Ekipę Chojnika/Rudaw znamy nie od wczoraj, spotkaliśmy się na żywo już kilka razy i nie będzie to cukrowanie, bo nie lubimy takowego, ale jakoś przypadliśmy sobie do gustu. Mam podobny punkt widzenia na nasz świat biegów górskich i ultra, mamy podobne poczucie humoru, czasem wydaj się nam, że słów nie trzeba wiele aby zrozumieć co chce przekazać druga strona. Ot takie bratnie dusze się spotkały. Spotykać w tym składzie miały się jeszcze wiele razy, ale…
Zdjęcia: Piotr Dymus, Andrzej Wojciechowski, BIKELIFE
… ale los tak chciał, że wywiad do kolejnego magazynu ULTRA przeprowadziliśmy już tylko z Karolem, Danka nie było dane już nam spotkać. Tu kolejne „ale”. Ale Danek był obecny z nami przez cały miniony weekend w Rudawach Janowickich, bo o tych, chcemy opowiedzieć.
Czy warto było przejechać blisko 500 kilometrów, zarwać noc za kierownicą? Czy podróż autobusem z Zakopanego z przesiadką we Wrocławiu opłaciła się?
Umówiliśmy się, a w zasadzie wystarczyło kilka zdań i wiedzieliśmy po co, z kim, gdzie i w jakim celu przyjechaliśmy do „baza udana” o 5:00 nad ranem. Jeszcze tylko godzina i mały kwadrans snu i zbieramy się do schroniska Szwajcarka, gdzie tradycyjnie mieści się biuro zawodów Rudawy Festiwal Biegowy. Nie zdążyliśmy co prawda na start Sześćdziesiątki ale nasze telefony grzały się już w biurze zawodów i strefie startu na Czterdziestkę. Wypuściwszy maratończyków na trasę ruszamy im naprzeciw w rejon zbiegu z Sokolika. Oprócz materiału wideo służyliśmy pomocą biegaczom w wyborze odpowiedniej ścieżki, mogli wybrać „na prawo” schody lub „na lewo” winda. Jak myślicie, która opcja była częściej wybierana?
Po dłuższej chwili wracamy, przecież bez naszej asysty nie wystartuje Dwudziestka. To żart oczywiście, tu idealnie od lat sprawdza się w tej roli niezastąpiony „Patyczak”. Mieląc błoto ruszyli, my za nimi, w dół na parking, aby ruszyć w kierunku Strużnicy i wyjść naprzeciw biegaczom w rejonie Lwiej Góry. Podchodząc z parkingu ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pszczelarzem, w zasadzie Jędrek rozmawia, bo on też przecież jako świętokrzyski rolnik, pasiekę swoją też posiada. Docieramy do punktu, gdzie dyżur pełni jeden z najbardziej pozytywnych wolontariuszy, Marek, który wita nas uśmiechem i lekarstwem rozgrzewającym składającym się z 56 ziół, owoców i korzeni.
Ufff, zdążyliśmy przed pierwszymi zawodnikami, możemy chwilę odsapnąć. Odpoczynek nie trwał długo, zaraz pojawiają się pierwsi zawodnicy ultra dystansu a my zaraz za nimi uzbrojeni w nasze smartfony staramy się dorównać im kroku w wspinaczce na Lwią Górę. Po kilku takich przebieżkach następuje zmiana cameraman’a i tak spędzamy dłuższą chwilę, a to nagrywając a to dopingując. Kurczę nie wiemy co większą frajdę nam sprawia? Może to, że możemy zejść kilometr niżej i patrzeć jak uczestnicy przeskakują przez błotne przeszkody, choć jak ta sztuka się nie udaje, to zabawa jest jeszcze lepsza. Tu wspinamy się razem z nimi do górę, rozmawiamy, dzwonek od Golden Trail Series jest cały czas w użyciu, to była dobra inwestycja. Moglibyśmy spędzić tam jeszcze wiele godzin, ale meta czeka też i na nas. Wracamy do Szwajcarki, gdzie zmęczenie, radość, ból i zapach pysznego żurku miesza się i wypełnia całą polanę. Kolejni zawodnicy wpadają na metę, każdy ma możliwość przecięcia wstęgi, każdy jest zwycięzcą!
Jeszcze przemiłe spotkanie z Agą Korpal, karkonoską pogodynką, która pomiędzy wręczaniem nagród dla medalistów dała się namówić na krótkie nagranie dotyczące warunków panujących na Śnieżce przez zbliżającym się ZUK-em. A byłbym zapomniał przecież jeszcze wywiad z Karolem mieliśmy zrobić. Ale to w wieczornej części się udało, choć pewnie Karol o tym do końca nie wie, ale Jędrek ma taką zdolność, że w trakcie luźnej rozmowy jest w stanie zapamiętać wypowiedź do 10 tysięcy znaków i przelać ją później na papier.
Górny pokład schroniska Szwajcarka, gdy meta już złożona, gdy ognisko już dogasza, gdy powoli cichnie gwar na parkingu, zamienia się w wesołą pogawędkę w podgrupach. Kilkadziesiąt wolontariuszy spotyka się w sali wypełnionej pozytywną energią, wspomnieniami o Danku ale tymi dobrymi, pełnymi radości i uśmiechu. W kominku skrzą się drwa, jest miło, ciepło i tak jakoś dobrze i przyjemnie…
Oprócz spuchniętych nóg, bolących kolan i palących czwórek (nasze Garminy pokazują ponad 25 tysięcy kroków) zabieramy z sobą również kilka zadrapań i stłuczeń oraz mocne postanowienie, że wrócimy tu jeszcze, nie tylko jeden raz. Dziękujemy całej ekipie Chojnik/Rudawy za miłe i rodzinne przyjęcie. Naprawdę to był bardzo fajny czas w Górach Janowickich.
James & Jędrek