Redakcja KR
Ultra Hańcza 2020

Relacja z biegu Ultra Hańcza 102km, czyli powrót do pięknego dzieciństwa

Turtul, 17.01.2022

Moi koledzy kardiolodzy, z którymi pracuję, stale mi powtarzają: “będziesz miała migotanie przedsionków od tego biegania”. Na co ja mówię: „wolę biegać i mieć migotanie przedsionków, niż mieć właśnie to migotanie współistniejące z otyłością, cukrzycą i nadciśnieniem tętniczym" i trenuję dalej…

Tekst: Marta Góraj

Zdjęcia: Agnieszka Koziak, Mariusz Rosół

Z miesiąca na miesiąc moje treningi stawały się coraz bardziej wymagające, bo cel był bardzo wymagający. Z roku na rok dojrzewałam do tego, by biec jeszcze dalej. Bo jak mówią, prawdziwe ultra zaczyna się, tak naprawdę, od 100km. Byłam ciekawa jak to jest, jaki to wysiłek, gdzie jest granica mojej wytrzymałości. Dlatego, rok temu, gdy pojawiły się zapisy na Ultra Hańcza 102km, nie wahałam się.

Dlaczego właśnie tam? Przecież miejsc i zawodów na „setkę” jest wiele. Otóż Ultra Hańcza odbywa się na mojej ukochanej Suwalszczyźnie, tam gdzie ponoć niedźwiedzie polarne mówią dobranoc. Tam się przecież wychowałam, tam zostało moje serce na zawsze. Od 20 lat mieszkam gdzie indziej, ale zawsze wracam z sentymentem do moich rodzinnych stron.

start w 2018r.

Pierwsze zawody nad Hańczą odbyły się w 2018 roku. Wtedy były to dwa dystanse, czyli 28km Turtul Trail i 63km Ultra Hańcza. Zwykle odbywały się wczesną wiosną, w kwietniu, gdy Suwalszczyzna jeszcze czuła mroźny oddech zimy, gdy jeziora, lasy, pola spowite białą mgłą i delikatnym lodem czekały na pierwsze ogrzewające promienie słońca.

Ten rok ( czyli 2020 ) przyniósł zmianę. Hańcza przesunięta na wrzesień z powodu pandemii. Czekaliśmy cierpliwie, jednak, gdy zbliżał się termin, obawy były coraz większe. Otuchy dodawało mi to, że to przecież mój dom, moja Suwalszczyzna i gdzie jak nie tutaj mam przebiec swoje pierwsze i wymarzone 100km.

 

Pakiety odebrane, plecaki przygotowane, buty wypastowane, nie było odwrotu. Godzina 1.40 w nocy śpiewa mi Lana Del Rey w budziku. To jest taka adrenalina, że oczy są natychmiast szeroko otwarte, ściska w brzuchu, w głowie gonitwa myśli i słowa trenera: „przecież jesteś w gazie“

Godzina 2.08 sms od mamy: „dla mnie już jesteście wielcy”

Jeszcze tylko zamieszczam na fb utwór The final countdown Europe i życzę znajomym dobrego dnia.

Miejsce startu to Turtul w pradolinie rzeki Czarnej Hańczy w siedzibie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To miejsce magiczne, gdzie nawet zimą można dotknąć malin i truskawek.

Ciemna noc, cisza przerywana strzelającymi ognikami z ogniska. Delikatny chłód od rzeki, pojedyncze słowa snujących się skupionych biegaczy i spojrzenie w górę, a tam… tysiące gwiazd… to będzie piękny dzień, dobry dzień…

 

