James: ZUK-a znałem do tej pory jedynie z opowieści. Słyszałem o trudnej i wymagającej trasie, choć to jedynie ok. 50 km, choć nie mniej miejsca w relacjach zajmowała wyjątkowa impreza po biegu. Dodatkową motywacją, aby wspiąć się na szczyt Śnieżki, było moje postanowienie noworoczne. Jako że już kilka biegów ultra udało mi się ukończyć, to czemu nie spróbować skompletować Korony Polskich Ultramaratonów? Jak zapewniają jej organizatorzy, nie trzeba przebiec wszystkich dziesięciu biegów w jednym sezonie, ma się na to czas do końca świata, a przynajmniej do zawieszania butów na kołku. I to o te buty właśnie się rozchodzi. Pierwsza gwiazdka w Koronie – Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego.
Jan: Miałem szczęście uczestniczyć we wszystkich dotychczasowych edycjach ZUK-a i mogę śmiało powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych biegów ultra. Za każdym razem jest to trochę inny bieg, zima na grani Karkonoszy pokazuje różne oblicza i można być pewnym, że start w ZUK-u to murowana górska przygoda. W końcu to zawody będące memoriałem Tomka Kowalskiego – prawdziwego harpagana, który ukochał góry ponad wszystko i w górach został już na zawsze.
James: Zakwaterowanie w owianym legendą i nadgryzionym zębem czasu Mieszku to pierwszy przedsmak ultraprzygody. Dobrze, że choć biuro zawodów na miejscu. Spotykam wiele znajomych twarzy i jeszcze więcej pytań: jaka trasa, czy ślisko, czy dużo śniegu, jakie buty, czy zabierać raki, ile warstw założyć, czy buff na głowę wystarczy, a może jeszcze dodatkowo czapka? Teraz zaczynam się domyślać, po co w wyposażeniu obowiązkowym są ogrzewacze chemiczne. Dobrze, że Janek to wręcz weteran ZUK-a i może wspomóc cenną radą.
Jan: Lubię te coroczne powroty do Mieszka, to, że w jednym miejscu jest zakwaterowana większość biegaczy, pomimo tego, że z roku na rok standard tej miejscówki coraz bardziej podupada. Mieszkowe niedostatki rekompensują organizatorki ZUK-a Aga i Ania razem z całym zespołem, rodziną Tomka i wolontariuszami – drugiego takiego biegu w Polsce nie ma – przyjacielska atmosfera, wszystko dopięte na ostatni guzik. Ekipa sprawdza i oznacza dokładnie całą trasę w przeddzień startu, więc wieczorem mamy już względną jasność co do warunków na szlaku. A to w przypadku zimy ma kolosalne znaczenie – więc po kilku rozmowach o warunkach, m.in. z Grzesiem Łuczką, Kubą Krauzem i Bartkiem Mikołajczykiem postanawiam wkręcić w podeszwę moich roclite’ów mój sprawdzony patent na ewentualne poślizgi, czyli Icespike. Są to specjalne śrubki, zrobione w USA, dostępne wysyłkowo. Nie niszczą butów, można ich używać wielokrotnie i – co najważniejsze – spektakularnie poprawiają trakcję, nie pogarszając tak jak np. raczki jakości biegania.
James: Po nocnych zawirowaniach z dodatkowym kwaterunkiem, wynoszeniem zalanego przez pęknięty kaloryfer łóżka i wnoszeniem nowego o 6:30 rano ruszamy na start do Jakuszyc. Mimo wczesnej pory temperatura oscyluje wokół 8 stopni, to wręcz gorąco w porównaniu z ostatnimi kilkunastostopniowymi mrozami. To dodatkowo wzmaga wątpliwości co do odpowiedniego stroju. Po co mi te trzy warstwy, jak nic ugotuję się zaraz na pierwszym podejściu. O, jaki ja naiwny i niedoświadczony! Dobrze, że choć posłuchałem znawcy zimowych klimatów, czyli warszawskiego „scyzoryka” Jędrka Maćkowskiego, możecie nie znać, w sieci znany bardziej jako Od grubasa do ultrasa, bo kto jak kto, ale on powinien wiedzieć, co założyć na nogi, gdy piździ jak w kieleckiem na dworcu. Pionier swimrunu w Polsce bez zająknięcia wskazał na buty Icebug Pytho 4M Bugrip w wersji z kolcami. Jeszcze sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego i ruszamy.
