Anna
Biegacz amator
Beskidzka 160 – Salamandra Ultra Trail - 50

SUT czyli sposób na spontaniczny weekend

Olsztyn, 15.04.2019

Spontaniczny pomysł wyjazdu, przychylna decyzja organizatora o dołączeniu nas do wydawałoby się zapełnionej już listy startowej i oto jesteśmy w reprezentacyjnym pięcioosobowym składzie Drużyny Wilka na Śląsku Cieszyńskim. Przyjeżdżamy z Olsztyna. Tak, tego na Warmii.. Zawsze cieszy nas reakcja biegaczy z bliższych górom zakątków kraju: „skąd?”, „że Wam się tak chce…”, „często tak w góry jeździcie?”, „ale tam, u Was, to chyba płasko?”. Tak, chce nam się bardzo, ostatnio chyba nawet z niezłą frekwencją, skoro udaje się średnio jeden weekend w miesiącu spędzić w górach, pomimo że przewyższeń i u nas nie brakuje, ale niewątpliwie nie są aż tak spektakularne.

Po przyjeździe aperitif w postaci widoku pięknych rozłożystych magnolii w Cieszynie i zupełnie luźnej atmosfery w biurze zawodów. Tak luźnej, że ciężko było nam nawet zmobilizować się do tradycyjnej rodzinnej fotografii. Na szczęście wkroczył profesjonalista, który za pomocą kilku prostych komend odpowiednio nas ustawił i wywołał uśmiechy na niepewnych jeszcze przed chwilą buźkach. Jak się okazało, byliśmy od niego jeszcze sprytniejsi, no bo ile osób może się pochwalić wspólną fotką z UltraLovers?

Baza zawodów została umiejscowiona w oddalonym od Cieszyna o kilkanaście kilometrów zamku w Dzięgielewie. Piękne, kameralne miejsce otoczone soczystą zielenią i zapachem czosnku niedźwiedziego. Widok biura zawodów wywołał nadzieję na równie kameralną atmosferę zawodów, tj. brak turystów na szlaku, ciszę i pustkę, etc. Założenia te okazały się nierealne wobec faktu, że wszyscy z naszej piątki startowaliśmy na krótkich dystansach, a te co do zasady nie rozciągają się na szlaku aż tak bardzo, by doświadczyć samotności długodystansowca. Dłuższe dystanse nie wchodziły zaś w grę, gdyż z założenia ten start nie był po to, by mierzyć się z własnymi możliwościami, lecz by złapać trochę dobrej energii jeszcze przed majową wycieczką na wulkan. Obdzieliliśmy się tymi krótkimi (10 km, 25 km, 50 km)dystansami sprawiedliwie i na każdym z nich mieliśmy swojego człowieka.

Pogoda w dniu startu, choć idealna do biegania (całkowite zachmurzenie i mżawka, rozpada się dopiero po południu) martwi, gdyż nie gwarantuje widoków. Liczyłam, że w czasie pierwszego pobytu w Beskidzie Śląskim nakarmię oczy pięknymi obrazkami, które będzie można schować pod powiekami i przechowywać tam przez długie miesiące, ale odmienny scenariusz po serii ostatnich startów już chyba nawet nie dziwi. Szkoda, bo jedna z rzeczy, która w góry przyciąga najbardziej to ogromne przestrzenie, niepodzielone przez ulice i nieprzysłonięte ścianami budynków. Przestrzenie tak imponujące, że wzrokiem sięgasz po horyzont i masz ochotę żyć i oddychać pełną piersią. Przestrzenie, które dają poczucie spokoju i harmonii, umacniając w przekonaniu, że pomimo chwil całkiem uzasadnionego zwątpienia, ten wielki świat musi być jednak dobrze zorganizowany. A więc widoki nie tym razem… Inne ograniczenia to trasa przebiegająca głównie w lesie, momentami tylko wychodząca ponad linię drzew, a i tam uwagę skupia głównie bardziej wymagające, bo jeszcze ośnieżone, podłoże. Bieg w porze przedwiośnia łączy wszystkie pory roku na jednej trasie, podczas gdy na dole mamy choć wprawdzie chłodne, bo deszczowe, ale prawie lato, na górze broni się resztkami sił zima i okazuje się, że zabranie rękawiczek na wysokość max. 1.000 m n.p.m. nie było wcale fanaberią.

