do niego jak najmniej. Na szczęście wkrótce odzyskuję pełną przyczepność i puszczam nogi, pozwalając grawitacji robić swoje. Odcinek do przełęczy Okraj to w większości zbieg. Na krótkich podejściach motywuję się do szybkiego marszu, co nie zawsze wychodzi – to pierwsze oznaki zmęczenia. Na punkcie żywieniowym słynny i zawsze uśmiechnięty wolontariusz Paweł krzyczy, że mam do Janka tylko dwie minuty. Niewiele myśląc, uzupełniam bidon z herbatą i zaczynam pościg.

Śliski zbieg ze Śnieżki, fot. BikeLIFE

 

Zbieg do Kowar to najszybszy odcinek trasy. Przez pierwszy kilometr trzeba uważać, bo ścieżka prowadzi wzdłuż strumienia i co chwila muszę skakać z jednej strony na drugą. Dodatkowo luźne kamienie w korycie nie ułatwiają zadania. Na szczęście nawierzchnia szybko ustępuje leśnej szutrówce. Tu łapią mnie skurcze w łydkach, przez co muszę na chwilę przystanąć. Korzystając z okazji wciągam żel i powoli rozpędzam nogi. Kolejne kilometry bez trudu połykam w tempie 4:15-4:25. Mimo to wyprzedza mnie Kasia Solińska, która ostatecznie zwycięży rywalizację wśród kobiet. Na zakręcie w Kowarach grupa kibiców dopinguje, częstując colą, ale nawet nie zwalniam, widząc na horyzoncie znajomą postać. Kilka minut później na asfaltowym podejściu zrównuję się z Jankiem i wtedy w jednej chwili czuję, że paliwo się skończyło.

Podejście do Budnik to droga przez mękę. Wbijam wzrok w ziemię i człapię krok po kroku w rytm wybijany przez stopy Janka, odliczając metry do szczytu. Tu rozpoczynamy najkomiczniejszy fragment naszego wyścigu. Obaj na oparach energii ruszamy świńskim truchtem na ostatnie 6 km szlaku. Walking dead. Janek biegnie zygzakiem co chwila „ałając” pod nosem. Okazuje się, że od uklepywania kilometrów jeden z wkrętów w podeszwie postanowił bliżej zaprzyjaźnić się ze stopą i co chwila puka do jej drzwi. Ze mną nie lepiej. Czuję odciski na śródstopiu (na twardej nawierzchni agresywne kły mudclawów ubijają je jak tęga tajska masażystka), a ledwo powłócząc nogami zaliczam podwójnego aksla z lądowaniem na dłoniach. Niech to już się ku… skończy!  2 km przed metą Janek odpala wrotki, a ja tylko odprowadzam go wzrokiem na ostatnim dłuższym podejściu. Jeszcze jakiś kibic krzyczy, żebym wydłużył krok i atakował pośladem. O dziwo, okazuje się, że to działa. Dobra rada wuju!

ZUK 2017, fot. BikeLIFE

 

Wreszcie staję na szczycie stoku Kolorowa z widokiem na deptak w Karpaczu. Tu już nie ma żadnych kalkulacji. Dzida w dół i w połowie śliskiego zbiegu zaliczam jeszcze jedną glebę. Przed deptakiem przybijam piątki z Wiewiórem i Klopsem Leśniakiem. Z daleka słychać gwar kibiców i Grzegorza „Patyczaka” Kmitę, który gorąco wita kolejnych finiszerów. Wreszcie przekraczam linię mety i zatrzymuję stoper – 6:28:29. Przed startem myślałem o złamaniu 7h, udało się z nawiązką. Jeszcze medal, uściski i niezawodny Robert Urbaniak, który już tradycyjnie robi mi na ZUK-u świetne pamiątki. Znacie to uczucie, kiedy każdą komórkę waszego ciała wypełnia czysta radość, która wylewa się uszami? Tak czuję się na mecie z medalem na szyi. Zresztą chyba nie ja jeden. Wystarczy obejrzeć album PRZED i PO.

Meta, fot. Robert Urbaniak, BikeLIFE

 

Wieczorem sala bankietowa w Mieszku pęka w szwach. Najpierw dekoracja zwycięzców, podziękowania dla wszystkich partnerów i sponsorów, aż wreszcie na scenę wychodzą wolontariusze i dostają owacje na stojąco. Coś pięknego. Impreza integracyjna, pomimo problemów technicznych z nagłośnieniem, rozkręca się z każdą godziną, w czym pomaga stoisko browaru Fortuna. Po akrobatycznych figurach na parkiecie widać, że wiele osób dobiegło ma metę z dużym zapasem sił. Najmocniejszym wspomnieniem wieczoru jest krąg przyjaźni zainicjowany przez Mikiego, w którym dzielimy się najpiękniejszymi wspomnieniami minionego dnia. Rano spotykamy się na śniadaniu. Kto próbował ten wie, że w Mieszku nie jest to królewska uczta, ale uwierzcie, że nawet tekturowe parówki w towarzystwie przyjaciół smakują jak największy rarytas.

To tu, gdzieś pomiędzy metą na deptaku i śniadaniem w Mieszku znalazłem szczęście wśród ultradusz.
Agnieszko, Aniu, odwaliłyście kawał dobrej, niewiarygodnej, nam wszystkim potrzebnej roboty. Dziękuję.

Przed startem i na mecie, fot. Maciek Jabłoński, F11 - Pracownia