3.00 start. Ruszamy. Co chwila spoglądam na zegar, by utrzymać założone tempo, zdecydowanie wolniejsze, niż treningowe, bo wiem, że nie mogę dać się ponieść emocjom i adrenalinie na początek. Wokół głucha ciemność rozświetlana delikatnie przez światło czołówki. Uwielbiam ten czas, gdy otula mnie beztroska nocy, a ja nie śpię. To takie wyjątkowe godziny, gdy tak naprawdę nie wiem , gdzie jestem, nie widzę otaczającego krajobrazu, nie oglądam się za siebie, biegnę, a światło lampki tworzy tunel, magiczną drogę do celu. Tak mijają pierwsze kilometry. Wiem, że gdzieś za chwilę trzeba będzie wejść na pierwszą górę, Górę Zamkową 228m n.p.m., tu znajduje się punkt Decathlonowy, będący również punktem kontrolnym do odhaczenia numerów startowych. Każdy musi tu wejść. Tym razem Zamkowa mnie zaskoczyła. Rozstawiony namiot oświetlony lampą, wyglądał jak indiański wigwam. Podany kubek wody, kilka słów zamienionych z wolontariuszami. Zawsze staram się to robić, bo drobne gesty doceniają ich poświęcenie, słowa, które zapadają w pamięci. Zamkowa pokonana, pierwsze konkretne wzniesienie, z którego wiosną rozpościera się nieziemski widok na jeziora, dywany pól i łąk nasycone zielenią i błękitem. Można się zatracić.

Czas zjeść pierwszy posiłek w biegu, mała kanapka ukryta w plecaku. Jem póki mogę. Dobiegamy do miejscowości Wodziłki, to dopiero 17.5km trasy, pierwszy punkt żywieniowy. Nadal otacza nas noc. Widzę oczami wyobraźni ten punkt za dnia. Przewijają mi się obrazy sprzed roku, tu robiłam zdjęcie. Szutrowa droga, po jednej stronie drewniany dom z cudnymi niebieskimi okiennicami, po drugiej stronie malutki drewniany kościół kolorowany patyną czasu.

 

Kolejne kilometry upływają w bezkresnej ciszy. Tylko delikatnie powiewające żółte szarfy KIERUNEK ULTRA dają znać, że jesteśmy na trasie. Powili rozrzedza się noc. Szara poświata pozwala już zgasić czołówkę. W oddali przeciera się to, na co czekam… Cisowa Góra, tzw Suwalska FujiJama. Dla mnie to góra z brodą. Na trasie ultra można ją oglądać z wielu miejsc, jakby chciała nam towarzyszyć przez cały bieg, pilnować, spoglądać, kibicować. Tylko trzeba ją zdobyć. Najpierw ciągnące się zboczem nad polami podejście, gdzie jeszcze można biec, a potem dość ostro w górę, na sam szczyt.

A tam już czekają jedyni kibice o 5.30 rano! Tata ( jak zawsze) z pudełkiem wafelków przekładanych marmoladą i karmelem oraz Asia, która wtargała na szczyt swój rower, by dalej nas wspierać na trasie.

Tym razem było jeszcze coś zachwycającego. Początek wschodu słońca. Teraz już słońce będzie nam towarzyszyć do ostatnich kilometrów. Cisowa Góra to bezsprzecznie najpiękniejszy punkt widokowy na Suwalszczyznę. Z roku na rok ta góra staje się coraz mniejsza i świadomość, że to może forma staje się lepsza. Uśmiecham się w duszy. Jest pięknie a czas nagli. Zbiegamy. Musimy dotrzeć do pierwszego przepaku na 30km.


Trasa praktycznie cały czas wiedzie szutrem i obrzeżami lasów. Gdy wbiegamy na asfalt pod górkę, to wiem, że Smolniki blisko. Skrzyżowanie dróg we wsi. Za chwilę stara szkoła, woda, przekąski: kanapki z humusem, ciecierzycą i burakiem, banany, szarlotka, ciastka, orzeszki. Uzupełniam plecak, zmiana koszulki, chwila rozmowy z wolo: „powodzenia, jeszcze się tu zobaczymy za 40 km, jak tylko los pozwoli.”

