Wstęp
Bieg Rzeźnika. Ikona. Legenda. Must do. Marzenie każdego biegacza, zwłaszcza na początku ultra drogi. Niektórzy mówią, że komercja, że bez Połonin to nie to, że klimat już zupełnie inny. Ale wielu wraca, a każdy marzy, żeby mieć go w portofolio. Marzyłem więc i ja. Namówiłem Kasię (długo to nie trwało), zapisaliśmy i czekamy z zapartym tchem na losowanie. No i lipa. Odpadliśmy. W sumie punktów mieliśmy mało, to się nie ma co dziwić. Ale warto by tych punktów dozbierać na przyszły rok. Co tam mają jeszcze ciekawego? O! Bieg Rzeźnika Ultra 115 km. Brzmi groźnie. Konsultacja z Rafałem (najbardziej doświadczony Ultras wśród znajomych). Mówi, że jak chcieliśmy zrobić klasyka w 16 godzin (80 km) to w zasadzie bez problemu powinniśmy skończyć Ultra w 24 godziny. On zresztą też atakuje, ale ambitniej - wersję 140 km (limit ten sam). No i jeszcze trasa pewnie po Połoninach jak w 2017. Wiele nie czekając zapisaliśmy się.
Na początku roku ogarnąłem kwaterę dla całej rodziny. Trasa oczywiście nieznana (bo po co takie tam detale uczestnikom z wyprzedzeniem podawać). Ale biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku start był z Polańczyka i że są tam “atrakcje” dla dzieciaków, padło właśnie na Polańczyk.
W ramach przygotowań w styczniu Zamieć na Skrzyczne, coby zobaczyć jak się biega w górach i co jakiś leśne biegi w Puszczy Kampinoskiej. No przecież Bieszczady to zdaje się takie łagodne górki, nie to co jakieś Tatry.
Trasę w końcu też pokazali. Około 5000 m przewyższenia, nie ukrywam, wrażenie zrobiło solidne. Przecież Bieszczady to miały być łagodne górki. Start oczywiście nie z Polańczyka, ale za to pierwszy punkt żywieniowy w Skalnym Spa. Fajnie, to Anulka tam na nas poczeka i może jakieś bluzy doniesie.
Bieszczady
Od momentu zapisów zacząłem trochę mocniej interesować się tematyką Bieszczadzką. Wcześniej to tylko “Watahę” się obejrzało. Jak coś mówili o retortach, to myślałem, że to taka miejscowość. Z przyjemnością zabrałem sie za seriale paradokumentalne na Polsat Play i Discovery. Trochę mnie wystraszyło dosyć prawdopodobne spotkanie z niedźwiedziem, z niedowierzaniem patrzyłem na błotne rowy, które na Durnej robili drwale (no przecież w telewizji to wszystko muszą ubarwić), a jedyne skojarzenie z Hyrlatą to była cherlawa osoba.
Już w czasie drogi, tak gdzieś od Sanoka, zorientowałem się, że te drogi mocno kręte i nad wyraz strome. No ale jak to? Przecież te Bieszczady miały być łagodne i malownicze. Jakie są łagodne to mi rano pokazał spacerek do spożywczaka. Po 200 metrach człowiek zadyszkę łapał. Oczywiście od początku wiedziałem, że górski ultra to nie jest półmaraton w mieście, ale takich nachyleń się nie spodziewałem.
W czwartek najpierw biegi dla dzieci w Skalny Spa. Majcia chciała pobiec więc wybraliśmy się tam, po drodze odwiedzając pobliski punkt widokowy (wiedziałem, że trasa biegu też tamtędy prowadzi i lekkie ciarki mnie przeszły, jak tam jest wysoko - a przecież na mapie ten fragment wydaje się prawie płaski). Widok faktycznie niesamowity na zalew i góry po drugiej stronie. Szkoda, że będziemy tu biec po zmroku. Biegi dzieci zaliczone (przy okazji zauważyłem, że chyba pół hotelu było zajęte przez orgów bo było ich tam mnóstwo, a sprawiali wrażenie jakby przyszli prosto z pokoi).
Teraz plan odebrania pakietów. Ustawiliśmy się całą grupą w Cisnej na orliku około 18. Miała być nasza trójka od Ultra (Kasia, Rafał i ja), Alex, który właśnie biegł Sky i Edyta z Jackiem co ostrożnie Rzeźniczka wybrali (no i moja Anulka oraz “kasiowi” Adam i Malwina jako kibice). Może jak będziemy taką fajną bandą to nas Ultralovers dostrzeże i ładna fotka się trafi? Oczywiście na miejscu jakoś tak się rozeszło, że każdy dotarł w innym czasie, każdy sam pakiety odebrał. Na wejściu nadzialiśmy się na sponiewieranego Alexa, który z uśmiechem oświadczył, że zszedł z trasy Sky, bo i tak by się w limicie (który przedłużono o godzinę z racji upału) nie załapał. No, to nie była dobra wróżba dla nas. Zebraliśmy się wszyscy w Siekierezadzie i już po drobnych 14 godzinach czekania, zjedliśmy własne “pasta party”. Dla mnie padające wkoło hasła typu “To podejście na Łopiennik z drugiej strony już takie niefajne”, “Hon to dopiero jest przewyższenie”, itp. itd były zupełnie niezrozumiałe. Tych szczytów dookoła tyle, że jak to wszystko spamiętać? No, może poza Łopiennikiem bo faktycznie góruje nad Cisną. Miło było, ale się skończyło. Umówiliśmy się na piątek na 17 i trzeba było wracać do Polańczyka.
Piątek przed biegiem
Start 19:15, czyli na Orliku trzeba być koło 17, a więc czasu mnóstwo. Ponieważ wiedziałem, że czeka mnie doba bez odpoczynku, próbowałem wyspać się na zapas. Udało się do 9. Śniadanko i pomysł przejażdżki rowerowej z Anulką i dzieciakami na zaporę. Co to tam, raptem 6 km w jedną stronę, to mi chyba nie zaszkodzi. Na wszelki wypadek, jeszcze przed wyruszeniem skompletowałem cały sprzęt. Depozyt, przepak, plecak na start, bluza+baterie+prowiant dla Anulki coby do Skalnego na punkt przyniosła. No i ciuchy. Chyba wszystko, można jechać na wycieczkę.
Po drodze spotkaliśmy naszą Dogoniową ekipę, która też wybrała się na rowery (tyle że wodne), mój pomysł pedałowania na zaporę kwitując stukaniem się w czoło. Dotarł też Grzesiu, który na wszystkie biegi przyjeżdża, biegnie i odjeżdża (nawet jeśli tak jak tu jedzie się od nas jakieś 6-7 godzin). Wzięliśmy rowery i pojechaliśmy do Soliny. Jazda fantastyczna, choć można się było zdrowo umęczyć na podjazdach (tłumaczyłem sobie, że rowerem pod górkę zawsze trudniej niż na nogach). Po drodze, pod Myczkowem, minęliśmy się z ekipą, która znakowała dla nas trasę. Zalew fantastyczny. Może na samym dojściu do zapory atmosfera jak na Krupówkach, ale już sama zapora i widoki z niej, zapierające dech w piersiach. Jest pięknie, ale czas wracać do domu. Tam mały obiadek, ostatnia kontrola sprzętu, wciągnięcie ciuchów biegowych i jedziemy.
I tu zaczyna się opowieść.
Na miejscu super atmosfera. Finiszujący Rzeźnicy klasyczni, kręcący się dookoła Ultrasi, nasza czwórka szykująca się powoli w nerwach i nasi kibice. Co się nie udało wczoraj, udało się dziś i zdjęcie od Jacka Deneki wpadło. Jeszcze ostatnia zapiekanka, rozgrzewka, ostatni uścisk z Anulką i przy dźwiękach Highway to Hell poszliśmy pod bramę straceń.
Umówiliśmy się z Kasią, że biegniemy razem, Rafał i Grzesiek swoim tempem. Pośmieszkowałem z Grzesia, że pewnie sie spali i będzie czekał na nas smutny w Roztokach, na co odparł, że poczeka na pierwszym punkcie (prorok jaki czy co?). Szczelba hukła i poszły konie po betonie. Adrenalina level max. Muza gra, dookoła wszyscy się drą i zagrzewają do walki. Kawałek z Orlika, na balkonie restauracji nasze dziewczyny z bannerem klubowym (wywiesiły go do góry nogami :) ), tłumy ludzi dookoła. No naprawdę bosko.Najpierw dosyć długi kawałek pod górkę asfaltem. Hmmm dziwne. Jest pod górkę a wszyscy biegną. A przecież stara zasada mówi, że pod górkę się podchodzi. A tu wszyscy dookoła biegną. No dobra, tempo nie jakieś zabójcze to biegniemy i my.
