O Matko! To było już 8 lat temu. A może tylko 8 lat temu? Marysia musiała mieć ledwie pół roczku, hmm, dziwne, że żona tak chętnie puściła mnie na taaaki długi bieg. Ale to był czas, gdy byłem nie do zatrzymania, biegałem wszystko jak leci. Wydaje się, że tamten debiut na 100 km w Kaliszu i sąsiednich gminach też przeleciał gładko. Czasem wracam do niego, bo to jedno z piękniejszych biegowych wspomnień. Zająłem 20. miejsce, reprezentowałem barwy jednoosobowego teamu Run2-D2 (na cześć ulubionego bohatera „Gwiezdnych wojen”), biegłem z numerem 63 i z czasem: 9:33:50. Pamiętam, była jesień 2010 roku...
Od września 2008 roku miałem już w nogach kilka maratonów, Rzeźnika, sporo krótkich biegów, deeenefa na Maratonie Gór Stołowych. Do Kudowy pojechałem na urlop, którego zwieńczeniem miał być start. Błąd. Upalne spacery, pstrągi, piwko i woda sodowa po Rzezi w 11 h 19 min okazały się zgubne. Słońce ścięło mnie po 30 km w Pasterce. Piotr Karolczak vel Kulawy Pies wygrywał wtedy w cuglach MGS z gołą klatą i zadziornym warkoczykiem, ja leżałem z udarem i czekałem na holowanie przez rodzinę. Lekcja pokory przydała się przed jesiennym atakiem na trzycyfrówkę.
Do Kalisza wyruszyliśmy camperem z Grubym. Camper w Polsce w 2010 roku?! Możliwe? Pamięć bywa zawodna, a wybujała fantazja lubi płatać figle i tworzyć nowe projekcje. Zadzwoniłem do Grubego, by potwierdził i uzupełnił moje dziurawe wspominki. Był camper i był Gruby, uff. Pamiętam, że umówiliśmy się, że będzie supportem na przedostatniej pętli. W Kaliszu, a dokładniej w gminie Blizanów pierwsza była krótsza – 10 km, a potem już 6 równych sztuk po 15 km. Ustaliliśmy, że na ostatniej sobie poradzę, dojdę do mety wspierając się choćby nosem, ale odcinek między 70. a 85. km to może być miazga – mentalna i fizyczna. No i była. Rozklejałem się jak smarkacz, pieściłem ze sobą, wmawiałem kontuzję, szukałem furteczki do wycofu. Ale Gruby był niezłomny. Szeptał pieszczotliwe słowa wsparcia i czułe przekleństwa z takim wdziękiem, że strach było odmawiać. Marcinku... i tyrada z tym wrednym uśmieszkiem. Rozmasował mięsień, choć tak naprawdę wykonywał masaż psychiki. Ruszyłem dalej.
Pamiętam na starcie starą gwardię. Pana Zenka z Wielkopolski, z którym leciałem pierwsze kilometry, dopóki nie musiałem na chwilę wskoczyć w kukurydzę. Mijaliśmy się jeszcze parę razy, twardy facet grubo po pięćdziesiątce, który świetnie znał smak wielu (biegowych) setek. Rozpoznałem pana Staszka, którego spotkałem zimową porą na kameralnym Dwumaratonie Bydgoskim. Spaliśmy wtedy na hali sportowej, to była dla mnie typowo pionierska wyprawa na dystans królewski. Niesamowity klimat, rozmowy o biegach i dystansach, o których nie miałem nawet zielonego pojęcia. Pamiętam, że wchodził wtedy do obiegu bilet podróżnika, II klasą można było jeździć pociągami w sensownej cenie. Pan Staszek napomknął o nim pomiędzy biegowymi wspomnieniami a planami. Chłonąłem wszystko z rozpromienioną gębą, byłem żółtodziobem, który przyjechał na swój drugi, czy trzeci maraton. Na mecie byłem chyba czwarty, zaliczyłem dwie gleby na rozmokłym śniegu, leciałem w klasycznych asfaltowych butkach, w których ślizgałem się na każdym wirażu. Trasa wzdłuż kanału Bydgoskiego była parkową pętlą o długości 4200 metrów. Prosty przelicznik, razy 10 z małym hakiem.
