Robert Więcławski
Biegacz amator
Atacama Crossing

Skok na głęboką wodę, czyli jak przeżyłem swoją Atacamę

Łódź, 14.12.2017

Na informację o bieganiu po Atacamie organizowanym w ramach cyklu 4Deserts wpadłem w grudniu 2016. To etapowy, siedmiodniowy bieg po najbardziej suchej pustyni na świecie na dystansie łącznym 250 km. Przeprowadzany w formule samowystarczalnej, co w praktyce sprowadza się do tego, że cały sprzęt niezbędny do przetrwania w czasie biegu każdy zawodnik musi nieść ze sobą w plecaku. Łącznie z odzieżą, sprzętem do spania i żywnością. Organizator zapewnia głównie wodę, opiekę medyczną i miejsce na nocleg. W efekcie średnio waga plecaka pierwszego dnia wynosi 9–11 kg (bez wody). Myśl, aby tego spróbować, zainfekowała mnie dość skutecznie – w grudniu 2016 byłem już na bieg zapisany, a w styczniu 2017 zacząłem dziewięciomiesięczny cykl treningowy podporządkowany temu konkretnemu startowi. Mimo entuzjazmu i pewnego doświadczenia podszedłem do tematu z pokorą, bo miał to być dla mnie start w wielu płaszczyznach nowy – pierwszy raz na pustyni, debiut w formule samowystarczalnej, debiut w biegu etapowym, najdłuższy dystans... Typowy skok na głęboką wodę.

Bieg startował 1 października. Plan ułożony przez organizatora wyglądał następująco: w ciągu pierwszych czterech dni pokonywać będziemy dystanse ok. 35–45 km, piątego i szóstego dnia odbędzie się tzw. long stage, czyli 75–80 km, siódmy dzień to finałowe 8–10 km i meta w San Pedro de Atacama – pustynnym miasteczku, w którym zorganizowana była też baza główna imprezy. Miałem oczywiście swoje przemyślenia taktyczne i założenia (musiałem przecież jakoś zaplanować ilość kalorii i rodzaj jedzenia na cały tydzień), ale po starcie nastąpiło, jak zwykle, zderzenie z rzeczywistością. Ta miała dla mnie różne informacje, niektóre niespodzianki były miłe, inne mniej…

Poniżej relacja w podziale na poszczególne odcinki.

Etap 1. Trzymałem się planu spokojnego rozpoznania imprezy bojem. Zacząłem powoli, żeby poczuć teren, wysokość, plecak o wadze 10 kg na grzbiecie, buty, wczuć się w organizm etc. Wszystko było OK, więc coraz więcej truchtu, jak teren pozwalał. Po wyjściu z gór znaleźliśmy się na olbrzymich przestrzeniach, otwarty płaskowyż, cały czas powyżej 3000 m n.p.m. Wiał wiatr w twarz, więc postanowiłem biec częściej i dłużej z przerwami, żeby jak najszybciej wyjść z tego otwartego terenu. Wyprzedziłem kilka osób. Po pierwszym checkpoincie (CP) teren się nieco obniżył i weszliśmy do kanionu. Biegło się świetnie, wszystko grało. Wyprzedzam ludzi, paru zabiera się ze mną. Brazylijka, Japończyk, jakieś kilkuosobowe grupki. Dochodzę do Nunio z Portugalii i razem wpadamy na kolejny CP. Okazuje się tu, że jesteśmy nr 22 i 23 w generalce – totalnie pozytywne zaskoczenie, myślałem, że biegnę gdzieś w połowie stawki. Dobrze się czuję, więc chcę kontynuować równym tempem, Nunio wybiera marsz, zostawiam go i w drodze do następnego kanionu mijam kolejne osoby.

Po lewej jakaś olbrzymia ściana masywu górskiego towarzyszy mi przez parę kilometrów. Ten drugi kanion to długie zakrętasy pod górę – tu już idę, ale wyprzedzam jeszcze jednego Japończyka – współspacza z namiotu, jak się okazuje. Wiatr się wzmaga. Długie i męczące strasznie to podejście, ale widocznie inni też się męczą, bo nikt mnie nie dochodzi. Za każdym zakrętem wypatruję końca wspinaczki, ale pokazuje się tylko odcinek do następnego zakrętu… Wreszcie ostatni CP i za nim już tylko zbieg, lawirujący między wzgórzami skał i piachu, do mety. Jestem chyba 17. czy 18. Kosmos wobec założeń ogólnych (byle tylko ukończyć w limicie) i co do tego etapu. Na mecie powitanie energetycznym tam-tamem, gratulacje od Jeremiego i Iana z Anglii.

Niespodzianka jednak jest taka, że nie ma gdzie się położyć ani rozłożyć, bo obóz nie jest rozstawiony z powodu wiatru. Stoją tylko dwa zbiorcze namioty, gdzie wszyscy się chowają. Słaba to ochrona, bo wiatr cały czas próbuje te marne schronienia położyć lub porwać. Żywioł przybiera na sile, nie zanosi się na poprawę, wokół tumany piasku, każdy próbuje sobie jakoś z tym poradzić. Słabo mają ci, co ciągle są na trasie. Szczęśliwie jest gorąca woda – mimo zawieruchy robię ciepły posiłek, zjadam zgodnie z planem i dodatkową dawką piachu, którą wiatr mi zawiewa do obiadu. Organizatorzy kombinują jak zaradzić sytuacji – w końcu jutro rano ma być start do następnego etapu, przydałoby się przespać, zregenerować choć trochę. Dzień kończy się ostatecznie ewakuacją z uwagi na ekstremalny wiatr i burzę piaskową. Nie jesteśmy w stanie rozbić namiotów i całego obozu. Czekamy więc do ostatniego zawodnika, kryjąc się po kątach przed wiatrem, a potem jeepami zjeżdżamy na raty do jakiegoś małego muzeum naturalnego na obrzeżach San Pedro, gdzie śpimy na podłodze w korytarzach, salach wystawowych etc. Wyraźnie wszystko zorganizowane ad hoc, ale nie wieje, jest w miarę ciepło, jest woda, są nawet normalne toalety, dajemy radę. Po zorganizowaniu sobie własnego „gniazdka” zjadam kolację, szykuję bagaż na kolejny dzień i powoli wszyscy zasypiają.