Po jakiś dwóch-trzech kilometrach wreszcie skręciliśmy w szutrową dróżkę, zrobiło się bardziej stromo i zaczął się marsz. Generalnie raczej wszyscy trzymali pozycje, które wyklarowały się po asfaltowym podbiegu. Po paru chwilach skręciliśmy już w typowy górski szlak. Wąska ścieżka, stromo jak cholera. Zerowe możliwości wyprzedzania. To podejście na Łopiennik. Ciężki kawałek chleba. Podejścia strome, pełne korzeni i kamieni, co jakiś czas wiatrołomy. Mozolna wspinaczka. Z raz czy dwa zdarzył się jakiś kawałek łączki, na którym dało się potruchtać ale to wszystko. Po minięciu szczytu trasa zaczęła prowadzić w dół. Wcześniej optymistycznie zakładałem, że na zbiegach będzie można trochę nadgonić. No na zbiegach może i tak, ale to zbiegi stanowczo nie były. Wąska, stromo jak cholera, co kawałek jak nie kamulec to korzeń albo gałąź. Chwilami miałem wrażenie, że wolniej złazimy w dół niż w górę. Zrobiło się troszkę szerzej, więc przyspieszyliśmy i nawet lecąc w dół kilka osób udało nam się wyprzedzić. Niestety po chwili znowu las się zagęścił i zrobiło się na tyle ciemno, że trzeba było sięgnąć po czołówkę. Próbowałem wydostać z plecaka Kasi jej lampkę, ale nie pamiętała do której kieszeni ją wsadziła. Zeszliśmy więc na bok, żeby nie przeszkadzać innym i najpierw wygrzebałem jej czołówkę a potem swoją. W mojej coś się poluzowało i mocowałem się przez dłuższą chwilę z paskami, żeby porządnie trzymała się na głowie. O ile wcześniej udało nam się wyprzedzić może z pięć osób, to teraz wyprzedziło nas z 15. Na którymś z podejść minęliśmy małą bazę turystyczną. Przy stole siedziało kilka osób i raczyło się zimną wódeczką. Niestety nie dla nas takie rarytasy. My tylko woda i izotoniki i napieranie. Znowu wbiegliśmy na szeroką szutrówkę i tu daliśmy ognia. Kolejne osoby zostawały z tyłu. Po chwili oczom ukazała się zabytkowa cerkiew w Łopience, skręt w lewo, mosteczek i…. koniec biegania. Znowu mozolna wspinaczka pod górę - tym razem na Korbanię. No i znowu kolejne pozycje w plecy. Nie szło nam pod górę. Nogi chodziły, kijki chodziły, ale wysokości przybywało w ślimaczym tempie. Tu już stawka nieco się rozciągnęła. Na szlaku nie było już swoistej gąsienicy, a kilkuosobowe grupki. Było też nieco szerzej, więc nie przeszkadzaliśmy szybszym koleżankom i kolegom. Na Korbanii podobno jest jakaś wieża widokowa, z której rozciąga się fantastyczna panorama. Nie wiem. Nie dość, że nie widziałem panoramy, to i samej wieży też nie widziałem. Fakt, że było już całkiem ciemno. Teraz zaczął się w miarę przyjemny fragment trasy - bo prowadził raczej w dół. Ponadto zbiegi nie były z gatunku idę-przerażony-tyłem-trzymając-się-mocno-gałęzi a raczej takie, na których można było puścić nogę. W dodatku wyszedł księżyc i zaczął oświetlać okolicę. No i muszę przyznać, że zrobiło się nieco bajkowo i mocno klimatycznie. Zwieńczeniem był długi zbieg do Górzanki, w której znajdował się pierwszy punkt nawadniający.
Na punkcie woda, niewielka grupka ultrasów i zwijający się jak w ukropie wolontariusze. I różne sprzeczne informacje. Jedna z biegaczek mówi, że w Polańczyku limit skrócony do 5 i pół godziny, z kolei wolontariusze, że ponieważ najszybsza osoba była spodziewana o 21 a dotarła o 22 to limit wydłużony o godzinę. No i komu tu wierzyć? Najlepiej nikomu. Ogarnęliśmy się więc trochę i dalej w trasę. Z profilu wydrukowanego na numerze startowym wynikało, że odcinek do Polańczyka będzie raczej płaski. No faktycznie pierwsze dwa kilometry prowadziły w dół, szosą przez Górzankę, między domami. Siedzący tu i ówdzie mieszkańcy, mile spędzający piątkowo-sobotnią noc przy zastawionych stołach, wśród grillowych zapachów wołali do nas i pozdrawiali. Fajnie tam było. Było, ale się skończyło. W Wołkowyi zakręt w lewo, jeszcze asfalt i zaraz w prawo, w szutrówkę, pod górkę. Nagle z naprzeciwka wyłania się jakiś upiór. Wielki i świeci mu coś na głowie. Kasia woła, że to Grzesiek. Niemożliwe, no jak Grzesiek? Już teraz? Przecież miał paść dopiero po 100 km? Ale to faktycznie Grześ. Narzeka, że brzucho nie chce współpracować. Co wleje wodę, to ona się ulewa. Namawiam go, żeby spróbował choć do Polańczyka dojść, że teraz płasko, że tam od biedy przekima jakoś do rana u nas na kwaterze i odpocznie. Niestety w tym momencie żołądek znowu postanowił podzielić się swą treścią z przyrodą i Grzesiek ostatecznie uznał, że wraca na punkt. A my dalej w trasę. Nie wiem skąd mi się uroiło, że teraz będzie płasko i łatwo, bo właśnie zaczęło się podejście na Wierchy. Fakt, że w porównaniu z Łopiennikiem to była bułka z masłem, ale taka raczej czerstwa i to masło dość zjełczałe. Koniec końców na górę wleźliśmy, a dalej zaczął się kilkukilometrowy odcinek w dół - w kierunku Polańczyka. Zbieg z gatunku przyjemnych: szeroko i równo czyli znowu można się wesoło puścić w dół. No i jak to na zbiegu, znowu parę osób zostało z tyłu. Dogoniliśmy nawet koleżankę, która szerzyła informacje o skróconym limicie w Polańczyku. Przebiegliśmy koło Urzędu Gminy, na skuśkę przez remontowane rondo (nawet nie trzeba było na samochody uważać, bo godzina już taka, że pusto na mieście). Ponieważ miałem ogarnięte te rejony już w poprzednich dniach wiedziałem, że zanim wpadniemy do hotelu, trzeba jeszcze będzie zaliczyć małą wspinaczkę na punkt widokowy. Mimo nocy widok na Zaporę był imponujący. Z punktu widokowego już tylko w dół. Tradycyjnie cyk dwójeczka i leciem na łeb na szyję, aż do hotelu na punkt odżywczy.
Skalny SPA
W hotelu spodziewany dysonans. Z jednej strony elegancki klimat, kucharze nalewający zupki, a z drugiej banda umorusanych, zmordowanych i śmierdzących biegaczy. A na środku ognicho. Dla mnie najlepsze było to, że była tu też Anulka. Naczekała się na nas, bo dotarliśmy tu chyba ze dwie godziny później niż zakładałem. Pierwsze wrażenie - wow! Sushi. No kurcze. Takiego wypasu to się nie spodziewałem. Jest i gorąca zupka. Gdzieniegdzie na stołach stoją też butelki z colą i miseczki plastikowe z ćwiartkami pomarańczy. Zawinąłem jakąś resztkę coli, w miseczce pośród ogryzionych skórek pomarańczowych znalazłem ze dwie ćwiartki. Popiliśmy, zjedliśmy, szukam dokładki. Nie ma. He? Jeszcze z jedną resztkę coli komuś sprzed nosa zawinąłem, ale pomarańczy ani śladu. Wziąłem więc zupkę i pytam dziewczyny od orgów skąd zakołować pomarańczę. Z lekkim zażenowaniem przyznała, że przewidzieli po cztery ćwiartki na osobę, a że szybsi zawodnicy mieli większe apetyty no to się skończyły. Hmmm. Około dwóch godzin do limitu, a pomarańcze się skończyły? Z colą to samo. W hotelu. Dziwna sprawa. Na szczęście sushi jeszcze było, to dziabnąłem ze dwie porcję. Przepakowałem się lekko, wziąłem od Ani bluzę (Kasia też), wymieniłem na świeże baterie w czołówce, zapasowe wsadziłem do plecaka, dodatkowo wrzuciłem też kabanosy, które przyniosła Anulka i w tym momencie pojawił się przywieziony przez kogoś Grzesiek. To trzeba było trochę pogadać. Nie chciało się za bardzo stamtąd wychodzić, oj nie. To moja największa zmora. Czas tracony na punktach. W tym Polańczyku siedzieliśmy bite pół godziny. Nie spieszyło się, bo przecież do limitu jeszcze ze dwie godziny, to po co? Oj, żebym ja wiedział, jak to się potem zemści, to by się sprawniej ogarnął. Ostatecznie po trzykrotnym żegnaniu się z Anulką opuściliśmy to przytulne miejsce i wyruszyliśmy w noc.