Jeszcze przed startem 50 – tki o godz. 8.00 organizator podaje komunikat, że na trasie 100 – tki, która rozpoczęła zmagania o godz. 22.00 poprzedniego dnia, jest istny pogrom. Zawodnicy sami schodzą na punktach lub też są na nich zdejmowani z trasyz uwagi na przekroczenie limitu. W tej grupie jest też nasz kolega Tomek z Iławy, który powinien być gdzieś daleko w górach, a tymczasem wita nas na starcie o 8.00 i opowiada o warunkach na trasie i przygodach z latarką. Ostatecznie bieg na dystansie 100 km ukończy ok. 50% zawodników, a w internecie przetoczy się dyskusja na temat limitów czasowych na punktach, które były bardzo wymagające w odniesieniu do limitu końcowego. Z kolei przed startem 25-tki zostaje podany komunikat, że zawodnicy 50 – tki pomylili trasę i dokręcają dodatkowo 10 km. Z innych sensacji tego startu, grupa czołowych zawodników z dystansu 25 km dostaje DNF-y za skrócenie trasy. Ponadto końcówka stawki na tym dystansie zostaje zdjęta w połowie trasy za niedotrzymanie limitu na jedynym na tej trasie punkcie, choć ostatecznie organizator zmienia decyzję w tym zakresie i rehabilituje przyznane wcześniej DNF-y. My po biegu żyjemy natomiast historią naszej Edyty, która zamiast planowanych 10 km wykręciła 16 km, zahaczając o nieznajdujący się na jej trasie kamieniołom i mimo to mieszcząc się w limicie czasowym 10 km, co obracając w żart, uznajemy za znak z niebios, że skoro jej mało kilometrów i szuka dodatkowych wrażeń, to może następnym razem nie będzie kombinować i od razu zapisze się na dłuższy dystans.

Biegnę 50-tkę i szybko dochodzę do wniosku, że nie lubię już tych 50 - tek. Za krótko, za szybko, za mało czasu i wysiłku, by wprowadzić się w ultra-trans-wizję świata. Nie lubię oczywistości, a tak trochę wyglądał ten mój start na 50-tce. Kontrola tempa, czasu przyjmowania żeli i nawadniania. Nie znałam gór, ale zamieszczony na numerze startowym profil dobrze oddawał amplitudę przewyższeń na trasie. Spodziewałam się trudniejszej trasy, jeszcze w trakcie biegu nabrałam wątpliwości co do przewyższeń podanych na stronie organizatora (3.000m). Potwierdził to zegarek, który końcowo pokazał 2.400 m. Czekałam na osławione drugie podejście na Czantorię wzdłuż wyciągu, które ma 700 m przewyższenia. U podnóża pomyślałam: oho, nareszcie zaczyna się zabawa. Skorzystałam ze sprawdzonego już nieraz rozwiązania, przełączyłam tarczę w zegarku z dystansu na wysokościomierz i zaczęłam odliczanie co 50 m, a bliżej szczytu co 25 m. Bez większego zmęczenia fizycznego i psychicznego stanęłam po raz drugi na Czantorii. Do mety zostało ok. 15 łatwych kilometrów. Dotarło do mnie, że dziś nie zmęczę się w sposób jaki lubię. Nasunęła się refleksja, jak wiele kolorytu dodaje biegowi start w środku nocy czy trochę dłuższy kilometraż, który sam w sobie dostarcza poczucia niepewności co do losów biegu. Jasne, że emocje mogłam wygenerować w inny sposób, tzn. dociskając tempa, ale ewidentnie nie był to mój dzień na szybsze bieganie. Na 3 km przed metą radości dostarczył malowniczy kamieniołom, w którym kąt nachylenia i wyślizgana po deszczu powierzchnia zmusiły do przejścia do pozycji znanej z ćwiczenia „mountain climber”i wbijania się pazurkami w glinę i chwytania się resztek nieoskubanych przez szybszych biegaczy korzeni.

W niedzielę wcześnie rano wyruszamy do Olsztyna w świetnych humorach i bez zakwasów, co uświadamia jak wiele energii daje łapanie krótkich chwil odskoczni od rzeczywistości w otoczeniu natury i świetnym towarzystwie. Maryś, Ty kończysz w tym miejscu czytanie..

Oby więcej takich spontanicznych wyjazdów!

Fot. UltraLovers