Etap 2, czyli Slot Canyons

Rano po śniadaniu orgowie przewieźli nas busami na miejsce startu – dokładnie to samo, gdzie wczoraj miał być obóz. Teraz wiatru nie ma, można więc spokojnie się porozglądać. Przestrzenie… Miało być dzisiaj mokro i Daniel wielokrotnie mnie ostrzegał, żeby uważać tego dnia, bo woda połączona z upałem może zniszczyć stopy. Dodatkowa informacja na briefingu przed startem – po CP1, po głównym 10-kilometrowym odcinku z wodą będzie jeszcze jeden bród, w którym przyjdzie nam się zamoczyć. Poza tym zacząłem się zastanawiać, czy nie podpaliłem się pierwszego dnia i nie pobiegłem za mocno (wysokie miejsce w rankingu mnie zaskoczyło), że to wyścig kilkuetapowy i trzeba rozłożyć siły. Z tego wszystkiego wyszedł mi prosty plan na ten dzień – wolno, jak mam mokro w butach to nie biegnę, nawet kosztem straty czasu. Po ostatnim brodzie zmieniam skarpety, osuszam i smaruję stopy, wtedy mogę przyspieszyć i próbować nadrobić.

Konsekwentnie się tego trzymałem, choć na pierwszym, wodnym odcinku minęło mnie bardzo dużo osób. Kusiło mnie, aby potruchtać, ale nie chciałem ryzykować – nie znałem tej rzeki, widziałem Japończyka, który źle stanął na dnie i cały, z plecakiem wpadł do wody. Oprócz tego, że efektem łażenia w wodzie są „kalafiory” na stopach, to najbardziej przeszkadzało to, że woda była zimna. Choć to za mało powiedziane. Ta woda była L O D O W A T A, na pustyni! Po jednym przejściu stopy zamrożone, a tu trzeba w drugą stronę znowu przekraczać rzekę albo iść nią wzdłuż kanionu... Były momenty, kiedy nie czułem stóp, prawie nie miałem nad nimi kontroli, szedłem jak na szczudłach. Może gdybym biegł, to stopy byłyby krócej w wodzie i tego odczucia by nie było? Całe 7 km w wodzie (pierwsze 3 km od startu były suche i biegowe) do CP1 szedłem. Potem pojawiła się frustracja, bo ten ostatni bród miał być „tuż za CP”, a okazało się, że to aż 3 km. I to płaskie, biegowe, a ja konsekwentnie marsz, kolejne osoby mijają mnie truchtem. Czekałem na ten bród jak na zmiłowanie, żeby w końcu zmienić skarpety na suche i zacząć biec. Po czasie myślę, że w tym miejscu mogłem trochę zaryzykować i jednak biec ten odcinek, ale wtedy trzymałem się konsekwentnie planu.

W końcu jest, przechodzę rzekę i siadam zaraz za nią. Cała operacja zajmuje mi 25 min – czekałem, żeby trochę wkładki do butów podeschły. Znowu kilka osób mnie mija. W końcu jestem gotowy do biegu, ale kolejny odcinek to ostry fragment pod górę kolejnym kanionem. Zatem dynamiczny marsz. Droga wyprowadza coraz wyżej, po prawej pokazują się fantastyczne widoki, otwarta przestrzeń po horyzont, z doliną rzeki, pełna paleta kolorów. Pięknie jest. Zaczynam wyprzedzać, ale wiem, że jestem gdzieś około połowy stawki i mam sporą stratę w pozycjach. Trudno, taki był plan, liczę na to, że moje stopy odpłacą mi czymś dobrym w kolejnych dniach. W końcu dochodzimy do tunelu, jakieś 150–200 m, za nim zakręt o kształcie ślimaka i w końcu, po kolejnym podejściu wychodzimy na grań. Dziś już wyżej nie będzie. Co za perspektywa! Widoki są naprawdę powalające! Pustynia skalno-piaszczysta po horyzont, a pośrodku niej głęboki kanion, którym wije się rzeka poznana w pierwszej części dnia. Teraz już da się biec, kolejne kilometry to droga granią, ups and downs, ale można biec. Jestem daleko – dopiero po chwili mijam brazylijską parę biegaczy, niewidomego Vladmiego i jego przewodnika. Ale jest fajnie, wszystko gra, nic mi nie przeszkadza. Doganiam w końcu Kanadyjkę Shevaun i po chwili dobiegamy razem do szczytu gigantycznej wydmy, która opada na lewą stronę grani. I tędy właśnie prowadzi szlak. Nie zapominam włączyć gopro i zaczynam zbieg. Co za fun! Ile piachu! Nogi prawie do kolan się zapadają. Nie wiem, ile ma wysokości, ale wydaje mi się, że niższa od góry Kamieńsk k/Bełchatowa nie jest. A stroma jak stok narciarski. Zaraz po zbiegu (sam zbieg trwał jakieś 3–4 min) jeszcze kilkaset metrów w piachu i jest CP2.

Postanawiam sprawdzić wnętrze butów i to był dobry pomysł – niestety stuptuty nie zadziałały tak jak bym chciał, prawdopodobnie przed rozpoczęciem zbiegu powinienem poprawić łączenie na rzepie – mogło się rozszczelnić. Całe buty i skarpety w piachu, niestety. Więc kolejna, tym razem nieplanowana, wymiana skarpetek i czyszczenie stóp. Zdjąć plecak, zdjąć stuptuty, buty i skarpetki. Wytrzepać z piachu, przesuszyć, nałożyć tłuszcz na stopy, założyć wszystko z powrotem. Kolejne 20 min. W tym czasie mijają mnie trzy osoby, w tym Shevaun.

