Kiedy wpadałem na metę tegorocznego ZUK-a, nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że na kolejny start w zawodach górskich przyjdzie mi czekać 3 miesiące.
Każdy z nas wie co wydarzyło się po 13 marca. To z czym musieli zmierzyć organizatorzy imprez biegowych, restauratorzy, właściciele hoteli oraz sami biegacze było czymś czego nikt się nie spodziewał. Wszyscy stanęliśmy przed wyzwaniem na które nik nie był przygotowany.
Na biegowym kalendarzu pojawiały się kolejne skreślone zawody. Do mych oczu cisnęły się łzy pojawiła się frustracja. Moje wymarzone Lavaredo, impreza, która miała być wisienką na torcie tegorocznych startów odpłyneła w siną dal. W żadnym momencie nie miałem pretensji do orgów za odwołanie biegów. To nie ich wina, musieli stawić czoła nowemu wyzwaniu. Cieszy mnie fakt, że większość biegowej braci podeszła do tematu ze zrozumieniem. Są rzeczy na które poprostu nie mamy wpływu.
Dni mijały powoli a mnie z każdym tygodniem było coraz ciężej wychodzić na treningi. Pojawiąły się coraz nowsze obostrzenia. Zacząłem zastanawiać się w którą stronę to wszystko zmierza. Kiedy zacząłem spisywać na straty tegoroczny sezon przez sieć przebiegła informacja, że pewien Organizator nie małej bieszczadzkiej imprezy nie zamierza się tak łatwo poddać.
Niejaki Mirosław stwierdził, że zawody się odbędą i nic go przed tym nie powstrzyma... Gdy tylko dowiedziałem się o tym fakcie zapaliła się lampka w mej głowie. Już wiedziałem : jadę w Bieszczady. :) Formuła corocznego festiwalu została mocno zmieniona. Obecna sytuacja uniemożliwiła rozegranie zawodów w tradycyjnej formule. Organizatorzy zaproponowali biegaczom ciekawe rozwiazanie.
Po pierwsze : został wydłużony czas trwania samego festiwalu, rozpoczął się nie jak planowano :11 czerwca a już w sobotę 6 czerwca. Nie było mowy o wspólnym starcie, każdy z biegaczy mógł wybrać dowolny termin i godzinę startu mieszczącą się między 6 a 13 czerwca. Na start zawodnicy wchodzili pojedyńczo, bądź parami w przypadku klasycznego Rzeźnika. Dzięki temu uniknięto tłumów i ograniczono kontakt miedzy uczestnikami.
Dużym plusem dla niektórych zawodników było zniesienie limitów czasowych. Przysłuchując się rozmowom co poniektórych z nich była to jedyna szansa aby ukończyć zawody w limicie czasowym. Dodatkowo w tym roku zrezygnowano z punktów odżywczych, koncertów,imprez towarzyszących itp. Czy festiwal na tym ucierpiał ? dla mnie nie, czułem , że uczestniczę w czymś wyjątkowym.
W tym roku w trakcie festiwalu rzeźnickiego postanowiłem zmierzyć się z dystansem SKY mierzącym około 51 km. Dla mnie była to wyjątkowa impreza, po raz pierwszy w zawodach towarzyszła mi moja sunia Nanga, kochany owczarek australijski.
Postanowiłem, że na trasę ruszę 12 czerwca skoro świt. Pogoda zweryfikowała moje plany. Pobódka o 5 rano a za oknem armagiedon. Zlewa jakiej dawno nie widziałem. Postanowoiłem, że nigdzie mi się nie śpieszy. Decyzja o przeczekaniu ulewy okazała się słuszna. 7:31 to godzina kiedy ruszyliśmy z Nangą na trasę. Już pierwsze metry pokazały nam, że to będzie ciężki dzień. Nie wiem skąd organizator dowióżł tyle błota na trasę. . Jedno jest pewne - postarał się i to bardzo.
Pierwsze 300 metrów i moje piękne niebieskie Salomony wyglądały jakbym moczył je przez tydzień w błocie :)
Chwilę później brodziłem już po kolana w strumieniu. W butach mokro ale za to jak ładnie znowu wyglądają moje speedcrossy. :)
Chwila oddechu i ruszamy ostro do góry brodząc po kostki w błocie. Obserwowałem Nangę początkowo starała się unikać błotnych kąpieli, po jakimś czasie podobnie jak mnie było jej wszystko jedno :) Ze względu na brak punktów odżywczych trasy większości biegów składały się z pętli wokół Cisnej. Pozwalało to na uzupełnienie zapasów biegaczom wybiegającym na kolejną pętlę.
Trasa Sky wiodła j w kierunku Rożków następnie zbiegamy do Lisznej. Kolejny etap to wspinaczka na masyw Hyrlatej. Który to już raz przychodzi mi się zmierzyć z podejściem pod ten wymagający szczyt. Powietrze jes ciężkie. Unosi się delikatna mgła. Zastanawiam się czy aby napewno znajduję się w Bieszczadach a nie Laosie :) Po osiągnieciu Hyrlatej zbiegamy w dół do Roztok Górnych, teraz tylko musimy wspiąć się na Jasło.
