Mikołaj Kowalski-Barysznikow
Biegacz amator
Supermaraton Gór Stołowych

Supermaraton Gór Stołowych, czyli droga z piekła w Pasterce do nieba na Szczelińcu

Warszawa, 07.07.2015

Supermaraton Gór Stołowych to bieg równie piękny, co wymagający. W tym roku uczestnicy, oprócz 50-kilometrowej trasy i ponad 4 tysięcy metrów przewyższeń (2200 metrów w górę i 2000 - w dół), musieli się zmierzyć z potężnym upałem, sięgającym w kulminacyjnym momencie prawie 40 stopni Celsjusza w cieniu. Na szczęście cienia było na szlaku SGS-u pod dostatkiem, bo gdyby nie on, do mety na Szczelińcu Wielkim dotarliby tylko ci z najlepiej wyregulowanym układem chłodzenia. A tak, z ponad 400 uczestników, którzy wystartowali w sobotę 4 lipca 2015 roku spod schroniska w Pasterce, aż 360 osób dotarło w jednym kawałku na najwyższy szczyt (919 m n. p. m.) Gór Stołowych i ukończyło zawody w limicie 9 godzin. Najlepszy w całej stawce okazał się Artur Jabłoński (4:44:53), a wśród kobiet zwyciężyła Viola Piatrouskaya (5:41:22).

Moja przygoda z Supermaratonem Gór Stołowych zaczęła się jeszcze w przeddzień biegu. Łut szczęścia sprawił, że piątek i sobotę miałem akurat wolne w pracy, dzięki czemu w samo południe 3 lipca mogłem wskoczyć w 17-letnią hondę i popruć nią z Warszawy, przez Piotrków Trybunalski, Łask i Wrocław aż do zachodnich rubieży Kotliny Kłodzkiej. To moje auto ma wiele zalet, z których największą jest instalacja gazowa pozwalająca na przyoszczędzenie na paliwie nawet na kilka dodatkowych startów w roku. Niestety ma też parę wad. Jedną z nich jest to, że jak się robi gorąco, a jedzie się na wysokich obrotach, lubi wysiąść układ chłodzenia. Skrajna wskazówka na tablicy rozdzielczej podnosi się wtedy do góry i wskakuje na czerwone pole prawie tak szybko jak Świerc na Kasprowy. Jedynym ratunkiem jest wówczas rozkręcenie na full gorącego nawiewu... Jak się pewnie domyślacie, to właśnie przytrafiło mi się w miniony piątek. Kilka godzin spędzonych w pięćdziesięciostopniowym ukropie dało mi nieźle popalić. Takie moje małe prywatne Badwater na czterech kółkach! Ale i idealny "trening" przed tym, co miało nadejść już następnego ranka...

Supermaraton Gór Stołowych planowo miał się rozpocząć o godzinie 9 rano. Jednak ze względu na rozgrywane równolegle zawody rowerowe po czeskiej stronie granicy, dla bezpieczeństwa biegaczy start w ostatnim momencie przesunięto na 11. To niby tylko dwie godziny różnicy, ale w stopniach Celsjusza już znacznie więcej. Na chwilę przed rozpoczęciem zawodów termometr w cieniu pokazywał ponad 30 kresek. Nawet nie chcę myśleć, ile było w pełnym słońcu... Jeszcze tylko ostatnie słowa wsparcia od głównego organizatora imprezy Piotrka Hercoga i już mogliśmy ruszać. Pasterka - welcome to Hell!

Blisko 500 dzielnych ultrasek i ultrasów punktualnie o godzinie 11 minęło bramę startową i pognało ku wielkiej biegowej przygodzie. Przyjemny, rytmiczny szum podeszew trailowych butów mieszał się z dźwiękami przekornie ale jakże trafnie dobranego disneyowskiego hitu "Mam tę moc" (dla nie posiadających dzieci, chodzi o piosenkę z filmu "Kraina lodu"), a my wiedzieliśmy, że czeka nas wiele ciężkich, za to wyjątkowo pięknych godzin na szlakach Gór Stołowych. Myślę, że każdy z nas czuł duży respekt przed wyzwaniem, z którym właśnie zaczynaliśmy się mierzyć. A największą obawą było oczywiście palące słońce i wciąż wzmagający się skwar. Na szczęście po niecałym kilometrze wiodącym po odkrytym terenie, prędko wbiegliśmy w las. Był on tamtej soboty naszym wiernym sprzymierzeńcem i jedynym ratunkiem!

Słowo honoru, że gdyby nie cień, którego na szczęście było na "Stołówkach" sporo, nie byłoby szans, żeby do mety na Szczelińcu dotarło aż 360 osób. No i gdyby nie fenomenalne punkty odżywcze na trasie! Oprócz przepięknych krajobrazów, imponujących formacji skalnych i przesympatycznej atmosfery, to właśnie one były największą atrakcją na trasie. Doskonale wyposażone, obfitujące we wszystko co biegacze lubią najbardziej - banany, cytrusy, ciastka, orzeszki, biegowe przekąski na słodko i na słono, no i te arbuzy... Jak dla mnie arbuz to absolutny hit Supermaratonu Gór Stołowych! Po raz pierwszy jadłem go podczas biegu i jestem szczerze zachwycony. Słodki, mokry, odżywczy - no po prostu owoc-cud dla biegacza!