Kolejny etap już jest cały płaski, nierówny choć częściowo prowadzi szeroką drogą, większość więc biegnę. Tempo nie jest jakieś bardzo szybkie – upał też daje się we znaki – ale mam wrażenie, że poruszam się sprawnie. Tym bardziej mnie dziwi, że nikogo nie doganiam, czyżby wszyscy zachowali siły i tu biegli? Dopiero pod dłuższej chwili mijam dwie osoby, a po kolejnych paru męczących kilometrach po piaszczystych wydmach, niedaleko już mety, dopadam w końcu Shevaun. Ostatni zbieg z diuny i jesteśmy razem w obozie. Odczucia mam mieszane, z jednej strony nie mam żadnych szkód na stopach i dobrze się czuję, ale z drugiej męczy mnie świadomość, że dzisiejsza 49. pozycja jest tak odległa (w porównaniu do dnia pierwszego). Mogło być lepiej co najmniej o godzinę: 3 km marszu za CP1 oraz nieplanowana zmiana skarpet na CP2. No nic, szykujemy się do dnia trzeciego.

Etap 3 – Atacamenos Trail czyli szlakiem dawnych Indian

Tego dnia ponad 44 km po zróżnicowanym terenie, ma być pierwszy kontakt z salt flats, sporo piachu, jakaś rzeczka i jakaś megawydma do podejścia na koniec. Ale zaczynamy po w miarę równym, płaskim terenie, porośniętym małymi krzaczkami. Da się biec, plecak trochę lżejszy (wyszły już przecież dwa dzienne zestawy jedzeniowe), dobrze się czuję – więc biegnę. Nie jest to może zawrotne tempo, ale przyzwoite. Mijam po chwili znajomych – Nunio i Stephana – co mnie specjalnie nie zaskakuje, bo wygląda na to, że jesteśmy na podobnym poziomie. Ale w połowie odcinka do pierwszego CP zaczynam się trochę dziwić i zastanawiać o co chodzi i co się dzieje, bo dochodzę i zaczynam mijać zawodników z pierwszej dziesiątki ogólnego rankingu. Ash, Kathia, Simon, Ian… Może oni wiedzą coś, czego ja nie wiem o przebiegu dzisiejszej trasy? Na tym odcinku zaliczam dwa–trzy bolesne uderzenia prawym paluchem w stwardniałe grudki ziemi i wystające korzenie. Przy jednym z nich prawie zaliczam glebę, ale ostatecznie utrzymuję równowagę. Zły jestem na siebie, bo to przez nieuwagę, a konsekwencje będą na pewno – już widzę oczami wyobraźni czarny pazur. No i będzie bolało przez najbliższe dni, zupełnie niepotrzebnie. Ale trudno, stało się, lecę dalej, to nie jest coś co usprawiedliwiałoby jakieś przystanki i medytacje.

Na pierwszy CP wpadam tylko po to, żeby mnie odnotowano i już mnie nie ma, nawet wody nie uzupełniam – chyba podekscytowany aktualnym miejscem w stawce. Zaczyna się długaśny odcinek asfaltowej drogi w stronę gór. Stabilizuję tempo, po chwili dochodzi mnie Simon, chwilę biegniemy razem, ale on przyspiesza i widzę, że dobiega do kogoś, kto leci jakieś 200–300 m z przodu, podobnym tempem do mojego. Mógłbym też tak zrobić, przyspieszając, ale stawiam na stabilne tempo. Cały czas myślę, czy to ja się znowu tylko podpaliłem, czy to inni osłabli – ja w pierwszej dziesiątce? Niemożliwe…

Strasznie długa ta droga, lecimy i lecimy, a ona się nie kończy, góry na horyzoncie też się nie przybliżają, krajobraz po obu stronach monotonny, jakbym leciał na taśmie ze stałym obrazkiem wyświetlanym na ścianie… W końcu po ładnych paru kilometrach trasa biegu skręca w lewo, opuszczamy asfalt i już nie jest równo, zaczyna się pokręcony, nierówny teren. Dwójka przede mną zwolniła – dobiegam do nich tuż przed CP2 i okazuje się, że tym biegaczem, którego Simon dogonił na drodze, jest Jeremy, mocny zawodnik pierwszych dwóch dni. Na tym punkcie (połowa dystansu tego dnia) jestem ósmy… Szok! Jeremy jest szósty, Simon siódmy. W tróję opuszczamy ten CP i zanurzamy się w pola pokryte grudami stwardniałych wykwitów solnych – mówią na to broccoli. Bo przypomina skamieniałe brukselki albo kalafiorki wystające z ziemi.

Próbuję biec dalej, ale to wcale nie powoduje szybkiego przemieszczania się, przechodzimy wszyscy do marszu, w czym Simon i Jeremy są ode mnie lepsi i po chwili zostaję za nimi. Przyjmuję to bez stresu – i tak to wszystko, co się dzieje do tej pory, przekracza moje najśmielsze plany co do tego biegu. Ja w pierwszej dziesiątce? Na najtrudniejszej z pustyń – jak mówią? Jak tak sobie idę przez te kalafiory i się dziwię tej swojej fenomenalnej postawie, dochodzi i mija mnie najpierw Ian, a chwilę potem Kathia. Muszę się nauczyć szybciej maszerować. W końcu broccoli się kończą, wychodzimy na stwardniały płaski, piaszczysty teren, lekko pod górę i daleko z przodu majaczy mały czarny namiocik kolejnego CP. Jest więc pozytywnie, do końca od tego punktu zostanie jakieś 15 km.