Jan: Ostatnią godzinę przed udaniem się w objęcia Morfeusza spędzam na wkręcaniu w kołki w bieżniku moich butów 32 icespike’ów, pięknie podkute roclite’y stawiam pod łóżkiem, gotowe, dobranoc. Rano razem z dwoma Pawłami przez chwilę rozkminiamy kwestię ubioru, nie jest to łatwy temat. Ostatecznie postanawiam zastosować sprawdzony patent z poprzednich edycji ZUK-a, czyli zakładam na górę dwie warstwy – ciepłą bieliznę termiczną z długim rękawem i na nią kurtkę Inov-8 Stormshell. Na starcie jest dość ciepło i wilgotno, mży deszcz.
James: Na trzecim kilometrze spotykam Jędrka, chwilę rozmawiamy o pogodzie, bo o czym by innym? Rozmowa się nie klei, każdy stara się sunąć własnym tempem, moje dużo wolniejsze, przez chwilę widzę jego plecy, a później znika za kolejnym zakrętem, dopiero na mecie się dowiem, ile mi wklepał. Śniegu sporo, więc ewentualne wyprzedzanie wymaga dodatkowego nakładu sił, oszczędzę ich trochę na dalszą część trasy. Pierwszy dłuższy zbieg w stronę Kamieńczyka jeszcze nie pokazuje pełni możliwości kolczastych icebugów, ale przed nami jeszcze ponad 40 km, będą miały okazję, aby się wykazać. Hala Szrenicka, kubek gorącej herbaty i wkraczam w Krainę Narni. Zaczyna mocno wiać, pada śnieg z deszczem, robi się coraz zimniej.
Jan: W deszczowej aurze mijają pierwsze kilometry, a na wysokości Hali Szrenickiej deszcz zamienia się w zacinający śnieżek, robi się zimno i bardzo wietrznie. Widoczność drastycznie spada, czapka buffa z wełny merinosa nie daje już rady w konfrontacji z silnym wiatrem, więc naciągam na głowę kaptur mojego stormshella, bez niego byłoby słabo...
James: Choć widoczność dość mocno ograniczona, to – uwierzcie mi – warto wspinać się te kilka godzin, aby zostać wysmaganym wiatrem przy Śnieżnych Kotłach. Widok oblodzonych drzew i skał jest tego wart, mogłoby choć troszkę słońce poświecić. Jak to dobrze, że jednak mam na sobie te trzy warstwy. Byle do Przełęczy Karkonoskiej, tam powinno być spokojniej.
Jan: Gdy mijam Śnieżne Kotły, żałuję, że tak niewiele widać, ale cóż – wydobywam z pamięci widoki z poprzednich edycji i to musi wystarczyć. Dociera do mnie, że to najzimniejsza edycja ZUK-a i mój sprawdzony zestaw jest tym razem ciut za bardzo minimalistyczny. Na pewno jest to zasługa dużej wilgotności, która w zestawieniu z bardzo silnym wiatrem wyjątkowo wychładza. Takie warunki są szczególnie ryzykowne dla biegacza, bo w razie jakiejś awarii zmuszającej do postoju w bardzo krótkim czasie można się poważnie wychłodzić.
James: Wolontariusze zapraszają na ciepłą herbatę przy Odrodzeniu, grzecznie odmawiam, lecę do Domu Śląskiego, tam czeka mnie gorąca zupa i chwila wytchnienia. Ale od tej chwili dzieli mnie jeszcze niecałe 10 km, jak one się dłużą! Zimno zaczyna docierać w coraz to głębsze zakamarki trzeciej warstwy. Jeszcze tylko kilkukilometrowy trawers, nie mam pojęcia jak można go pokonać bez kijków i kolców.
Jan: Na żmudnym trawersie na zboczach Małego Szyszaka za Odrodzeniem wieje tak mocno, że biegacze przede mną z trudem utrzymują równowagę. Tu zdecydowanie przydają mi się dodatkowo podkute buty z agresywnym bieżnikiem. Pomimo sprawnego tempa marznę, ale postanawiam dociągnąć do Domu Śląskiego i dopiero tam założyć jeszcze jedną warstwę. Najzimniejsze są ostatnie kilometry przed punktem, podczas których wiatr wieje prosto w twarz. Palce mam tak zdrętwiałe, że wyjęcie czegokolwiek z plecaka to niemalże mission impossible.