Biegacze z dystansu 67 biegną dalej mijając punkt w Smolnikach. Ultra 102 muszą wrócić do skrzyżowania i za sklepem skręt w lewo. I tu zaczyna się inny świat. Tu mnie jeszcze nie było. Jakby przejście przez zaczarowaną szafę do świata, gdzie czas się trochę zatrzymuje, gdzie nie ma codziennej życiowej gonitwy, jest tylko przestrzeń i cisza, jest niebo i słońce. Ta pętla biegowa miała być inna niż pozostała znana mi część trasy. I była. Jedynym ograniczeniem tej nieobjętej oczami przestrzeni były … pastuchy. Szybko zakończyliśmy próby przechodzenia od góry, bo otwieranie i zamykanie okazało się łatwiejsze i szybsze do ich pokonywania. A były ich niezliczone ilości. Biegliśmy po polach, pastwiskach, łąkach, a mimo to trasa bardzo uporządkowana, bez chaosu i bez miotania się. Trzeba było tylko uważać na miny. Na tych długich 40 kilometrach spotkaliśmy zaledwie jednego gospodarza, który prowadził dość niecenzuralną rozmowę ze swoimi krowami. Jedynymi widzami tam były właśnie krowy, które z nieukrywanym, wręcz bezczelnym zaciekawieniem spoglądały na nas. Nieruchome rude i rudobiałe ciała wiodły za nami wzrokiem, jakby chciały powiedzieć: „i po co się tak męczyć?”

Trasa prowadziła przez kilka gospodarstw, które wydawały się opustoszałe, ale takie nie były. Zawiadamiały o tym szczekające psy i drżące firanki w otwartych oknach. I jedno domostwo, któremu nie mogłam się napatrzeć i jedyna fotografia, którą zrobiłam na trasie. Niebieski drewniany dom, fioletowa drewniana szopa i turkusowa studnia. Zaczarowały mnie. W ogrodzie ogrom kwiatów mieniących się kolorami słoneczników, malw, kosmosów, astrów i jeżówek. Cud. Mogłabym tam zostać, przysiąść na ławeczce i trwać. Hmmm… ale nie tym razem, nie ma lekko.

 

Połowa trasy i punkt żywieniowy w Rowelach, niedaleko najwyżej wzniesionego punktu na Suwalszczyźnie – Góry Rowelskiej. Woda i moje ulubione cukierki kukułki. Haha... skąd wiedzieli, że tak je lubię! Robi się bardzo ciepło, słońce wysoko świeci, jesteśmy już za 50-tym kilometrem. Powoli zmienia się krajobraz. Dobiegamy do asfaltowej drogi, która jakby odcina nas od tego sielskiego fragmentu trasy. Okolice Wiżajn – trójstyku granic z Litwą i Rosją (obwód Kaliningradzki). Dalej już trochę więcej cywilizacji.

Zegar zbliża się do 70km. Wbiegamy znów na asfalt, chyba kończy się ta dodatkowa rajska pętla. Czuję zmęczenie, ciepło daje się we znaki, bukłaki dawno puste, myśl o zupie w Smolnikach podnosi na duchu. Jest nasze skrzyżowanie. Na trawniku siedzi Agnieszka z volo i z radością wita: „jesteście, brawo !!!” Tak, jesteśmy i biegniemy dalej, nie podajemy się, mimo, że ból w stawach kolanowych dokucza a w głowie już pustka. A na punkcie taka niespodzianka - bezalkoholowe piwo doskonale gaszące pragnienie, zupa pomidorowa z grzankami, naleśniki… muszę się zmuszać do jedzenia.

Jeszcze tylko 31.5 km. Byle dobiec do ostatniego punktu na Starej Hańczy. Potem jakoś się potoczy siłą rozpędu i woli umysłu. Ten odcinek, który przed nami, jest bardzo malowniczy. Ukształtowanie terenu różne, pełne podbiegów, podejść. Nie są zbyt strome, ale na tym etapie zmęczenia fizycznego wydają się na tyle duże, że z biegu trzeba przechodzić do marszu. Taka stała sinusoida przez 20km między polami, gospodarstwami, w koleinach wyjeżdżonych przez traktory, w ścieżkach skrywanych przez kukurydzę. Śpiew ptaków, ciepło słońca, chmury na błękitnym niebie przesuwające się leniwie. Tu jest czas, by sycić się tym spokojem, tą siłą wczesnej jesieni.

