O czym właściwie mowa? O kolejnej wariacji na temat biegania, a konkretnie o zyskującym na popularności The Transylvania One Hundred. Tegoroczne zawody to już czwarta edycja i z roku na rok przybywa chętnych biegaczy, nie tylko z Rumunii, lecz także całego świata. Duży wpływ na to miał zapewne artykuł Top 12 Marathons Worth The Trip To Europe opublikowany w magazynie Forbes. W programie zawodów możemy wybierać spomiędzy dystansów 100 km, 50 km, 30 km, a w tym roku również premierowo 20 km, który został stworzony dla początkujących biegaczy, aby i oni mogli poznać piękno Transylwanii.
Start i meta znajdują się w Bran, tuż pod samym zamkiem, w ogrodzie hrabiego Draculi. W takich okolicznościach starterem nie mógł być nikt inny jak Wład Palownik. Gong zabrzmiał i ruszyliśmy czym prędzej, aby nie wpaść w jego ręce i nie zostać nową ozdobą w ogrodzie. Początek trasy, jak to zwykle bywa, zachęcał , aby dorzucić trochę do pieca, jednak już po 3 km nasze zapędy zostały ostudzone, a łydki rozpalone.
Przez las i mgłę, cały czas w górę
Skończył się asfalt i czekał na nas las, a wraz z nim dla naszego towarzysza ‒ Tomasza Mądrzejewskiego ‒ kijki, unikatowe i jedyne w swoim rodzaju, firmy Las. Kilometrów nie przybywało, natomiast przewyższenie rosło bardzo szybko. Plan zakładał, aby pierwsze 17 km pokonać spokojnym tempem, po tej części mieliśmy mieć za sobą ponad 2000 m przewyższenia.
Na wysokości ok. 1800 m n.p.m. widoczność spadła do 15‒20 m. Trasa została dobrze oznakowana, ale nawet to nie wystarczyło zarówno nam, jak i wielu biegaczom lekko z niej zboczyć. Nie wiadomo, co było tego przyczyną ‒ może jakiś magiczny słupek, jakaś atrakcyjny/a ultras/ka, ale z trzech różnych stron zbiegli się zawodnicy, by dalej ruszyć już dobrą ścieżką.
Przebywanie na takiej wysokości dla osoby, która nie jest do tego przyzwyczajona, jest męczące, a co dopiero dawanie z siebie 100% i pędzenie po jak najlepszy czas!
No to w dół i później jeszcze „tylko” 700 m przewyższenia…
Po zdobyciu pierwszego szczytu czekał na trasie zbieg, który technicznie nie był bardzo trudny, a na jego końcu znajdował się punkt kontrolny z dostatkiem jedzenia i picia. Wraz z utratą wysokości naszym oczom ukazywały się przepiękne widoki, szkoda tylko, że trzeba było się spieszyć i nie było nam dane nacieszyć się nimi przez dłuższą chwilę. W CP Malestii szybkie uzupełnienie zawartości bidonów, żelki, chipsy i czekolada w brzuchy, i wio… Omu na nas czeka!
Znowu pod górkę. Ten podbieg, a właściwie podejście, ciągnął się przez kolejne 5 km. Pierwsza część była zachęcająca ‒ zero mgły, urzekająca, otaczająca nas fauna, flora i lekki wiatr. Jednak góry potrafią zaskoczyć… Im bliżej szczytu, tym więcej mgły, silniejszy wiatr i śnieg, brudny od błota, zmrożony i miejscami bardzo śliski. Ostre podejście tuż przed najwyższym punktem biegu przerażało. Dla osoby z lękiem wysokości odwrócenie się na nim nie było dobrym pomysłem. Osoby z kijkami pomagały sobie nimi i nawet jakoś to szło, kto biegł bez nich, wspomagał się liną. Na szczycie uczucie ulgi, że już ma się to za sobą, pomagało wykrzesać uśmiech w stronę fotografa, który znikał moment później w wietrze. Wspólna podjęliśmy decyzję o jak najszybszym ulotnieniu się na dół i chwilę później wylądowaliśmy… znowu we mgle. Kolejny raz utworzyły się grupki poszukujące szlaku, schodząc zboczem na azymut. Straconych kilka cennych minut, ale szlak odnaleziony i można gnać do CP Pestera.
Coś na dobicie…
Po doładowaniu baterii pyszną zupą pomidorową zgodnie z planem pociskaliśmy do mety. Znowu widoczność lepsza, widoczki umilające bieg, całkiem ciepło, biegło się przyjemnie. W nogach mamy ponad 27 km, Vlad skubaniec postanowił dostarczyć niezapomnianych atrakcji. Najpierw „umilił” nam drogę gradem, który zmienił się w ulewny deszcz, a potem zapodał grzmoty.
Na ścieżkach coraz bardziej mokro, co utrudniało normalne poruszanie się i nie raz ktoś zaliczył błotny dupozjazd.
Ostatnia prosta. A może jednak nie?
Do mety pozostało jeszcze tylko 10 km, cały czas z górki, rozpędzeni słońcem, które w końcu się przedarło, gnamy do Bran! Z ulicy zakręt w lewo i koniec tego dobrego… górka. Później z górki i znowu kolejna, i tak do czterech razy. Track pokazuje, że już zaraz meta i pędzimy z górki, ile pozostało sił w nogach. Okolica już znajoma, więc cieszymy się, że asfaltem jeszcze 300 m, po czym czeka nas chwała i uwielbienie. Te jednak musiały poczekać. Myśleliśmy, że nic nas już nie zaskoczy podczas tych zawodów, myliliśmy się. Trasa skręcała w stronę zamku i prowadziła po jego błotnistym zboczu. Ostatni zakręt i udało się, już po wszystkim.
The End
Teraz pora na kolejne wyzwania i wyciągnięcie wniosków z tego startu. Bieg bardzo trudny, piękne widoki rekompensujące zmieniające się warunki pogodowe, które dały popalić nie tylko debiutującym w ultra Dominice i Tomkowi, lecz także bardziej doświadczonemu Wojtkowi.
Chociaż trasę pokonaliśmy wszyscy, w trójkę, tylko dwójka z nas została nagrodzona – teamy mogły liczyć dwie osoby. Zdobyte pudło, III miejsce, zachęca nas, abyśmy wrócili do ojczyzny Drakuli i walczyli o lepszy wynik!
Tekst: Dominika Duczmal, Wojciech Jokiel