Uzupełniam wodę, wymiana uprzejmości („Are you good?” – „Yeah, I’m OK!”) i w drogę, przede mną otwiera się pustynia skalista, która pod koniec ma przejść w piach i wydmy. Bez wielkich przewyższeń, ale cały czas lekko w górę i w dół, takie ups&downs. Gdy wychodzę z CP, widzę zbliżającego się Asha – dochodzi mnie i mija po kolejnych 2 km. To weteran tej trasy – robi ją po raz dziewiąty – więc to, że ON mija mnie DOPIERO tutaj jest dla mnie pewnego rodzaju potwierdzeniem, że nie radzę sobie najgorzej! Kolejne parę kilometrów to przeskakiwanie po płaskich płytach skalnych i kamieniach, trasa prowadzi przez teren podwyższony względem okolicy, więc widok jest rozległy. Z przodu, po prawej (tak „na godzinie 14:00”), na horyzoncie bieleją pola solne, salt flats, nasz cel na kolejny etap. Z lewej strony towarzyszy nam cały czas łańcuch Andów z kilkunastoma wulkanicznymi wierzchołkami. Mijają mnie kolejne trzy–cztery osoby, widać, że jedna z nich trzyma tempo i wyznacza kierunek, pozostałe starają się jej trzymać. Ja robię swoje, te parę miejsc nie jest w stanie zmienić mojego dobrego samopoczucia, ale jednak spoglądam do tyłu i kiedy widzę jakąś następną postać na horyzoncie, postanawiam, że już mnie nikt tego dnia nie weźmie. Przyspieszam i za chwilę kończą się skały, przechodzimy w piach, jakiś mały wąwóz, po piachu na górę – tu stoi gość z aparatem, robi parę fotek i informuje, że CP3 już za chwilę.

Zaliczony, postać z tyłu trochę jakby bliżej, więc ostatni odcinek to znowu bieg na tyle, na ile pozwalają kolejne wydmy. W pewnym momencie daleko na wprost widać już obóz, ale droga prowadzi okrężną trasą. Jeszcze parę wydm, zbieg do rzeki, przejście przy wodospadzie i łatwym trawersem do mety. Odległość ode mnie do kolejnego zawodnika bezpieczna, więc spokojnie pokonuję ostatnie podejście i melduję się na mecie jako 15. Jest rewelacyjnie, jest OK. A nawet bardzo OK, mentalnie czuję się fantastycznie. Szkód w stopach zero, obejrzę sobie tego obitego palucha i tyle. Zmęczenie po trzecim dniu już się czuje, ale jest dużo czasu na regenerację, więc spokojnie zabieram się za obiadek i życie towarzyskie w obozie, a bębny do późnych godzin popołudniowych witają kolejnych zawodników.

Etap 4 – salt flats i 46 km

Wszyscy, którzy tu są po raz pierwszy, czują respekt przed tymi solnymi atrakcjami. Pojawiają się we wszystkich relacjach, najczęściej w charakterze ostrzeżeń, że po tym się nie da biec, żeby uważać etc. Więc wszyscy tak szczególnie poważnie podchodzimy do tego etapu. Ale pierwsza część dnia to ciąg dalszy ups&downs po wydmach. I to po takich dużych. Teren wyciągający siły. Po jakichś 5 km wydmy się kończą, zaczyna się płaski teren po skalistej, poszarpanej powierzchni. Po czymś takim mamy dotrzeć do ostatniej dzisiaj, podobno ekstremalnej wydmy. I dochodzimy po kolejnych paru kilometrach. Jest wysoka i stroma, trzeba po niej tylko zejść. Trik polega na tym, że jest tak stroma, że zejście możliwe jest tylko zakosami – a i tak prawie na niej leżymy bokiem.

Na dole dobijamy do jakiegoś strumyka i wzdłuż niego docieramy do pierwszego dzisiaj CP. Kolejny etap to minięcie pustynnego miasteczka i ponad 10 km przez olbrzymi, płaski pustynny płaskowyż. Trzeba zamknąć oczy i to przetrwać. Postanawiam to przebiec, żeby krócej trwało. Południe. Robi się porządnie ciepło, co jest dodatkowym wyzwaniem. Biegnie mi się mimo tego dobrze, na płaskiej przestrzeni przed sobą widzę kilka postaci rozciągniętych w linii po horyzont. Większość ludzi idzie, wygląda to jak karawana zombie. Stają się moimi kolejnymi „celami”, trwa to jakiś czas, ale zanim płaskowyż się skończył, udaje mi się wszystkie te osoby wyminąć. Czuję się naprawdę dobrze, a to wymijanie jeszcze mnie podbudowuje. W końcu docieram do drugiego CP, to mniej więcej połowa dzisiejszego dystansu i jednocześnie ostatni CP tuż przed salt flats. Orgowie zarządzają obowiązek zabrania na kolejną sekcję maksymalnej ilości wody – 2,5 litra. Przed nami 12 km odcinek przez teren pokryty wykwitami solnymi, w samo południe.

Na teren salt flats niczym nie da się wjechać, więc wcześniej nie można ustawić CP, a i jakakolwiek akcja ratunkowa będzie utrudniona. Na tym CP robię mały przegląd stóp, wszystko gra, dokładam nowego smaru i w drogę. Startuję na salt flats jako 18. na dzisiejszym odcinku – jak dla mnie to po prostu bomba, czuję się mocny i maksymalnie zmotywowany! Powoli zagłębiam się w ten teren – faktycznie trudno tu biegać. Wyobraźcie sobie setki kilometrów kwadratowych po horyzont pokrytych czymś w rodzaju kalafiorów powtykanych na sztorc. Mają różną wytrzymałość, więc nigdy nie wiadomo czy, się załamią jak się na nich stanie, a jeśli się załamią, to w którym miejscu i jak głęboko dokładnie. Jest ryzyko, jest zabawa, a na tej zabawie czas mija bardzo powoli. Koncentracja na każdym kolejnym kroku. Dostrzegam parę wąskich wydeptanych ścieżynek, ale wszystkie biegną w kierunku, który mi zupełnie nie pasuje. Przedzieram się więc dalej przez te powykrzywiane kalafiory, od jednej chorągiewki wyznaczającej azymut do kolejnej. Tuż za mną ciśnie Brazylijka, a trochę dalej Diana z Walii. Krok za krokiem, ciężko to idzie. Mijają jakieś 2 km – strasznie powoli – i wreszcie dostrzegam coś w rodzaju trochę bardziej wydeptanego szlaku, który mniej więcej podąża we właściwym kierunku. Przedzieram się do niego i przez chwilę jest trochę łatwiej, nawet próbuję czegoś w rodzaju truchtu. Dziewczyny za mną zostają coraz bardziej, aż w końcu tracę je z oczu, za to przede mną na horyzoncie pojawia się postać, którą teraz gonię.