Do przepaku
Fragment od Skalnego do przepaku w Stężnicy na mapie wyglądał na najłatwiejszy. Najpierw eksploracja rezerwatu krajoznawczego nad Jeziorem Myczkowieckim. Brzegiem Jeziora Solińskiego. Przez niezliczone drewniane mostki i różnie niezliczone strumienie, które trzeba było pokonywać w bród, po kamieniach. Niby nie było tam bardzo stromych podejść, ale było jak na rollercosterze. Cały czas albo pod górkę, albo z górki. Co jakiś czas z boku połyskiwała tafla wody, odezwał się też niejaki Puchacz. Pan Puchacz. Jego hukanie, w środku ciemnego lasu brzmiało szyderczo. Jestem przekonany, że źle nam życzył. Co któryś okrzyk jedno z nas się potykało, w końcu ja wyłożyłem się jak długi, niewystarczająco wysoko podnosząc nogę nad przecinającymi szlak gałęziami. I znowu w górę i znowu mostek i znowu strumyk. We dwoje łatwiej było pilnować trasy, poza tym track w zegarku też trochę pomagał. Nagle, gdzieś z dołu z prawej strony zobaczyliśmy światło czołówki i usłyszeliśmy nawoływanie. To biegacz, który zagubił się jakimś cudem i teraz dzięki naszym światłom wrócił na szlak. Uprzedziłem go, że nie jesteśmy mistrzami podejść, ale póki co dobrze mu było z nami. Po jakimś czasie, wciąż we trójkę, zobaczyliśmy w pobliskich krzakach dwa świecące punkty. Kasia, która szła pierwsza zatrzymala się. Przełączyłem czołówkę w tryb reflektora i w pełnej krasie pokazał nam się wilk. Był nie dalej niż 30 m od nas. Stał bokiem. Przypomniałem sobie jakieś filmy przyrodnicze, w których mówili, że dzikie zwierzęta nie lubią hałasu. Zacząłem więc pochrząkiwać bardzo głośno, kaszleć i takie tam. Sekundę, może dwie później wilczysko czmychnęło w zarośla pozostawiając nas w nieswoim klimacie. Wilk wilkiem, ale bieg się sam nie przebiegnie. Ruszyliśmy więc znowu we troje do przodu. Po krótkim czasie, kolega jednak okazał się szybszy i zniknął w leśnej głuszy. Aż do Myczkowa, w którym znajdował się kolejny punkt, trasa wyglądała podobnie. Ciągle te strumyki, które trzeba było przełazić po kamieniach, gałęzie i korzenie, co jakiś czas pojawiający się z dziwnego kierunku kolega, który wciąż gubił trasę (słabo mu szło odnajdywanie namalowanych serduszek, którymi na tym odcinku był oznaczony szlak). Dziwne ślady wielkich łap (ale czy to możliwe, żeby niedźwiedź zapędził się te rejony?). I znowu strumyki. No i powalone drzewa, które były za wielkie żeby je przeskoczyć, a i obejść je nie było łatwo. Powoli też zaczynało robić się jasno. Początkowo można było wyłączyć czołówkę na niezalesionych fragmentach, potem już całkiem. Niestety kilka kolejnych osób nas wyprzedziło. Przed Myczkowem dość długi i dość przyjemny zbieg, na końcu którego stał sobie samochód pełniący rolę punktu. Na punkcie woda, więc napiliśmy się, napełniliśmy softflaski, a Kasia skorzystała z gościnnego bagażnika samochodu, siadają i wywalając z buta kamień, którego chciała się pozbyć jeszcze przed pierwszym punktem, tylko jakoś ciągle o tym zapominała. Na tym punkcie poszło nam w miarę sprawnie, bo mimo operacji “kamień w bucie” zabawiliśmy tu raptem z 5 minut.
Droga jak na razie asfaltowa, ale już po kilkudziesięciu metrach znowu zaczęła sie wspinać (jakże by inaczej). Kiedy zbliżaliśmy się do końca miejscowości zza drzew na horyzoncie pokazało się słońce. Niesamowity był to widok. W ogóle, od czasu kiedy zrobiło się jasno (jeszcze przed punktem w Myczkowie), trasa stała się bardziej widokowa. Liczne przecinki i polany, z których mogliśmy podziwiać bieszczadzkie panoramy. Stawaliśmy więc co jakiś czas i robiliśmy sobie fotki. W trakcie fotek ze wschodem, wyprzedził nas biegacz, strasząc, że szkoda tracić czasu na takie rzeczy. Eeee tam. Przecież do limitu mamy ze dwie godziny, a nieprędko znowu zakosztujemy takich widoków. Po paru chwilach znowu weszliśmy w las i rozpoczęło się podejście na Wierchy, zakończone dosyć długim fajnym zbiegiem (znowu z gatunku przyjaznych) do Bereźnicy Wyżnej (gdzie podobno jest jakaś cerkiew - ale jakoś ją przeoczyłem) i po minięciu Przełęczy pod Markowską znowu zaczęliśmy się wspinać.
Ten fragment nazwałbym błotnistym. Podejścia i zbiegi stokówkami porytymi przez drwali. Koleiny głębokie i czyhające na nasze obuwie. W wielu miejscach trzeba było naprawdę uważać, żeby nie utopić nogi, a nie wszędzie dało się iść powyżej krawędzi. Tu właśnie przypomniałem sobie opowieści drwali z serialu na Discovery o zrywce, w czasie której potrafią utopić ciągnik z łańcuchami na kołach. Niewątpliwie tamtędy musiała regularnie odbywać się taka zrywka. Może i pod górę nie było tak ciężko, ale za to w dół nie dało się w ogóle podgonić. Powoli, ale systematycznie zbliżaliśmy się po przepaku w Stężycy. Dobiegliśmy do ogrodzenia, wzdłuż którego pobiegliśmy kawałek. I nagle...... No chyba jakieś jaja.
Nad ogrodzeniem okrakiem drabina zbita ze sztachet w rozstępie chyba półmetrowym. Po ponad 60 km górskiego biegu nic nie było nam bardziej potrzebne niż przełażenie po takiej drabinie. Pokonałem ją pierwszy, wziąłem od Kasi kijki i zrobiłem jej foto na czubku. W międzyczasie dobiegła tam kolejna para. Najpierw przyglądali nam się rozbawieni, ale za chwilę nastąpiła ich kolej i to my mieliśmy niezły ubaw. W dół prowadziła łąka, ale jak to w Bieszczadach przecież musiało być stromo. Dodatkowo dosyć długa i pokryta poranną rosą trawa była mocno śliska. Nie bacząc na to ruszyłem z górki na pazurki. W pewnym momencie poczułem, że jesli zacznę hamować, to pękną mi mięśnie, więc zacząłem modlić się, żeby cało dotrzeć na dół. Kiedy osiągnąłem już pierwszą prędkość kosmiczną i powoli zacząłem unosić się w powietrzu, noga wpadła w jakąś dziurę i wywinąłem prawdziwe salto mortale. Salto zakończyło się potężnym gruchnięciem o ziemie, które zaskutkowało złamaniem kijka, obiciem gnatów i umazaniem całego plecaka i bluzy w błotku. Kasia, która przewidująco wzięła ten zbieg asekuracyjnie musiała mieć zajebisty widok. Podniosłem się powoli, uruchomiłem tryb diagnostyczny i analizę uszkodzeń, wygrzebałem z bluzy telefon i na szczęście okazało się, że jedynym prawdziwym problemem jest kijek, który pękł na łączeniu segmentów. No trudno, może go jakoś na przepaku naprawię. Truchcikiem, truchcikiem przebiegliśmy przez ośrodek Natura Park do budynku/altany, w której znajdował się punkt.
Przepak.