W mej pamieci na długo zapadnie odcinek wiodący potokiem. Trzeba było pokonać około 200 metrów brnąc po kostki w wodzie do góry pokonując róznego rodzaju przeszkody. W pewnym momencie Nanga powiedziała : dosyć :) umawialiśmy się na bieganie po górach, miało być trochę kamieni i błota ale zapitalanie po strumieniach pod górę ? chyba zwariowałeś. i tak chcąc nie chcąc musiałem pewien odcinek potoku przejść z psem na rękach :)
Docieramy w końcu do Jasła, w tym miejscu ruch panuje jak w ulu, to tutaj spotyka się kilka tras.
Ludzie pojawiają się z każdej strony. Towarzyszy nam piękna pogoda, w głowie kłębi się myśl jeszcze niecała godzina i będę miał za sobą pierwszą pętlę.
Nanga wzbudza olbrzymie zainteresowanie. Towarzyszy nam gromki doping, biegnie się dzięki temu raźniej.Jest tak zajebiście , że tracę na chwilę koncentrację a chwilę później równowagę, Nanga ciągnie mnie do przodu i klops.
Takiej gleby dawno nie zaliczyłem. Na całe szczęscie ląduję w jagodzinach, które amortyzują upadek. Kończy się na obtartym tyłku. :) Nie wiem kto bardziej się wystraszył pies czy ja. :)
Jedno jest pewne : język psi czyni cuda :) Po kilku chlapnięciach ozorem po mej facjacie dochodzę do siebie i ruszamy dalej w dół.
Na zbiegach jest masakrycznie ślisko, staram się cały czas zachować uwagę. Po godzinie pojawia się znowu bród. Pokonanie go tym razem idzie dużo sprawniej.
Jeszcze chwila i jestesmy po pierwszej części. Tutaj czeka na nas Kasia, szybkie uzupełnienie elektrolitów, napełnienie wody i ruszamy na drugą pętlę.
Tym razem czeka na nas czerwona trasa.
Trzeci raz mierzymy sięz brodem w Cisnej i pędzimy dalej. Błotem do góry i wpadamy na szutrową drogę wiodącą na wysokości Smerka. Jest to najmniej ciekawy fragment trasy mocno biegowy ale upał daje się nam w znaki. Co kilkanaście minut przystajemy aby Nanga mogła się przepłukać w przydrożnym rowie z wodą. Połykamy kolejne kilometry i po godzinie zaczynamy wspinaczkę do góry.
W końcu pojawia się długo wyczekiwane błoto. :) Zastanawiam sie brodząc w breji po kostki ile rodzajów błota spotkałem dzisiaj na trasie. :)
I tak było : klasyczne błotko, błoto zasysające wszystko co w nie wpadnie, błoto śmierdzące jak tyłek bieszczadzkiego niedźwiadka, rzadkie, gęste, wyjeżdżające spod nóg , no kurde trochę tego było.
Mozolnie pokonujemy kolejne metry zblizając się w stronę Fereczatej. Dalej tylko Okrąglik , Jasło , Małe Jasło. To co najgorsze mamy za sobą, puszczamy się spokojnie w dół. Po raz ostatni tego dnia przeprawiamy się przez bród. Juz widzimy metę. Zatrzymuję się i biorę Nangę na ręce , tak wbiegamy na metę. Uporanie sie z trasą zajęło nam 7 godzin i 46 minut, obiektywnie patrząc na warunki to bardzo dobry czas.
Otrzymujemy medale, Nanga również a jakże za to jak spisywała się na trasie otrzymuje jeszcze serdelka :) Teraz czas na zasłużone pifko i odpoczynek.
Na następny dzierń już w czwórkę ruszamy na trasę Dycha na Jeleni Skok. My znaczy sie Kasia, Beata i Nanga. Dzisiaj bawimy się trasą , chłoniemy widoki, Nanga momantami biega sobie luzem. Co nie zmienia faktu, że na trasie błota nie ubyło :) Biegniemy najpierw na Jeleni Skok tam kierujemy się w stronę Majdanu dalej atakujemy na Hon, zaliczamy ostry zbieg i powoli żegnamy się z bieszczadzkim błotem :) Po pokonaniu asfaltowego odcinka wbiegamy na stadion i kończymy przygodę z bieszczadzkim festiwalem.
To był bardzo dobry czas. Brawa dla organizatorów, że udało im się mimo wielu przeciwności zorganizować świetną imprezę.
Bieszczady skradły me serce. Uwielbiam tutaj przyjeżdżać . To nic , że droga tutaj wiedzie kręta i wyboista, warto przemęczyć się parę godzin w samochodzie. Powiem tak : to co oferuje ten region rekompensuje wszelkie niedogodności.
Do zobaczenia w październiku.
fot. Ultralovers, Michał Złotowski, Jolanta Błasiak Wielgus, zbiór własny