Miejsce jest niesamowite – poza niesamowitością samych tych kalafiorów – jestem jakby pośrodku olbrzymiej patelni, której brzegi stanowią majaczące na horyzoncie góry. Ale poza tym płasko aż po ten horyzont. Nie podejmuję się określić jak daleko może być do tych gór na końcu tej perspektywy. Ale na pewno strasznie daleko. Skojarzenie z „patelnią” potęguje fakt, że wokół mnie powietrze drga z gorąca. Gdyby nie ta majacząca postać przede mną daleko z przodu, można by wpaść w jakąś depresję. Jestem pośrodku niczego, z nieba żar 43–44 stopnie, wokół nikogo w zasięgu głosu, wody ubywa, horyzont się nie przybliża … Trzeba napierać, żeby nie zrobiło się dramatycznie. Próbuję utrzymać tempo szybkiego marszu, bo znowu przebijam się przez kalafiory. I wtedy nagle lewa stopa leci w dół – załamał się jeden z kalafiorów – nie zdążyłem tego skontrować, zareagować odpowiednio szybko, stopa wygina się w stawie skokowym. Boli jak cholera, zatrzymuję się, siadam na chwilę, rozpoznaję sytuację – złamana nie jest, wydaje się, że nie ma trwałych uszkodzeń, ale zwichnęła się albo mocno nadwyrężyła. Fuck! Lepszego miejsca i czasu nie mogłem sobie wymyślić na takie zdarzenie. Do najbliższego CP chyba jakieś 5 km, potem do mety kolejne 10. No nic, siedzenie tu niczego nie zmieni, słońce wcale nie zgasło i nowej wody nikt mi nie naleje. Próbuję zignorować to, co się stało, i posuwać się dalej, ale z biegania to już dzisiaj chyba nic nie będzie… Próbuję iść szybko, ale tempo wyraźnie spadło. Postać przede mną powoli rozmywa się w drgającym z gorąca powietrzu. Długa droga przez salt flats jeszcze się wydłuża przez ten wolny i ostrożny marsz. W końcu kuśtykając dochodzę do punktu kontrolnego za tymi polami solnymi, ale jeszcze przed CP doganiają mnie dwie dziewczyny. Na punkcie dłuższa przerwa, zdjęcie buta, ocena strat. Niestety ból się utrzymuje, widać opuchnięty staw, co robić, co robić…

Powoli dochodzi do mnie, że ta sytuacja będzie miała kluczowe znaczenie dla mojego dalszego udziału w tej zabawie. Nastawiam się na marsz przez następne 10 km, do mety dzisiejszego odcinka, nic więcej nie wymyślę. Zakładam bandaż kompresyjny i ruszam. Gdy opuszczam ten CP, wchodzi na punkt grupa trzech zawodników – Izraelczyk, rangers z USA i Nuno z Portugalii. Kolejne 5–6 km idziemy razem gruntową, płaską drogą, czasem wolniej, czasem szybciej, potem wychodzimy na asfalt, gdzie nieco szybszym marszem wypracowuję nad nimi dwu–trzyminutową przewagę. Normalnie cały ten odcinek bym przebiegł lekkim truchtem w ciągu 60–70 min. Ale w tej sytuacji zajęło mi to ponad dwie godziny. Próba truchtu jest bardzo bolesna. Na tym odcinku wyprzedza mnie jeszcze kilka osób – właśnie biegiem – i ostatecznie melduję się na mecie z lokatą 28. W generalce po wszystkich czterech etapach mam mimo to pozycję 25, co przed startem brałbym w ciemno. Mocno zdenerwowany pierwsze kroki kieruję do namiotu medycznego – ale w tych polowych warunkach lekarze nic więcej nie są w stanie mi pomóc. Diagnoza pokrywa się z moją – zwichnięcie lub nadwyrężenie. Opuchlizna powinna trochę się zmniejszyć w ciągu nocy ale problem pozostanie i cudu nie będzie. Pozostają maści, masaż, bandaż. Rada medyków – nie biegać przez co najmniej tydzień. Bardzo zabawna skoro następnego dnia czeka na mnie Long Stage, czyli ponad 70 km do pokonania. Dostaję od lekarzy maść rozgrzewającą i zostaję z dylematem, który muszę rozstrzygnąć o poranku dnia następnego – „Go or not to go???”.

Etap 5 – long stage, 71 km

To przedostatni, ale najdłuższy etap. I najważniejszy – tu zdarzają się największe przetasowania, dramaty etc. Normalnie ekscytacja sięgałaby chyba zenitu, bo mimo czterech etapów fizycznie i mentalnie czuję się dobrze, bardzo jestem ciekaw, czy i ile pozycji udałoby mi się przesunąć do przodu. Ale jest inaczej, bo już przy porannym zakładaniu skarpetek czuję, że lewy staw skokowy nie puścił i że to on będzie dziś decydował o przebiegu dnia. Omija mnie chmura endorfin kłębiących się nad całym obozem i tłumem prawie stu osób szykujących się do startu. Zamykam się w sobie i próbuję wymyślić jakiś plan, wydedukować, na co mogę sobie pozwolić. Decyduję się ostatecznie na start z celem „byle dotrzeć do mety etapu w limicie” i z mocną obietnicą, że jak sytuacja będzie się pogarszała poza jakiś racjonalny próg bólu i zniszczenia, to schodzę z trasy.