W środku bardzo sympatyczny gość, który dwoił się i troił, żeby zadbać o wszystko, podał nam worki i poinformował o ryżu z jabłkami na ciepło, który możemy sobie zjeść. Na ryż jakoś nie miałem ochoty, za to zabrałem się za osuszanie kolejnych butelek z colą. Mieszam ją pół na pół z wodą, bo po żelach, nie bardzo wchodzi mi taka całkiem słodka. Z rozkoszą wbiłem też kły w pomarańcze. Tu ich nie brakowało. Za to ktoś z poprzedników władował bezmyślnie obgryzione skórki do świeżych ćwiartek, choć worków na śmieci było dookoła pełno. Wygrzebałem z kieszonki w spodenkach puste opakowania po żelach i fiolki po powerbombach i wywaliłem je do śmieci. Zacząłem też myśleć niemrawo co zostawić a co zabrać. Nocny reflektor (o wadze słonia) wraz z zapasowymi bateriami poszedł do wora (oczywiście zapomniałem z niego zabrać malutką rezerwową czołówkę), tak samo bluza. Wymieniłem sobie na świeżą bufkę, której używam jako chusty na przedramię i wyciągnąłem power-bank. Wyciągnąłem z plecaka zestaw apteczny, z niego plaster “cięty z metra” coby jakoś kijek skleić. SMSik do Anulki, lekkie rozluźnienie. Kolejni zawodnicy wchodzą, kolejni wychodzą, a ja coś tam skubnę coś popiję. Gość z obsługi punktu cały czas sprzątał, utyskując nieco pod nosem, że śmieci to by pasowało wyrzucać po sobie do worków, a nie byle gdzie zostawiać. Miał chłop całkowitą rację - a szczytem bezmyślności byłe te skórki pomarańczy wsadzone do świeżych. Miło było, nawet trochę ryżu z porcji Kasi podjadłem. No, trzeba by się chyba zbierać, ale nagle zorientowałem się, że kijek nie sklejony a mój plasterek wcięło. Okazało się, że w ferworze sprzątania gość z obsługi wywalił go do wora, bo myślał że to śmieć. Grzebiemy w jednym worze - nic, grzebiemy w drugim - ha! Jest!. A jak tam z czasem wyglądamy? 40 minut do limitu. Co? Tylko tyle? Szlag by trafił, znowu się zasiedzieliśmy ponad pół godziny. Postanowiłem, że naprawię kijek po drodze i czym prędzej ruszyliśmy.
Znowu te szczyty.
Kawałek za Natura Parkiem, na łagodnym podejściu dogoniliśmy Hanię Sypniewską. Pamiętam, że do Polańczyka weszła kiedy my już wychodzilismy, więc w międzyczasie straciliśmy sporo. Udało nam się jednak Ją wyprzedzić i po kilkuset metrach powiedziałem Kasi, że dopóki Hania jest za nami, znaczy, że ukończymy w limicie, bo Hania zawsze kończy swoje biegi. Kawałek było jako-tako-łatwo, ale po przecięciu asfaltu zaczęło się podejście na Berdo. No i zaczęła się walka. Znowu te strome, kamieniste wspinaczki, znowu fragmenty w dół tak wymagające, że trzeba było złazić a nie zbiegać. I nic na płasko. ZERO wypłaszczeń. Tylko albo w górę albo w dół. I to w proporcjach 90/10. A te Bieszczady to przecież miały być te łagodne górki. A nie znowu pieprzony rollercoster. I do tego wszystko wąsko i technicznie. Ponadto Kasia zaczęła tracić siły. Nic nie mówiła, nie skarżyła się, ale czułem że każde kolejne podejście kosztuje ją coraz więcej. Bywało i tak, że po przejściu (czy może bardziej by tu pasowało wczołganiu się) kolejnych 50m musieliśmy na moment stawać. Pilnowaliśmy się, żeby jeść i pić. Ja się podzieliłem kabanosem, Kasia żelkami. Ale to wszystko niewiele dawało. To podejście nie miało chyba końca. No miało. Zrobiło się w końcu nie aż tak stromo. Ale tylko na chwilę. I potem znowu jeb. Prowizorycznie naprawiony kijek już dawno się rozpadł i został mi kikut długości ⅔. Prawą ręką jakoś dawałem radę, w lewej miałem ten całkiem sprawny. I tak na półtora kijka walczyłem z tą cholerną górą. Nagle widzę tabliczkę “Durna”. Od razu przypomniałem sobie niejakich Strzępków z tego serialu na Discovery, którzy ścinali tam drzewa i wciąż narzekali jak wredna i podstępna jest ta góra. Nam też dała ostro popalić. Kolejny szczyt, to już chyba będzie z górki? A-ha, pewnie. Jeszcze czego. Dalej było w górę. Co gorsza zauważyłem z tyłu zbliżającą się powoli, acz systematycznie Hanię Sypniewską. Mówię do Kasi, że musimy coś zrobić, żeby przyspieszyć. Na chwilę pomogło. W końcu udało się zdobyć i Łopiennik. W tym momencie skojarzyłem, że to było to drugie podejście “od drugiej strony”, którym straszyli nas w Siekierezadzie, że jest ciężkie. Na szczęście teraz już było raczej w dół. Zbiegaliśmy tym samym fragmentem, którym dzień wcześniej podchodziliśmy. Oczywiście całkiem długie fragmenty znowu nie pozwalały biec, tylko ze strachem w oczach zsuwać się powolutku. Dla bezpieczeństwa zwiększyłem dystans od Kasi, żebyśmy sobie niechcący krzywdy nie zrobili. Na każdym kawałku w dół mimowolnie jej uciekałem, ale jak było znowu do góry to szedłem tak wolniutko, że od razu była obok. W końcu po kilku tych super-stromych odcinkach, zbieg przeszedł w szeroki i jako-tako łagodny więc dało się puścić ostro w dół. Zapomniałem się trochę i gnałem tak, aż w końcu usłyszałem z tyłu “Marcin, zaczekaj na mnie”. Oh fuck. Kasia. Zapomniałem o niej. Zatrzymałem się więc, poczekałem chwilkę i zaraz znowu biegliśmy już razem. Zakręt, drugi, piąty i na horyzoncie widać punkt. Jak nas zobaczyli, zaczęli nam dzwonić dzwonkiem i dopingować, więc od razu przyspieszyliśmy. “Co Wy, na piątkę biegniecie, że tak lecicie?” woła gościu. Usmiechy na twarzy, dopadamy punktu, częstuja nas izotonikiem. “To taki wzmocniony, z proteinami i w ogóle”. Super. Tankuję do pełna i piję ile się da. Kolega postanowił nam popsuć humory. “Teraz macie cieżkie podejście. To Hon. 300 m w górę na 3 km. A potem tyle samo w dół”. No tak 6 km wg normy do zrobienia w półtorej godziny nie napawa optymizmem. Zwłaszcza, że Kasia już goni resztką sił. “A jak z limitem?” pytam. “Tu nie mierzymy, ale jesteście jakieś 4 minuty po”. O kurwa. Cztery minuty po? Miałem wrażenie, że na Łopiennik wcale się nie obijaliśmy, a uciekło 40 minut. I teraz trzeba nadrabiać. Dramat. Wyruszyliśmy. “Na asfalcie biegnijcie, szkoda czasu” usłyszeliśmy na pożegnanie.
Walka.