Wśród punktów odżywczych zdecydowanie królował ten w Pasterce na 28. kilometrze trasy. Biegacze docierali tam już solidnie złachani, często na granicy odwodnienia i przegrzania. A tu - bach! - istny szwecki stół, oklaski, uczynni wolontariusze, izotoniki a do tego woda - i to nie tylko do picia, ale i do polewania się. Na wszystkich innych punktach restrykcyjnie pilnowano zakazu oblewania się wodą z kubeczków (coś musiało przecież zostać dla zawodników z końca stawki), za to w Pasterce... hulaj dusza! Organizatorzy wystawili nawet specjalnie ogromną, wypełnioną po brzegi balię, a do tego z tuzin wiader, i każdy mógł się chłodzić, ile tylko zapragnął. Ja sam przyjąłem na głowę dwa pełne kubły lodowatej wody. Ach, jaka to była rozkosz!

Ociekający rarytasami punkt w Pasterce miał jednak i swoje złe strony. Otóż bogactwo oferowanych smakowitości powodowało, że wielu z uczestników wpadało tam na zmęczeniu w totalny amok i zjadało wszystko, co im wpadło w ręce. Ja byłem jednym z takich gagatków - wciągnąłem chyba z osiem kawałków arbuza, dwie całe pomarańcze, trzy banany, do tego ciastka, ciasteczka i rodzynki. Wszystko popiłem kilkoma kubkami wody, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Choć "ruszyłem" to zdecydowanie nieodpowiednie słowo, ja się... potoczyłem. Konsekwencje grzechu obżarstwa dopadły mnie już kilkaset metrów dalej i towarzyszyły mi przez dobrych pięć kolejnych kilometrów. I gdyby nie to, że ten odcinek był akurat z górki, przez co mogłem się toczyć zamiast biec, byłoby ze mną naprawdę marnie...

W Supermaratonie Gór Stołowych najbardziej zachwyciła mnie różnorodność trasy. Oczywiście sporo było biegania po skałach, były też leśne ścieżki i drogi, ale zaskakujące było dla mnie to, że w wielu miejscach sunęliśmy po... piaszczystych łachach. Słowo daję, że pierwszy raz widziałem w górach najprawdziwszy piach! Były też na SGS-ie odcinki wiodące bezkresnymi łąkami, kilka kilometrów asfaltu, odrobina najprawdziwszej wspinaczki. Było wszystko oprócz błota, choć to akurat dobrze! Dzięki zróżnicowaniu krajobrazu i podłoża, 50 kilometrów trasy minęło mi znacznie szybciej niż się spodziewałem. A dodatkowo spora ilość zakrętów sprawiała, że miało się wrażenie, jakbyśmy biegli znacznie dynamiczniej niż w rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że po wspomnianym wcześniej obżarstwie w Pasterce dynamiczne to było co najwyżej moje trawienie!

Pierwsza część trasy SGS-u (do punktu w Pasterce) jest znacznie łatwiejsza od "ostatnich" 20 kilometrów. Nie licząc dwu-, no może trzykilometrowego, zbiegu w okolicach Koziego Potoku i cudownego - najpiękniejszego na trasie - wypłaszczenia za Małym Szczelińcem, sporo jest na tym odcinku mozolnej pracy pod górę, długich łagodnych podejść, na których powinno się biec, a chciałoby się iść, no i jest też trudny, techniczny fragment za ostatnim punktem odżywczym na Błędnych Skałach. Potem mamy co prawda zbieg do Karłowa, ale za to już po chwili na deser dostajemy perłę Supermaratonu Gór Stołowych, czyli 650-metrowe podejście stromymi schodami do mety ulokowanej na samym szczycie Szczelińca Wielkiego. Sto kilkadziesiąt metrów w pionie, które mamy do pokonania na tym krótkim odcinku, daje w kość nawet najtwardszym. Po takim wycisku niewielu miało jeszcze parę, żeby ostatnie 50, może 100 metrów do mety pokonać biegiem. Większość z nas szła. Z głowami spuszczonymi w dół, za to z sercami wyrywającymi się z piersi. Z wysiłku, z dumy i ze szczęścia. Po wykonaniu ostatniego kroku padłem na ziemię i poczułem, jakbym właśnie wdrapał się z piekła do nieba...

Supermaraton Gór Stołowych rozłożył mnie na łopatki. Widokami, organizacją, atmosferą, absolutnie wszystkim. Nawet gdybym bardzo się starał, nie jestem w stanie doszukać się jednej, najmniejszej nawet wady. SGS to nie tylko piękny bieg, ale i doskonała okazja, żeby wybrać się z rodziną czy przyjaciółmi w przepiękny zakątek Polski i - jeśli nie pobiegać - to przynajmniej pochodzić po urokliwych górach o takiej... ludzkiej skali. Bo Góry Stołowe to pasmo, które jest wystarczająco wysokie, by stanowić wyzwanie dla ostrych ultrasów, ale jednocześnie wystarczająco przystępne, by nie przerazić kibiców, którzy chcieliby Wam pokibicować na trasie czy mecie. Podsumowując, Supermaraton Gór Stołowych to kolejny skarb na mapie polskich biegów nie tylko ultra, ale i biegów w ogóle. Bardzo - ha ha! - gorąco polecam!

Fot. Rafał Bielawa, www.ieco.pl