Stopa w bandażu, wcześniej smaruję jeszcze kostkę jakąś maścią sprezentowaną przez japońskiego współspacza z namiotu. Zakładam, że będę cały czas szedł – limit to aż 26 godzin, więc wyliczam, że nawet przy marszu w tempie 20 min/km powinienem się zmieścić. A to przecież bardzo wolne tempo! Pierwszy odcinek to 15 km i limit 3,5 godziny. W czasie marszu czuję ból, wlokę się, na pierwszym punkcie kontrolnym jestem chyba piąty od końca po ponad trzech godzinach. Fatalnie jest i fatalnie się czuję. Nowa maść i nowy bandaż. W międzyczasie dochodzi para „sweepersów”, czyli dwie osoby ze strony organizatorów oznaczające koniec stawki i zbierające oznaczenia trasy. Dwie osoby rezygnują i wycofują się tutaj z biegu…

Zaciskam zęby i ruszam – może i nie biegam bardzo szybko, ale jeszcze nigdy nie widziałem końca wyścigu. Na kolejnym odcinku coś się przestawia, jestem w stanie tolerować ten ból i przyspieszyć tempo. Nawet wyprzedzam parę osób. Wpadam w coś w rodzaju transu i kolejne ok. 20 km pokonuję stałym rytmem. Mniej więcej co półtorej godziny paracetamol. Jak ja bym tu pobiegł … Teren widokowo super i nadaje się do biegania, płasko, raz lekko w górę, raz lekko opada. Długie proste odcinki. To naprawdę frustrujące. Nawet podejmuję próbę truchtu, ale ból od razu się nasila i wybija mi z głowy takie pomysły. Postanawiam nie ryzykować, sporo kilometrów jeszcze przede mną.

Drugi CP mijam w marszu, nabieram tylko wody – nie chcę kombinować z oglądaniem nogi skoro wszystko jakoś działa. Dopiero na kolejnym punkcie siadam, przewijam bandaże, chwila masowania, odpoczynku. Ruszam dalej z jakimś Koreańczykiem, mamy przed sobą 12 km do CP4 i wejście na wielką wydmę. Rozmowa pozwala trochę zabić czas i odwrócić uwagę od problemów ze stopą. Idziemy po zróżnicowanym terenie – trochę wykwitów solnych, trochę skał i piachu, nie ma nudy, ale staw skokowy też się nie nudzi – musi pracować w różnych płaszczyznach. Ból stopniowo narasta. Kolejne painkillery już nie działają, zresztą doktor na jednym z CP mówi, żebym nie przesadzał z tymi tabletkami – jest jakiś limit dzienny, a potem organizm może zacząć dziwnie reagować. Kryzys przychodzi ok. 40. kilometra po ponad dziewięciu godzinach marszu. Koreańczyk pokazał mi plecy i szybszym tempem zniknął z przodu. Jest po 17:00, więc mniej więcej od sześciu godzin idę odkrytym terenem, w pełnym słońcu (w temperaturze wyższej niż 40 stopni), co też ma znaczenie. Ale najgorsze jest to, że próbując chronić lewą stopę przeciążyłem prawą i ona też zaczęła mi teraz dokuczać, dość intensywnie. W zasadzie od pewnego momentu każde zgięcie stopy generuje pulsujący ból w okolicy prawego stawu, promieniujący na piszczel. Parę razy muszę wręcz stanąć i chwilę odczekać, bo ból jest tak dokuczliwy. Mogę więc teraz wybierać, na której nodze się skupić … ale już nie mam na co przenieść ciężaru tego marszu. Pozostają kijki i kuśtykanie.

Próbuję znaleźć motywację, aby dalej z tym walczyć. Przede mną olbrzymia wydma, na którą trzeba się wdrapać, a za nią 2 km do CP4, a potem kolejne ok. 6 km do dużego obozu pośredniego, w którym nawet można się przespać i zrobić sobie coś ciepłego do jedzenia. W odróżnieniu od „zwykłych” punktów kontrolnych, z których trzeba zniknąć w ciągu 15 min, ten jeden na long stage’u jest punktem, gdzie można spędzić do trzech godzin. Dotarcie do niego staje się moim małym celem. Po wejściu na szczyt wydmy trasa prowadzi ok. 1 km jej grzbietem, który pokryty jest nierównymi, gęsto usianymi kamolami, jakby wtopionymi w podłoże na sztorc. Strasznie to wszystko nierówne i kanciaste, jakby złośliwie zorganizowane, wymusza nierówne stawianie stopy i strasznie mnie zmęczyło. Mój lewy staw skokowy żyje swoim życiem, a ja swoim. Tempo spada mi tu do ok. 30 min/km, w głowie złe myśli o wycofaniu. Przejście tego przeklętego grzbietu zajmuje mi o wiele więcej niż bym sobie życzył, ale przede wszystkim lekko podłamuje mnie psychicznie. Skoro tutaj muszę co parę minut przystawać, żeby dać prawej stopie jakiś impuls odwrotny do zginania, to jak mam zrobić kolejne 30 km?! Pomimo tych czarnych chmur w głowie muszę się zachwycić widokiem – poniżej widzę już namiot czwartego punktu kontrolnego, jest bliziutko, ale za nim po horyzont niezmierzona przestrzeń, która przyprawia o zawrót głowy. Takie samo zresztą wrażenie było z drugiej strony, po wejściu na tę wydmę – zdjęcia trochę dają wyobrażenie o czym mowa, ale to uczucie nieskończoności jest nie do oddania!

Schodzę powoli do CP4, czeka tu na nas niespodzianka w postaci małej puszki coli dla każdego. Naprawdę miła rzecz – w trzech łykach do organizmu trafia zimna dawka kofeiny i cukrów. Siadam w cieniu i rozmawiam z doktorem. Lekarze na tej imprezie w ogóle są fajni, kompetentni i bardzo pomocni – ich celem nie jest szukanie pretekstu, żeby kogoś zdjąć z trasy, ale szukanie sposobu, aby każdemu, kto tylko tego chce, umożliwić kontynuację procesu samozniszczenia. Oczywiście w granicach, które uznają za jeszcze bezpieczne, choć te granice są tu mocno przesunięte – jesteśmy w końcu na imprezie ultra, ekstremalnej. Lekarz opatruje mi oba stawy i prawy piszczel, twierdzi, że te 6 km na pewno zrobię, a tam mam szansę na dłuższy odpoczynek. To brzmi rozsądnie, więc zbieram się w sobie i startuję. W międzyczasie widzę Bena z USA, który rezygnuje tu z dalszego biegu – na stopach ma więcej pęcherzy niż zdrowej skóry, każdy krok to przeszywający ból, o czym regularnie daje znać całemu światu, głośno jęcząc w czasie marszu. Rozumiem jego decyzję i współczuję, bo wyglądał na mocnego i zdeterminowanego zawodnika.