Jak tylko wybiegliśmy z punktu i po kawałku asfaltu znowu wpadliśmy na szuter poczułem, że muszę wskoczyć w krzaki na jedyneczkę. Powiedziałem Kasi żeby biegła dalej i nie czekała, jakoś ją dogonię. Zerkałem też nerwowo do tyłu, czy kolejni zawodnicy za chwile nie będą podziwiać jak podlewam roślinki. Na szczęście nikt się nie zbliżył, a ja popędziłem za Kasią. Wpadam między jakieś domy, z rozpędu lecę prosto przed siebie. “To nie tam” wołają za mną starsi Państwo siedzący na tarasie. Dobrze, że byli. Zawracam szybko, przebiegam przez mosteczek, lecę dalej. Doganiam po chwili Kasię na szutrówce prowadzącej pod górę, więc już idziemy i zaraz jesteśmy znowu między drzewami. Ciągniemy powoli drogą i po jakimś czasie znowu wleźliśmy między jakieś chałupy. Widzę siedzących ludzi, wiszą na barierkach jakieś rzeźnickie koszulki. Wołają do nas “ej, trasa to tam z boku”. Fuck, skręciliśmy tak jak droga, zamiast przeciąć na prosto. Na szczęście nadrzuciliśmy może kilkadziesiąt metrów i znowu byliśmy na trasie. No i ta trasa to było coś, czego nawet po ostrzeżeniach chłopaka z punktu się nie spodziewałem. Już po kilkudziesięciu metrach wspinaczki Kasia została z tyłu. Wiedziałem, że już nie daje rady. Plułem sobie w brodę, że jednak nie zorganizowałem holu. Zdawałem sobie jednak sprawę, że w tym momencie nie jestem w stanie nijak jej pomóc. Dopiero co wyszliśmy z punktu, jadła regularnie, jakiejś specjalnej kontuzji nie miała (bo tego, że generalnie boli ją wszystko, byłem pewien). A mimo to bardzo zwolniła. Pomyślałem, że może jak trochę się oddalę, to weźmie ją ambicja i wykrzesze z siebie resztki sił. Kasia w milczeniu zostawała coraz dalej. Czułem się jak w kreskówce, gdzie aniołek i diabełek na przemian szepczą do ucha. Aniołek tłumaczył, że przyjechaliśmy tu razem, że deklarowałem, że do każdego punktu dojdziemy razem, że coś może jej się stać w samotności. Diabełek zaś opowiadał, że to przecież nie klasyczny Rzeźnik w parach, że we dwoje na pewno nie zdążymy na punkt, bo tu jest pionowo, a Kasia nie miała górskiego doświadczenia, że jak choć ja ukończę, to zawsze będziemy mieli te dodatkowe punkty do przyszłorocznego losowania. Przeważyło to, że gadał aniołek i diabełek, a Kasia milczała. Udręczona głowa odczytała to jako milczące pozwolenie na napieranie samemu. I tak też się stało. W dodatku ten fragment prowadził pod jakimś pieprzonym wyciągiem i bardziej przypominał ściankę wspinaczkową niż szlak pieszy. Tu było jakby kurwa mać pionowo! Czy ja się w Bieszczady wybrałem, czy na jakieś jebane K2? Jednak w mózgu coś pykło. Coś się przełączyło. Wszedłem w tryb nadczłowieka. Pod górę parłem jak czołg. Wolny czołg, ale jednak czołg. Co tylko pojawiał się kawałek zbliżony do płaskiego od razu truchtałem, a na każdym zbiegu ciąłem w dół jak strzała. Co pewien czas dostrzegałem z przodu kolejną osobę, potem powoli się do niej zbliżałem, wymijałem i po kilku minutach już jej z tyłu nie widziałem. To był piekielnie trudny odcinek fizycznie, ale bardzo dużo dał mi psychicznie. Bolało, wszystko bolało, ale w ogóle i to nie przeszkadzało. Mozolnie, ale cały czas na zegarku przybywały kolejne dziesiątki metrów. Cały czas wmawiałem sobie, że to tylko 3 km i potem będzie już w dół. Może i niebezpiecznie, ale jednak w dół. Minęły te piekielne 3 km, kawalątek zbiegu i ścieżka znowu pnie się do góry. W dodatku znowu pionowo. Co jest do cholery? Czemu to tak? Przecież ten cały Hon już minąłem. Tabliczka jakaś nawet była. A to po prostu był kolejny szczyt - Osina. 130 m przewyższenia na odcinku pół kilometra. Takie tam cyferki, które w naturze okazują się bramą piekła. Pokonałem tą bramę i zaczął się zbieg. Zbieg. Ja nie wiem czy to właściwe słowo. Już sam nie wiem czy było tam błoto po kostki, czy korzenie przeplatane z kamieniami, ale na pewno było stromo i strasznie. Nie potrafiłem przemóc się do “puszczenia nogi”. Cały czas przechylałem się do tyłu i hamowałem. Dosyć szybko czwórki zaczęły rozpruwać skórę na udach, a lewa pięta zamieniła się w dominujący ośrodek bólu. Rozkminiałem w głowie, czy jak Rafał opowiadał jak to kiedyś tak się załatwił na Rzeźniku, że musiał schodzić tyłem, to właśnie tu, czy jednak gdzieś indziej. Starałem się trochę “halsować” i łapać fragmenty między drzewami, ale średnio to szło. Na szczęście cały czas do przodu. Kiedy zrobiło się już wyraźnie szerzej, wyminąłem się z jakąś panią z dzieckiem, która widząc moją desperację, aż usta otworzyła w zdumieniu. “Niech pan uważa, tam dalej jest strasznie ślisko”, “A daleko jeszcze na dół?” odkrzyknąłem :Oj tak, dosyć daleko”. Nie powiem, żeby ta krótka rozmowa natchnęła mnie optymizmem. Pocieszałem się tym, że po pierwsze to co dla tej pani było “strasznie ślisko” uda mi się pokonać bez wywrotki, po drugie, że “dosyć daleko” to już niecały kilometr (tak twierdził zegarek). No faktycznie zaraz zrobiło się błotniście, w dodatku ciągle było cholernie stromo. Niedługo zobaczyłem jednak, że las się kończy a to oznaczało, że tam zapewne będzie punkt. I nie myliłem się. Najpierw wyłoniła się mata pomiarowa, po której przebiegłem, a zaraz za nią stolik i kilka osób przy nim. Punkt w Żubraczem. “Ile do limitu?” zawołałem, jeszcze zanim zdążyłem się przywitać. “8 minut”. Uff. Poczułem się jak heros. Udało mi się odrobić około 12 minut. Teraz tylko szybko się ogarnąć i dalej ognia, a może nie wszystko jeszcze stracone.
O! Hyrlata! Coś Ty mi krwi napsuła. Ech! Hyrlata! Zabrałaś siły me…
Tym razem na punkcie byłem ogarnięty. Pogadałem chwilę z obsługą. Podpytałem, czy wiedzą co mnie teraz czeka, choć limit 2 godzin na 8 km nie napawał optymizmem. Zaniepokoiła mnie wymiana zdań typu “No wiesz, teraz ma Hyrlatą, ale nie szlakiem tylko tam obok”, “Ooo to ciężko będzie…”. Dzięki Kochani, wiecie jak pocieszyć straceńca przed wyrokiem. Uzupełniłem zapasy i raz-dwa-trzy wybiegłem z punktu. Bieganie oczywiście zaraz się skończyło, bo tuż po przekroczeniu torów kolejki i mostka trzeba było zejść z asfaltu i szutrówką zacząć wspinać się do góry. Widziałem tam dalej z przodu kogoś więc pomyślałem, że pewnie powoli go dojdę. Skojarzyłem też, że czas coś zjeść i wyciągnąłem batona. Mały kęs, gryzę, gryzę i pogryźć nie mogę. No nijak mi nie idzie. Spróbowałem to przepić i jakoś poszło. Drugi gryz i jeszcze gorzej. Nie dość, że trudno pogryźć to jeszcze i to jakoś rośnie w ustach. Znowu przepiłem na siłę, ale na samą myśl o kolejnym gryzie poczułem cofkę. Papierek schowałem, a batona wywaliłem. Mam nadzieję, że jakiś zwierzak lubi słodkości. Do tej pory było stromo, ale teraz skończyła się dróżka, zaczęło dzikie podejście i sam nie wiem jak to możliwe ale zrobiło się jeszcze bardziej stromo. Nieco z boku, na jakimś pieńku, siedział kompletnie zmarnowany biegacz. Chłopak wyglądał naprawdę źle. Spytałem go czy wszystko ok. Odpowiedział, że tak i po prostu musi odpocząć. Ale wyglądał mega-słabo. Po upewnieniu się, że nie potrzebuje pomocy ruszyłem dalej i po paru chwilach zauważyłem, że podniósł się i ciągnie za mną. Po kolejnych kilku minutach wyprzedziłem następnego odpoczywającego kolegę, ale zaraz potem ja musiałem stanąć i odpocząć i wtedy obaj wyszli przede mnie. A jeszcze kawałek dalej, ten który siedział na pieńku, znowu stał obok trasy z żałosnym wyrazem twarzy. Czułem się wtedy z nimi zjednoczony w cierpieniu.