W Kaliszu byłem już jednak innym biegaczem, prawie trójkołamaczem. Okrzepłem, ale setka mnie przerażała, że będzie bolało. Pamiętam jednak tylko tę chwilę bólu, gdy się rozklejałem przy Grubym i ten jego mentalny masaż. Tamten bieg to jednak suma drobnych migawek, które zostaną w mojej kolekcji na zawsze. Niesamowita mała dziewczynka z babcią, która kibicowała przed swoim domostwem w jednej z wiosek. Gdy za każdym razem przybijałem z nią piątkę, zastanawiałem się, czy będą tu jeszcze za 15 km. I tęskniłem za swoją malutką córeczką, która teraz jest w wieku tamtej dziewczynki. Nie zapomnę cudownej, złotej polskiej jesieni. Szumu drzew. Przymrozku o świcie. Smakołyków ze stołów. Zaangażowania lokalnej społeczności. Smaku coli, którą zafundował mi kumpel na jednym z punktów odżywczych, gdzieś po 70 km. Marzyłem o puszce, była puszka. Zimna, gaz eksplodował prosto do nosa. Tak miało być. Krzychu Nigot wspierał Piotra Sawickiego, który zajął 3. miejsce z czasem 8:09:12 po wspaniałej walce z Adamem Thielem (drugi, 8:08:09). Wygrał Krzysiek Holik, który złamał 8 h (7:53:36). Mocarze. Pamiętam Olę Niwińską w akcji, nie wiedziałem kim jest i będzie w ultraświecie. Podziwiałem tę delikatną blondynkę za tak kosmiczną moc.
Na ostatniej pętli nie zapomnę za to nigdy tych magicznych promieni słońca. Zrobiło się bardzo ciepło jak na późny październik. Ale to było dobre ciepło, nie wykańczało, dodawało energii. I nadal odwijam w głowie tę natrętną myśl z 90. km, gdy nagle zamarzyłem o... snickersie. Odganiałem ją przez kilkadziesiąt minut, próbowałem wizualizować inne smaki: zapieksa, pizza, hamburger, czekolada z okienkiem, włącznie z zimnym piwkiem, które czekało na mecie. Przywoływałem myśli do porządku, a tym myślom zapach i smak pieczonej kiełbaski. Dalej foch! Ma być snickers i basta. I to bez gwiazdorzenia! Lecz znikąd pomocy, ani nadziei, za mną i przede mną były pustki. Utkwiłem więc wzrok w długiej prostej i turlałem się do mety. Nagle z tyłu zamigotały dwie sylwetki na rowerach. Obstawiali trasę, dojechali do mnie po chwili. Pytają jak jest. Mówią, że już blisko, że już to mam. Ja spytałem o coś słodkiego do żarcia. Nie mieli. Katorga. Smak karmelu z orzeszkami zalewał mi umysł. Ale zaraz, zaraz. Jeden sięgnął jeszcze do tylnej kieszonki spodenek i wyciągnął wymiętolonego, lekko rozpuszczającego się, taaadddaaam, snickersa. Szał. Niedowierzanie. Chciałem go wyściskać! Do mety leciałem jak na skrzydłach. Papierek mam do tej pory na pamiątkę. Medal, numer startowy, papierek po snickersie. Piękna kolekcja.
Wspaniała była cisza, gdy z Grubym poszliśmy na makaron. Pękał z dumy, wyściskał mnie, a ja jego. Wsunąłem dwie porcje klusek, wychyliłem dwa piwka. Byłem w uroczym stanie pobiegowej nieważkości. Wziąłem prysznic. Urzekła mnie również wesoła ceremonia wręczenia nagród, wylosowałem w dodatku wielki czarny parasol z napisem Kalisz.
Tak zebrało mi się na wspominki, bo ruszają zapisy na 34. Supermaraton Kalisia. Chyba już wcześniej gdzieś o tym wszystkim pisałem, ale może warto po latach znów polecieć jesienną setkę? A może tylko polecić i jednak zachować dawnych wspomnień czar? Na razie niech zagrają rzewne wspomnienia z debiutu i jedynego dotychczas startu w super Supermaratonie Kalisia.
Link do zapisów!