Po ok. 2 godz. pokonuję te 6 km do obozu pośredniego, CP5. Odcinek był prosty technicznie, biegowo do zrobienia w jakieś pół godziny... Tam robię sobie ponad godzinę przerwy, lekarze próbują sprawić, aby moje stawy skokowe jeszcze chwilę podziałały, ja robię sobie mały obiadek, ciepłe picie. Do mety zostało 25 km. Myślę o tym, czy się nie przespać – w drodze jestem już 12 godzin – ale ostatecznie dochodzę do wniosku, że teraz organizm, mięśnie, stawy są rozgrzane, a jak się położę, to wszystko mi zesztywnieje, zastygnie i potem w ogóle mogę nie wstać i się nie ruszyć. Zwlekam się więc i ruszam już po zmroku, ok. 21:00.

Lampka, kurtka przeciwwiatrowa – zaczęło dość mocno wiać i jest wyraźnie zimniej. Idzie mi się trochę lepiej, ta godzina przerwy trochę pomogła, szczególnie prawa noga odetchnęła. Chociaż tyle pozytywów, bo jestem tu sam, w środku nocy, w środku niczego, z „małymi” problemami … Buzuje we mnie mieszanka frustracji, wielkiego wkurwu, niemocy etc. Mam siły, a nie mogę ich wykorzystać, teren zachęca do biegania, a ja nie mogę biec… Te ostatnie 25 km to po prostu historia przekonywania się do kolejnych kroków, zaciskania zębów i odliczania na stoperze każdych kolejnych 100 m. Dzielę w głowie cały ten dystans na piątki, to z kolei na kilometrówki i odhaczam po kolei. Udaje mi się osiągnąć tempo między 14 a 20 min/km i staram się go trzymać. Szczęśliwie mam spory zapas czasowy, więc z każdym kilometrem mniej się stresuję tym, czy dotrę w ogóle, czy dotrę w limicie, tylko po prostu chciałbym już w ogóle dojść…

Zaczynam też odczuwać zwykły głód (kolejny problem, co za niespodzianka) – zakładałem, że ten dystans pokonam w maks.15 godzin i na taki czas dostosowałem zapasy jedzenia i ilość kalorii na ten dzień. No i już dawno to wszystko zjadłem. Wydłużony czas i zapewne walka organizmu z kontuzją kosztowała mnie dodatkową porcję energii. Trudno, najwyżej naruszę zapasy na dzień następny, ale na razie staram się wytrzymać. Do bólu nóg zacząłem się już chyba przyzwyczajać, po prostu stał się częścią tego dnia. Podbudowuje mnie trochę fakt, że tym moim marszem, pomimo kontuzji, udaje mi się dogonić i minąć Niemca Sebastiana, jakiegoś Chińczyka i paru innych, którzy odpoczywali na ostatnim punkcie kontrolnym, przed Valle de la Luna, tj. Doliną Księżycową. To spora pustynna atrakcja turystyczna w okolicy San Pedro, w ciągu dnia są tu tłumy turystów dowożonych busikami i jeepami. Ja pokonuję ten teren nocą, przy świetle gwiazd i księżyca, wdzięcznym krokiem zombie – wszystko to w jakiś mroczny sposób składa się w logiczną całość. Już nigdzie nie stawałem, ostatnie 10 km pokonuję w transie, próbując nie zasnąć i ostatecznie ok. 3:00 w nocy melduję się na mecie z lokatą nr 64.

Ufff, czuję ulgę i jakieś ziarenko satysfakcji, ale główne pragnienie koncentruje się na tym, aby się najeść, położyć i żeby mi było ciepło. Cały obóz generalnie śpi poza organizatorami, przy ognisku tylko paru zawodników, którzy chyba niedawno tu dotarli. Staram się jak najszybciej uzupełnić suplementy, coś zjeść ciepłego, wypić izo. Rozkładam śpiwór, zdejmuję buty, dokładam dodatkową warstwę ubrania i tak jak stoję wsuwam się do namiotu, przyjmując wreszcie upragnioną pozycję horyzontalną. W moim namiocie brakuje jeszcze dwóch osób do kompletu (potem okaże się, że Japończyk dotarł parę godzin później, a Dee z Australii wycofała się po drodze). Przez godzinę się jeszcze męczę, nie mogąc zasnąć, przez oba stawy przechodzą jakieś fale pulsującego bólu, przez parę minut wpadam w jakieś drgawki, organizm próbuje chyba znaleźć nowy poziom równowagi. Gdy jestem już blisko stabilizacji, nagle odzywają się nerki i mówią, że muszę pójść do toitoia… To chyba był najbardziej dramatyczny moment całej tej eskapady. Wygramolenie się w moim stanie ze śpiwora, namiotu, przedarcie się na sztywniejących nogach 200 m do toalet i powrót – naprawdę niezapomniana dawka wysiłku i emocji odpowiednio komentowana przeez mnie na bieżąco i nie do zacytowania tutaj… Ale potem już tylko błogi sen przez parę godzin.