Masyw Hyrlatej wspominam najgorzej. Niby to Hon był najbardziej stromy, ale ja potężnie dostałem w dupę właśnie tu. Kiedyś kiedyś, gdy jeszcze byłem typowym asfaltowcem, ale już zaczytywałem się relacjami z UTMB nie mogłem pojąć jak to jest, że ludzie robią jeden kilometr w 20 minut. Przecież niewidomy, o kulach, tyłem dałby radę szybciej. No to się właśnie przekonałem. Na tym fragmencie najszybszy kilometr miałem na 16 minut, najwolniejszy na 21. To wcale nie było jakieś olbrzymie wyzwanie dla nóg, ale dla głowy już tak. Kiedy ciągniesz i ciągniesz i ciągniesz, czas mija, kolejne drzewa też i zdaje się, że już co najmniej kilometr za Tobą, zerkasz na zegarek - a tu przybyło 200m. To potwornie deprymuje. Jest strasznie. Dopadają Cię największe wątpliwości i chęć odpuszczenia sobie. Bo to nie ma sensu. Poradziłem sobie tylko dlatego, że starym i sprawdzonym sposobem podzieliłem sobie w głowie trasę na małe odcinki. Ten fragment miał 8 kilometrów, więc dodatkowo podzieliłem go na dwie 4 - do szczytu i za nim. Wiedziałem, że jak zwalczę te 4 kilometry to będzie z górki. Dodatkowo pocieszałem się, że pierwsze pół kilometra było łatwiejsze, więc tak naprawdę to podejścia jest tylko 3,5 km. Więc te mijające mozolnie dziesiątki metrów, wprawdzie powoli, ale nieustannie przybliżają do celu. Pomogła mi też jeszcze jedna rzecz. Paradoksalnie było to jakieś ogłupienie. Nie były to halucynacje, ale napad irracjonalnych myśli. Mianowicie, dopadła mnie wizja naszego kolegi z grupy Dogoń, Włodka, który niczym Anioł Stróż wisiał nade mną i przypominał o piciu. Chwilami wręcz słyszałem go, jak mówi: “pamiętaj, żebyś co 500 m napił się kilku łyków”. Jeśli nie słyszałem jego, to słyszałem głos wewnętrzny “pamiętaj co mówił Włodek - pij co 500m”. Rzecz jasna, że Włodek nigdy, przenigdy nic takiego mi nie mówił, bo jest niezłym biegaczem - ale ulicznym i o utra nie wie nic. Tu jednak jego duch wisiał nade mną i co by nie mówić, to pomogło mi to nie popaść w zwątpienie. No i oczywiście karnie co 500 m pociagałem łyczek lub dwa z softflaska przy okazji robiąc króciutkie postoje.
Ostatecznie udało mi się osiągnąć jakieś pasmo szczytowe. Trochę się tam wyłagodziło, znowu byłem też na szlaku turystycznym. Znowu więc mogłem przyspieszyć i chyba nawet kogoś wyprzedziłem. Niepokoiły mnie tylko strzałki turystyczne z oznaczeniami typu “Hyrlata 1,2 km”, skoro wg mojego zegarka najdalej za 500 m mial rozpocząć się zbieg (analizując potem mapę, okazało się, że samego szczytu Hyrlatej nie zdobywaliśmy, jakiś kilometr wcześniej skręcając w dół). Przerzedziło się. Co więcej, zbieg nawet nie był zbyt stromy. Ale Mirosław Bieniecki (aka Belzebub) chyba chce zostać rodzimym Lazarusem Lake’iem i robi wszystko, żeby uprzykrzyć nam życie. Po wcześniejszych pionowych podejściach, po zbiegach, które trzeba pokonywać na tyłku, po strumieniach przechodzonych brodami, po wilkach w środku nocy i niedźwiedzich kupskach, po trzymetrowych okracznych drabinach, po szlakach zrywkowych z 40 cm koleinami wypełnionymi błotem, tym razem zaserwował nam łąkę (?) pokrytą jakimiś krzakami wysokości do pół łydki. Były gęste, były twarde, totalnie zasłaniały to co pod spodem. Gdzieś czytałem, że to były krzaczki jagód, ale jak na te, to wydały mi się dziwnie wysokie. Do tego drzew nie było wcale , a że pora około południowa słoneczko paliło konkretnie. Nie było wyjścia i trzeba było ryzykując zwichnięcie nogi, biec po tym dziadostwie w dół. Bo teraz trasa prowadziła już w dół. Kiedy skończyły się jagody, wbiegłem znowu w las i wąską, krętą ścieżką grzałem na pałę w dół, co jakiś czas dla asekuracji wpadając na drzewo. A potem znowu zaczęły się bagienne drogi zrywkowe, gdzie trzeba było dobrze kombinować, czy da się biec bokiem, czy trzeba skakać jak jakaś sarna, między jedną koleiną a drugą, wyszukując fragmentów o mniejszej ilości błocka. Znowu udało mi się wyprzedzić ze dwie osoby. W końcu droga stała się równiejsza i bardziej płaska, zaraz jakiś szuter i jeszcze potem chyba nawet asfalt i domy się pojawiły. Nie pamiętam. Pamiętam, że biegłem (no, truchtałem), i że wyprzedziłem dziewczynę, która niespiesznie szła w kierunku punktu w Solince. Kiedy ją wyprzedzałem, odwróciła się i uśmiechnęła, ale pamiętam, że w jej oczach nie było radości, a jakiś żal. Dobiegłem zaraz do punktu. Stoły ustawione na pełnej lampie, woda, cola i chyba jakieś drobne przekąski. A nieopodal drewniana turystyczna altana (taka duża, z miejscem na ognicho w środku). Zacząłem od pytania “ile czasu do limitu?” 21 minut. Super. Znowu odrobiłem 12 minut. W dodatku następny odcinek miał być dosyć płaski (co oznacza nie tak bardzo hardcorowy, a tylko troszkę) a na 13 km mieliśmy “aż” 2 godziny. No to teraz ukończenie biegu mam w kieszeni. Poprosiłem o baniak z resztką wody (to były takie duże 5l baniaki), wlałem sobie do niego z pół butelki coli i niespiesznie poszedłem do altanki, schronić się w cieniu. Usiadłem sobie wygodnie, wyjąłem z plecaka ostatniego kabanosa, piłem rozwodnioną colę i obserwowałem. W altance siedział kolega, który z powodu kontuzji zszedł z trasy. Po paru minutach przyszedł jeszcze jeden z taką samą decyzją. Dziewczyna o smutnych oczach, którą wyprzedziłem tuż przed punktem usiadła na tym słońcu przy stołach i ze spuszczoną głową tak siedziała (też zakończyła i czekała na transport). Bezmyślnie obserwowałem kolejne osoby, które docierały do punktu, sprawnie się ogarniały i wychodziły dalej. Kiedy zobaczyłem, że w trasę rusza też Hania Sypniewska, nagle dopadło mnie otrzeźwienie. Człowieku, to nie piknik, nie czekasz na autobus, ciągle jesteś na krawędzi limitu, co ty wyprawiasz? Wziąłem baniak, odniosłem go do stolika, tam dopiłem. Ile do limitu? “Jakieś 8 minut”. Kurwaaaaaaaaa. Z takim trudem odrobione 12 minut właśnie poszło się walić. Wściekły na siebie przebiegłem przez matę i ruszyłem na szlak graniczny.
Podoba Ci się w naszym piekle?