James: Po lewej stronie zaczyna majaczyć jakiś kształt, słychać przytłumione krzyki gościa w czerwonej kurtce poganiającego biegaczy. To Świder, spec od aparatury pomiarowej i przyjaciel biegowy. Ależ to wspaniałe uczucie móc uściskać znajomą i przyjazną gębę. Wbiegam do schroniska, a tam jak na Grand Bazar w Stambule, gwarno, ciasno, szyby zaparowane, skulone postaci siorbiące pomidorową. Planowałem, że popas potrwa tylko chwilkę, zupa, herbata i dalej w trasę. Ale tak miło się zrobiło, że zabawiłem nieco dłużej. Musiałem się rozgrzać, zmarzłem okropnie. Paweł też walczy z zimnem, odpala ogrzewacze chemiczne, aby rozgrzać dłonie.
Jan: Wizja zupy pomidorowej i ciepłego wnętrza zachęca do jeszcze żwawszego tempa i wreszcie zarysowuje się znajomy kształt budynku. I miła niespodzianka we mgle – przy aparaturze pomiarowej Tomek Świderek i obok Miki Kowalski-Barysznikow. Uściski, zamieniamy kilka słów i wpadam do wypełnionego parującymi biegaczami schroniska. Tak, to było mi potrzebne! Herbata, zupa pomidorowa – taki pit stop to ja rozumiem. Zakładam dodatkową warstwę, zmieniam mokrą czapkę na zapasową, odpalam ogrzewacze chemiczne i wkładam je do rękawiczek. Teraz kierunek: Śnieżka!
James: Na podejście pod Śnieżkę ruszamy z Pawłem dziarskim krokiem, animuszu dodają nam mijani na trasie ludzie odziani jedynie w stroje kąpielowe. W pierwszej chwili myślałem, że to przewidzenia, ale przy dziesiątej osobie zawierzyłem swoim zmarzniętym zmysłom. Są jeszcze większe świry niż nasza biegowa ultraferajna. Na szczycie tata Tomka wskazuje drogę i poklepuje po ramieniu. „Tam lekko w lewo, a później w prawo”. Ale wokół jest biało, gdzie i jak biec, pod nogami ucieka przestrzeń, jest ostry zbieg, widać na dwa metry. Ledwo widoczne tyczki wyznaczają trasę, luzuję łydę i gnam na dół. Teraz to już tylko z górki.
Jan: Wyjście z ciepłego, gwarnego wnętrza w zimną zawieruchę do przyjemności nie należy. Ale żwawsze tempo pozwala względnie się rozgrzać, po chwili szlak wznosi się mocno w górę w kierunku szczytu Śnieżki. Opieram dłonie na kolanach, mocno pochylony napieram i... co to do licha? Widzę tuż przed sobą dwie owłosione gołe nogi! Należą do korpulentnego brodacza odzianego w skąpe slipy. Za nim pojawiają się kolejni roznegliżowani wędrowcy... No ładnie, a mi było zimno w dwóch warstwach technicznych ciuchów. Dość szybko z mgły wyłaniają się kosmiczne dyski obserwatorium i jak co roku przybijam piątkę z tatą Tomka na szczycie Śnieżki.
James: Im niżej, tym cieplej, nawet na Czarnym Grzbiecie wiatr rozwiał chmury i wyjrzało słońce. Zaczynam zbiegać, szybciej i szybciej, mam solidne podparcie w kolczastej podeszwie, wiatr jakby ustaje, wraca czucie w palcach u rąk. Uzupełnienie płynów na przełęczy Okraj i dalej w dół, ku mecie sześciokilometrowym zbiegiem. Szutrowa droga z lekkim spadkiem pozwala na rozkręcenie nogi, właśnie tu chyba Kamil Leśniak musiał zapomnieć o dogonieniu Michała Rajcy.
Jan: Lubię zbiegać ze Śnieżki, szczególnie jeśli mogę zawierzyć dobrej przyczepności butów. Doganiam Piotra Falkowskiego i lecimy jakiś czas razem, obgadując kilka tematów. Wreszcie robi się cieplej, tak jakby po drugiej stronie Śnieżki panował znacznie łaskawszy klimat. W drodze na Okraj spotykam kolejnego znajomego biegacza, Tomka Mlosta z Wadowic i większą część szlaku do Karpacza pokonujemy razem zmiennym tempem marszobiegu.