Na 80 tym kilometrze rozładowuje się garmin. Muszę go wyłączyć i chociaż 10 minut podładować. Mija kilometr, jakby wieczność. Kilometry stają się coraz dłuższe. Marsz bieg marsz bieg i tak na zmianę…

Wbiegamy na parking przy Starej Hańczy 91.5km. To punkt żywieniowy ze zwariowanymi kobietami z Teamu “wybiegaj siebie”. Tu się zawsze coś nieprzewidywalnego dobrego dzieje.

Moja siostra pyta: „Żyjesz jeszcze ? Odpowiadam ; jeszcze trochę taaaak!”

Tata pyta z niepokojem: „Ale dobiegniecie do końca ??? Myślę, że tak…”

Czeka nas, moim zdaniem, najtrudniejszy odcinek trasy, na którym trzeba bardzo uważać. Wiedzie przez kilka kilometrów stromym zboczem nad jeziorem Hańcza. Wąska ścieżka ukryta w drzewach i gęstych zaroślach. Ścieżyna jakby modelowana falami wzburzonej Hańczy. Krótkie strome zbiegi i natychmiast w górę, siłą rozpędu, i tak dziesiątki razy. Dodatkowe przeszkody pod postacią powalonych drzew i wystających korzeni. Po prawej stronie widoki na najgłębsze jezioro w Polsce, dziś spokojne i milczące, kuszące swoim kryształowym chłodem. Gdy kończy się zbocze, teren staje się bardziej wyrównany, blisko brzegu, gdzie raj dla szkółek nurkowania. Wiele się zmieniło w tej logistyce. Dziś to wszystko jest bardziej dostępne, kiedyś owiane tajemnicą, magią, opowieściami nurkowymi taty o drewnianym czółnie, o ścianach zamieszkiwanych przez miętusy na głębokości 30-40 metrów. Pozostało tylko wspomnienie i moja potężna Królowa Hańcza. Kilka razy zatrzymywałam się, by zanurzyć dłonie, zwilżyć twarz i sekundę odpocząć, a może nieświadomie powrócić myślami do przeszłości.

Czas już kończyć bieg i opowieść o mojej Ultra Hańczy. Ostatnie kilometry nadal wymagające, chociaż chciałoby się, żeby było już lekko i przyjemnie. Myśl o mecie zamienia zmęczenie, bólu i pragnienie na ogromną radość w sercu. Łzy same napływają do oczu. Już ich słyszę, już mnie widzą, stoją na drugim brzegu i krzyczą nasze imiona. Przebiegam most, mijam stary młyn w Turtulu, mijam szczęśliwych finiszerów. I nagle stop. Chwila oddechu.

Ktoś mówi: „biegnij!!!!!” Wpadam na metę już na oparach mocy, ale szczęśliwa, że się udało, że pokonałam siebie, że to właśnie tutaj na mojej Suwalszczyźnie ukochanej. I niezastąpiony Paweł Myszkowski krzyczący do mikrofonu: SPLENDOR I CHWAŁA !!!!”

Uściski od najbliższych i od samej szefowej “Fundacja Kierunek Ultra” Iwony. Ktoś jeszcze krzyczy: „dzika jesteś!” Tak, jestem dzika kobieta, tak jak te wszystkie 6 kobiet na 42 śmiałków mierzących się z dystansem 102km i kończących bieg. To wariactwo, wiem, bardzo duży wysiłek, bardzo dużo skrajnych emocji. Ale wspomnienia pozostaną na zawsze.

 

Ultra Hańcza to nie tylko bieg. Zawsze co roku , następnego dnia, gdy opada już kurz na trasie Ultra Hańczy, jest jeszcze jakaś wisienka na torcie. Teraz było to spotkanie z Patrycją Bereznowską, której chyba nie trzeba przedstawiać.

Fundacja KieRUNek Ultra, Ultra Hańcza tu trzeba przyjechać, biec i być. Zakochać się w magii Suwalszczyzny.