Początkowo to był całkiem fajny kawałek trasy. Podejścia były takie, że nie trzeba było się w ogóle zatrzymywać, co jakiś czas pojawiały się przyjemne zbiegi, na których można było się fajnie rozpędzić. Nawet do lewej pięty będącej jednym wielkim bólem i piekących czwórek już się całkiem przyzwyczaiłem. Powoli też odrabiałem głupio stracone pozycje. Jedna, druga, trzecia, siódma osoba. Zwróciłem uwagę na archaiczne betonowe słupki graniczne. Niestety zauważyłem też na niebie coraz więcej piętrzących się chmur. Przez moment wydało się to fajne, bo słońce dawało ostro popalić, ale po jakimś czasie z oddali zaczęły też dobiegać złowieszcze pomruki. To nadchodziła burza. A właściwie cały zestaw burz. Takich burz, co to postanowiły wzajemnie sobie udowodnić, która z nich ma więcej piorunów, silniejszy wiatr i potrafi bardziej walnąć ulewą. Na razie nie martwiłem się tym, a koncentrowałem sie na osobach, które pojawiały się na horyzoncie, tak żeby je doganiać a potem znikac im z oczu. I, nie chwaląc się, udawało mi się to. Wydaje mi się, że może nawet udało mi się wyprzedzić kilkanaście osób. Zadzwonił telefon. Po dzwonku wiedziałem, że to Anulka. Każdą inną osobę bym zignorował, ale że nie byłem juz razem z Kasią, to wiedziałem, że może się niepokoić i nie wiedzieć co jest grane. Próbowałem wyciągnąć telefon w biegu, ale mimo naprawdę dużej ergonomiczności “kangurzej” kieszeni mojego S-Laba, nie udawało mi się to. Nie pomagało też, że zrobiło się ciemno, chłodno, wietrznie a grzmoty znacznie się nasiliły. Zatrzymałem się na chwilę, oddzwoniłem, powiedziałem że żyję, napieram, ale jestem na krawędzi, że zaraz będzie burza i że kończę. Wepchałem tel do kieszeni plecaka i ruszyłem dalej. No i nie minęło wiele czasu i zaczęło się. Najbardziej pasuje tu takie wyświechtane hasło, że otwarły się bramy piekieł. W mgnieniu oka zrobiło się całkiem ciemno (tzn mniej więcej jak w chwili zachodu słońca), zaczął wyć wicher, z drzew lecieć liście, a z nieba lać deszcz. Ale nie taki tam deszcz - to była prawdziwa ściana deszczu. Po dosłownie chwili byłem przemoczony do cna. Szybko przekalkulowałem, że nie warto tracić czasu na wyciąganie z plecaka kurtki, bo i tak jestem mokry, bo dopóki biegnę (a biegłem cały czas) to nie będzie mi zimno, a każda sekunda była na wagę złota. Biegłem tym szlakiem granicznym. Z lewej strony w dół - Polska. Z prawej strony w dół - Słowacja. A ja na samej górze. A pioruny grzeją raz z lewa raz z prawa. I komórka w plecaku włączona. Dobrze, że drzewa wysokie (myśli o błyskawicy rozcinającej drzewo tuż obok mnie i zabijającej mnie indukcją lub oderwanymi szczapami, na szczęście skutecznie wypierałem z umysłu). Minąłem jakiegoś biegacza, szczelnie opatulonego folią NRC i trzęsącego się (nie wiem czy z zimna, czy ze strachu) w takim drewnianym szałasie. “Co Ty robisz, człowieku?” pomyślałem. “Przecież limit tuż tuż i zaraz punkt zamkną”.
Niestety największym problemem okazał się deszcz. Nie pioruny, nie zimny wiatr, ale deszcz. Zrobiło się potwornie ślisko. Pierwszą wywrotkę zaliczyłem jeszcze na płaskim fragmencie. Stopa zamiast stanąć na ziemi, to odjechała do tyłu i poleciałem szczupakiem do przodu. Kolano rozwalone. W dupie tam, wszystko działa, a to, że skóra rozcięta to nie ma znaczenia. Jeszcze z raz albo dwa, a może i trzy czy tam dziesięć lądowałem na pysku. Dobrze, że poza kolanem nic innego nie rozwaliłem. Gorzej, że już prawie nie dało się zbiegać (a trasa wreszcie prowadziła w dół). Patrzyłem na zegarek i kalkulowałem ze wszystkich sił i wychodziło mi, że na cztery kilometry mam około 40 minut. W tym ostatnie półtora km to zbieg. No kurcze, na pewno nie będzie łatwo, ale da się to zrobić. Niestety. Ścieżka zamieniła sie w potok. A nawierzchnia w Bieszczadach to takie dziwne coś. Taka glinka, która kiedy jest mokra, jest tak śliska jak woda z płynem do mycia naczyń wylana na folię. I to błoto spływało strumieniami w dół. Jeszcze, o ile idąc pod górę, poza tym, że czasem uślizgiwała się stopa, nie przeszkadzało to tak bardzo, to każdy kawałek w dół był nieustannym driftem. To była jedna niekończąca się walka o utrzymanie równowagi w stanie permanentnego uślizgu. Nie byłem w stanie przemóc się psychicznie i lecieć w dół. Bardziej ześlizgiwałem się jak narciarz. Lewa pięta paliła żywym ogniem przy każdym dotknięciu. Po kilku wizytach w kałuży o głębokości powyżej kostek (nie, nie przesadzam i nie ubarwiam - takie były) w butach chlupotała woda. Chwilami starałem się biec bokiem, po trawie, tak żeby omijać tą lawinę z błota, ale trawa była długa, gęsta i na niej też nie było przyczepności. Mimo to prułem w dół jakimś nadludzkim wysiłkiem. Ilość krwi w adrenalinie płynącej w moich żyłach była chyba niewielka, bo dziś, kiedy to wspominam, to wiem, że w normalnej sytuacji nawet bym tam nie szedł. Stałbym schowany w tym szałasie, w kurtce, z wyłączonym telefonem i czekał aż burza się skończy. A tu pędziłem ile sił, w krótkim rękawie, zalany deszczem i potem, poharatany i w beznadziejnej sytuacji. Niestety, z każdym kilometrem zegarek odczytywał mi kolejną sentencję wyroku. “tempo odcinka 11:27; tempo odcinka 11:53”. Już wiedziałem, że nie zdążę. Nie potrafię przekazać tego, co działo się w głowie. Kłębowisko myśli. Gorycz i żal, że po co to wszystko, jak i tak się nie uda. Że nie będzie mi dane zobaczyć jak to jest “na mecie, gdzie ten medal - najpiękniejszy w świecie”. Wściekłość na siebie za czas zmarnowany na punktach i przy robieniu kretyńskich fotek. A potem nadzieja, która umiera ostatnia, że może wydłużą ten limit, bo przecież burza przyszła. Wydawało mi się, że zbiegam co sił ryzykując życie, kiedy nagle, z tyłu usłyszałem “UWAGA!!!”. Odwracam sie i widzę jeszcze większego szaleńca niż ja. Ten dopiero gnał na złamanie karku. Zatrzymałem się z boku, żeby go puścić. Kiedy mnie mijał, krzyknął “Limit w Roztokach wydłużyli o 10 minut, mam wiadomość telefoniczną z pierwszej ręki, mamy 25 minut i 2 km, to się musi udać”. Poczułem się jakby mnie prąd przeszedł. A więc jest jeszcze szansa. Zerknąłem na zegarek i mój entuzjazm opadł. Brakowało nie 2, a między 2,5 a 3 km. Wcześniejsze km miałem uparcie na około 11 i pół minuty. Więc te 25 minut to już nie było tak dużo. Wręcz to było bardzo mało. Ale nie mogłem się przecież poddać. Wiedziałem, że na ten punkt wpadnę z podniesionym czołem. Przypomniał mi się film o gościu, który spóźnił się na metę Barkley Marathons o 6 sekund (po 60 godzinach) i zamknęli mu ją przed nosem. Nie zmotywowało mnie to niestety. Kolega zniknął mi z przodu - miał pewnie lepsze buty na to błoto niż moje Wildhorse’y (albo wyzbył się tej odrobiny instynktu samozachowawczego, która mi jeszcze została w głowie). Zobaczyłem dwie kobiety powolutku schodzące w dół, kroczek za kroczkiem. Wydarłem się i ja “UWAGA!!!”. To były chyba turystki, bo kiedy je mijałem, wcale nie musiały stukać się palcem w czoło, żebym zobaczył to w ich oczach. Ale wciąż walczyłem.
Kiedy pęka Ci serce.
Zrobiło się w końcu trochę szerzej, może i nawet wyłagodziło, niestety zegarek odczytał sakramentalne “amen” i wiedziałem już że to koniec. Że właśnie minęło te 10 minut doliczone do limitu. I w tym samym momencie zza ostatniego zakrętu wyłoniła się droga, spore kłębowisko ludzi a na pierwszym planie dziewczyna, która chowała do walizki matę. W tym momencie moje serce pękło. Nie zapomnę tego widoku do końca życia. Masz poczucie wykonania heroicznej, syzyfowej pracy a na twoich oczach staje się to nic nie warte. Nóż wbity w plecy uwierał tak mocno, że momentalnie zamiast biegu zacząłem iść powoli z opuszczoną głową. Chciałem paść na kolana, wznieść ręce do nieba i krzyczeć z bezsilności. To było straszne. Każda komórka udręczonego ponad stu kilometrowym wysiłkiem ciała pytała “dlaczego?”. Chyba tylko zmęczenie i wciąż buzująca we krwi adrenalina pozwoliły mi utrzymać się w ryzach. Stanąłem i zapytałem jeszcze cicho tej dziewczyny “Nie zdążyłem?”. Pytanie było retoryczne, ale patrzyłem w oczy plutonowi egzekucyjnemu, czekając na odpowiedź.