James: To już ostatni etap tej epopei, jakoś wcale nie zimowy. Nogi po szybszym zbiegu domagają się chwili wytchnienia, lekko pod górę asfaltową drogą naprzemiennie trucht i szybki marsz. Chwilowy przystanek na pozowanie do zdjęcia, skąd tu w środku lasu znalazł się Piotr Oleszak? Mocno podpierając się kijami, wspinam się na Budniki. Na zbiegu dogania mnie Paweł, widać rękę pani trener i umiejętne rozłożenie sił na końcówkę biegu. Już tylko zbieg z Pohulanki i finisz na deptaku.
Jan: Ach, te Budniki... niby to tylko 300 m przewyższenia na 5 km, tak już blisko upragnionej mety. Jak szydło z worka wychodzi moje niewytrenowanie, w końcu ostatnie moje zawody to był BUGT w sierpniu, a potem kontuzja i miesiące niebiegania. I pomimo tego, że tempo dużo słabsze niż podczas poprzednich edycji, to radość, że noga dała radę, bo tak naprawdę ZUK był sprawdzianem na początek nowego sezonu.
James: Jestem starym facetem, ale na mecie się wzruszyłem. Czy to emocje podczas biegu, czy to masa uśmiechniętych osób na mecie, czy to swego rodzaju spełnienie marzenia o ZUK-u? A może to wszystko razem plus coś bardziej ulotnego, nieokreślonego sprawiło, że pojawiła się ta łezka?
Jan: Tomek ucieka mi za cmentarzem, na ostatnim małym podejściu, niecały kilometr przed metą. Na szczęście udaje mi się dobrze rozpędzić na stromym zbiegu stokiem narciarskim, doganiam go na deptaku i razem wbiegamy na metę witani przez dobrze znanego z poprzednich edycji konferansjera, kibiców i przypadkowych turystów. Nareszcie!
Testowany sprzęt:
James: Icebug Pytho 4 M Bugrip
Nie wiem jak producent to zrobił, ale but wyglądający na smukły i frywolny w rzeczywistości jest wytrzymały i odporny na biegacza, nawet ultra. Czarnemu materiałowi cholewki niestraszne są wszelkie wystające podczas trailowego biegania korzenie i skały, przy tym w bucie noga czuje się miękko, a przy tym stabilnie. System wiązania, w którym sznurówki schowane są do wewnątrz, idealnie sprawdza się podczas biegów w terenie. But dobrze opina stopę i raz zawiązany pozostaje taki nawet po 54 km.
Podwozie Pytho 4 to iście diabelska konstrukcja. Trójwymiarowo formowany egzoszkielet buta w formie podpór klatkowych idealnie oplata stopę, co w połączeniu z dobrze skrojonym średnio agresywnym bieżnikiem zapewnia poczucie stabilności. Dodajmy do tego 17 dynamicznych kolców, które pod naciskiem chowają się do środka, i mamy idealny przepis na szybki zbieg ze Śnieżki.
WAGA: 339 g dla rozmiaru 28,5 cm
SZEROKOŚĆ: stopa szeroka
NA JAKI DYSTANS: treningi, zawody ultra, 50+
Jan: Inov-8 Roclite 315
Z nowości, które pojawiły się w nowej odsłonie modelu Roclite, ciekawi mnie przede wszystkim pokrycie kevlarowe (pro-tek), które wzmacnia przednią część cholewki, czyli najbardziej narażoną na uszkodzenia część buta. Po kilku falenickich treningach i 55 km trasie ZUK-a but wygląda jak nowy, to dobry prognostyk – zobaczymy, jak będzie po kolejnych ultramaratonach. Roclite 315 są zdecydowanie ULTRA i nadają się szczególnie na długie i bardzo długie dystanse. Dobra kontrola i przyczepność, wystarczająca amortyzacja i odpowiednia izolacja od nierówności podłoża oraz – co jest kluczowe – konstrukcja cholewki, która po spuchnięciu stopy nie powoduje nadmiernego ucisku.
WAGA: 320 g dla rozmiaru 42 EU
SZEROKOŚĆ: stopa szeroka
NA JAKI DYSTANS: zawody na dystansie ultra, zdecydowanie 50+