Etap 6 – finał, 8 km

Dzień po long stage’u był dniem wolnym. Im ktoś wcześniej dotarł, tym więcej czasu miał na odbudowę sił witalnych. W moim przypadku było to zbawienne. Cały ten dzień spędziłem, koncentrując się na moich dwóch kostkach i prawym piszczelu. O dziwo, nie miałem żadnego pęcherza – a wiele osób właśnie z tym miało największy problem. Najczęstszym widokiem w obozie były otejpowane mniej lub bardziej stopy i ludzie z igłami w dłoniach pochyleni nad swoimi stopami, palcami etc. Namiot medyczny oblężony cały dzień, w obozie dzień wspomnień, analizowania minionych pięciu dni, wzmacniania relacji międzynarodowych etc. Mnie natomiast dzień minął na leżeniu w namiocie z nogami w górze, masowaniu, rolowaniu, nakładaniu kolejnych warstw maści rozgrzewających etc. Chciałem zbić na przykład opuchliznę kostek do takiego stopnia, aby chociaż zdjąć opaski kompresyjne z łydek :). Nie udało się. (Byłem w stanie je zdjąć dopiero po trzech kolejnych dniach). Te zabiegi przerywałem tylko na zrobienie posiłków. Miłym przerywnikiem było też przekomarzanie się ze Stephanem, który – jak się okazało – po pięciu etapach był 1,5 minuty za mną w ogólnym rankingu i szykował się na przeskoczenie mnie na etapie finałowym. Ja byłem na razie 40., a on 41. Przychodził więc co jakiś czas do naszego namiotu i sprawdzał efekty moich zabiegów. Niby mnie to nie obchodziło, ale jak tak często mnie nachodził to jakiś nerw się we mnie obudził – że niby dlaczego mam się dać wyprzedzić? Ale myśli o wielkim boju ze Stephanem o jedno miejsce ostatniego dnia gasiły szybko świeże wspomnienia przeżyć w trakcie poprzedniego etapu.

W końcu zapadła noc, a po niej nadszedł start na finałowe 8 km. Nie mam żadnej strategii, mam za to tyle nagromadzonej energii i negatywnych emocji po piątym etapie, że stawiam wszystko na jedną kartę. Decyzja podjęta w trakcie porannego marszu do toalety, w czasie którego testuję jak pracują stopy. Po całym dniu i nocy odpoczynku jakoś pracują, więc dochodzę do wniosku, że mogą wytrzymać 40–50 minut ostrej orki. Nie chcę spędzić dwóch–trzech godzin na pokonywaniu tego krótkiego 8-kilometrowego dystansu. Obie kostki w bandażach kompresyjnych, painkillery zażyte na 30 min przed startem, aby zaczęły działać kiedy trzeba, wymiana przedstartowych żarcików ze Stephanem i ruszam najpierw truchtem. Steph poleciał od razu, rzucając mi kątem oka badawcze spojrzenie. Ja ruszam powolnym truchcikiem. Jakoś to wszystko u mnie działa, więc próbuję stopniowo przyspieszać, przesuwając się powoli do przodu. Widać, że większość traktuje ten finałowy, krótki odcinek relaksacyjnie i celebruje końcówkę całej tygodniowej przygody. Ale początek stawki walczy jak każdego dnia. Czuję stawy przy każdym kroku, ale można wytrzymać, jestem głodny biegania, więc biegnę coraz szybciej i wydziela mi się mnóstwo endorfin. Biegnę, mogę biec, jakie to cudowne uczucie, wracam do życia!

Przyspieszam, choć boli i stopniowo dochodzę prawie do 5 min/km. Mniej więcej w połowie dystansu dochodzę Stephana, który biegnie na jakiejś 15.–16. pozycji – mam swój mały triumf, kiedy go wymijam. Szczęśliwie udaje się trzymać tempo przez kolejne kilometry, mijam kolejne mocne osoby z tego biegu – Kathię, Asha, Deo – daje mi to ogromną dawkę energii. Pod koniec dystansu stawy skokowe zaczynają piec żywym ogniem, daje znać zakumulowane po pięciu dniach zmęczenie w udach i łydkach, czuję, że jestem na granicy skurczu w prawym udzie, więc gdy na ok. 2 km od mety mijam Simona – kolegę z namiotu – i wychodzę na 10. pozycję, stabilizuję tempo i już do końca staram się tylko kontrolować sytuację. Ależ jest genialnie – po paru minutach biegu uliczkami San Pedro w końcu meta, tłum ludzi, bębny i na tym etapie melduję się na 10. miejscu! 8 km pokonanych w 47 minut. W normalnych warunkach dramatycznie wolno, ale jest to ostatnie 8 km w ramach 250 km, po pokonaniu ponad pięciokrotnego dystansu maratońskiego i po ok. 90 km na kontuzjowanych stawach … Więc mimo wszystko jestem zadowolony. Chociaż po finiszu mam wrażenie, że w lewej kostce staw mi się gotuje, a w prawej jest niewiele lepiej.

Upragniony medal zawisa na szyi, mnóstwo gratulacji, uścisków, fala tłumionych emocji w końcu może znaleźć ujście – zakończenie imprezy jest fantastyczne i niepowtarzalne! To jeden z tych momentów, które na długo zapadają w pamięci i do których wraca się z namiętną, nałogową przyjemnością… Ale jednocześnie tak trudno o tym opowiedzieć innym, oddać pełną gamę uczuć i emocji, jakie dane jest przeżyć w tej wyjątkowej chwili.

Dla chętnych pizza i cola od orgów bez ograniczeń, wszyscy czekamy na kolejnych wbiegających na metę. Ostatni zawodnicy wbiegają po ok. 1,5 godziny od startu – zafundowali sobie długi, niespieszny spacer. Na koniec zbiorowe zdjęcie, a potem już w podgrupach obowiązkowy wypad na stek podlany piwem w ramach uzupełnienia niedoborów kalorii.

A potem powolny powrót do życia pobiegowego. Najpierw wymarzony prysznic i chwila błogiego leżenia na wygodnym łóżku w hotelu. Potem, jeszcze tego samego dnia wieczorem impreza dla wszystkich finiszerów. Pokaz slajdów, chwile wspomnień, wspólne rozmowy przy stole, rozdanie trofeów najlepszym w różnych kategoriach, wymiany kontaktów, namawianie się na następne starty. Kończymy późnym wieczorem, a gdy adrenalina w końcu opada, sen nadchodzi znienacka. Bieg się skończył, ale w głowie będzie tkwił jeszcze długie tygodnie, dość trudno pozbyć się różnych obrazów i przeżyć. A najlepszym sposobem na uwolnienie się od nich jest planowanie następnego wyzwania.