(Prawie) happy end
I takiej odpowiedzi się nie spodziewałem. “Na razie czas jest wstrzymany. Mirek tu jedzie i będzie decyzja co dalej. Spiszę cię ręcznie, bo nie wiemy, czy bieg nie będzie przerwany. Jeśli od razu chcesz biec dalej, to nie możemy cię zatrzymać, ale dla bezpieczeństwa doradzam zostac i poczekać co będzie. Idź do namiotu, tam są ziemniaki, zjedz i okryj się”.
Ale że jak? Że jeszcze nie wszystko stracone? W tym momencie wróciłem z bardzo dalekiej podróży. Podszedłem do namiotu i słyszę “Hej Marcin”. Patrzę i oczom nie wierzę. W środku, owiniety w folię stoi sobie Rafał. Jak to? Przecież on biegł 140, to jeśli nawet uznał, że robi krótszy dystans, powinien być prawie na mecie. Nic już nie rozumiem.
Też owinąłem się folią, wziąłem ziemniaka - niestety był zimny i przez to kompletnie niezjadliwy. Schowałem się kawałek pod namiotem i zdziwiony przyglądałem stojącemu obok biegaczowi, który trząsł się, jakby go ktoś pod prąd podłączył. Rafał zaczął mi opowiadać, że dotarł tam prawie godzinę przede mną, ale wszystkich przytrzymywali. No i po takim czasie wychłodzili się, zesztywnieli i nikt nie miał już siły ruszyć na trasę. Nie wiem skąd, ale pojawiło się twierdzenie, że bieg zostanie przerwany ale będziemy mieli go zaliczonego, więc nie ma sensu ryzykować i ruszać dalej na trasę. Ale poczekajmy na Mirka to się wszystko wyjaśni. Po paru minutach ścigałem się z kolegą obok, który nas bardziej się trzęsie, a po paru kolejnych, poczułem, że nie jestem w stanie podnosić nóg. Co jest? Przecież do tej pory nie było problemu, żeby biec, a teraz nogi podnieść nie mogę? Chyba całkiem zeszła adrenalina i ciało przeszło w stan stand-by. Systematycznie dobiegały kolejne osoby, były spisywane, owijały się w folie i chowały przed deszczem w namiocie. Dotarł też Mirek. No i zaczęło się debatowanie. Mirek mówi, że jak ktoś chce ukończyć, to może biec dalej (chociaż odradza, bo warunki są bardzo niebezpieczne). Że czas, przez który byliśmy na punkcie zostanie doliczony do limitu. Że ci, którzy jednak nie zdecydują się biec, pojadą busem do Cisnej i tam dostaną medale. A co z zaliczeniem biegu? “Jeszcze nie wiem co, ale coś wymyślimy”. Przyznaję uczciwie, że nie była to jednoznaczna deklaracja, że bieg bedzie zaliczony. My jednak wszyscy, jak jeden mąż, przyjęliśmy to za dobrą monetę - że zaliczyliśmy. Dojechał bus, ledwo wlazłem do środka. Nie byłem w stanie podnieść nogi na stopień, a jak to w końcu zrobiłem, to dźwignąć się do góry. Ktoś z tyłu mnie popchnął, usiadłem koło Rafała, po drugiej stronie przejścia Hania Sypniewska i tak jechalismy do tej Cisnej. Wyciągnąłem przemoczony telefon, nie chciał współpracować, ale jakimś cudem ostatecznie udało mi się zadzwonić do Anulki i powiedzieć, że zmierzamy do mety. Humory raczej nam dopisywały, choć wszyscy byli zmarźnięci i zesztywniali od bezruchu.
W Cisnej na Orliku wytoczyliśmy się z busa, z trudem odczepiłem chipa od buta, oddałem Mirkowi, który kazał mi przejść przez metę i odebrać medal. Głupio się trochę czułem, kiedy szedłem tam, wśród ludzi, którzy bili mi brawo i wiwatowali, a ja 10 metrów wcześniej wlazłem tam z boku pod taśmą i człapałem jak paralityk. Medal dostałem. Faktycznie jest najpiekniejszy w świecie. Na pewno kosztował mnie najwięcej. Wszystkiego. I wysiłku i emocji i bólu i nawet kasy (bo pakiet do najtańszych nie należy).
Za metą dostałem piwko do ręki i zaczepiłem się na punkcie z ciepłym jedzonkiem. Ależ tam było miło. Dziewczyny ciągle namawiały mnie na jakieś żarełko (ostatecznie poprzestałem na pierogach, ale jaki one smak miały - Wojciech Modest Amaro w życiu takich nie podał), facet który nadzorował wolontariuszy ciągle pytał jak mi pomóc. Dał mi drugie piwko, przyniósł worki z depozytu, pozwolił się przebrać w ich namiocie (chyba najdłuższe zdejmowanie skarpetek w życiu). Naprawdę potraktowali mnie po królewsku. Tą ekipę aniołów z mety zapamiętam na bardzo długo.
Potem przyjechała Anulką z Edytą, spotkaliśmy jeszcze Paulinę, Elizę i Pawła z Pruszkowa (Paulina z Pawłem dzień wcześniej zrobili klasycznego Rzeźnika, a w nocy na pewno byli w jakiejś dobrej klinice na transplantacji nóg, bo chodzili normalnie). Wróciliśmy na kwaterę, poszliśmy jeszcze na pizzę i nawet udało mi się nie usnąć przy stoliku i przejść ze 200m z auta do lokalu, taki byłem gość! I cały byłem wypełniony tym uczuciem dumy, aż parowało. A ten medal! Boszzzz jaki on jest piękny.
Epilog.
Zimny prysznic przyszedł dwa dni później. I Rafał i ja mamy DNF. Ok, siebie mogę zrozumieć, bo spóźniłem się do Roztok. Ale Rafał był dobrze ponad pół godziny do limitu i został wstrzymany. Gorzko się zrobiło. Nawet bardzo gorzko. Wróciłem do domu. Rodzice i znajomi gratulowali wyczynu, ale ja czułem się trochę tak jakby to było nie do mnie. W końcu DNF to DNF. Na kilku forach pojawił się wpis dotyczący wyjątkowo dużej liczby uczestników, którzy w tym roku nie ukończyli wszystkich biegów w trakcie Festiwalu Rzeźnika (nie licząc Rzeźniczka, około połowa osób odpadła). I poraziły mnie komentarze pod tymi wpisami. Zaprawieni ultrasi debatowali na temat tych korpo-szpanerów i kanapowców, co to ledwie jakiś parkrun zrobili i pchają się na Rzeźniki, żeby oszołomić zachwytem sąsiadów z open-space. Jeździli po nas jako po fejsbukowych głupkach, co to tylko po to tam jadą, żeby fotkę z medalem na profilu wrzucić i chełpić się swoją zajebistością. Jakoś nikt się kurwa nie zastanowił, że wśród tych “kanapowców” była też np Hania Sypniewska. Wyśmiewali nas, a nikt kurwa nie pomyślał, że chyba jednak nie wystarczy przebiec dyszkę na asfalcie, żeby potem przez 20 godzin pokonać 100 km (i 5 w pionie) w nocy, w upale i wreszcie w burzy. Słabe to było. I bolało. Dalej boli. A najsłabsze jest to, że ludzie, którzy na szlaku podaliby Ci rękę, podzielili się wodą czy pomogli ściągnąć buty na przepaku (mam taką nadzieję w swojej naiwności), nagle, w internetach stali się agresywni i szyderczy. O co chodzi? Czy nie chcecie, żeby do Waszego świata-nadludzi-co-to-na-miękko-pokonują-górskie-ultra nikt inny nie miał wstępu? Przecież i tak będziecie lepsi od nich, bo ukończycie tego przysłowiowego Rzeźnika dużo szybciej. Echhhh.
Na szczęście koniec okazał się jednak szczęśliwy. Burza trwała trochę, Mirek miał diamentowy orzech do zgryzienia, ale jakoś go ugryzł (myślę, że decydujący wpływ na to miała reakcja Hani Sypniewskiej, która stwierdziła, że na medal pocieszenia to nie ma ochoty i odsyła go pocztą). Wprowadzono dodatkową klasyfikację “Osoby, które dobiegły do punktu 104km w czasie dłuższym niż 20h, przerwały bieg z powodu burzy.” No i medal też przestał być medalem pocieszenia i znowu stał się najpiękniejszy w świecie.
Ale wiecie co mnie najbardziej cieszy? Że dzięki zaliczonemu biegowi mam dodatkowe punkty do losowania do przyszłorocznego Rzeźnika. I mam nadzieję, że na Orlik wbiegnę a nie wczołgam się. I to razem z Kasią.
Fotografie: Jacek Deneka, Julita Chudko, Wadim Sielutin, własne