Bieg Rzeźnika to już od czterech lat punkt kulminacyjny mojego sezonu biegowego. Uwielbiam Bieszczady, atmosferę jaka tam panuje oraz to, że Festiwal odbywa się w okolicy moich urodzin, więc podwójnie można świętować. Miałem na ten rok chrapkę na Rzeźnika Ultra 105 km, jednak idąc za namową pozostałych członków CC Running Team, którzy chcieli pościgać się na Sky, stwierdziłem, że czemu nie. Setka poczeka do września.
Zdjęcia: Jolanta Błasiak-Wielgus, Michał Złotowski, Jecek Deneka UltraLovers
Rzeźnik Sky to bieg mocno specyficzny – formuła Skyrunningu jest dosyć prosta – ma być dużo przewyższeń, mało płaskiego, nachylenie stoków co najmniej 13%. W Bieszczadach oznaczało to ok. 53 kilometry i 6 szczytów, co sumowało się na ok. 3000 metrów w górę. Dla porównania – klasyczny Rzeźnik, uznawany przez wiele osób za kosmiczny bieg, to raptem 83 kilometry i „tylko” ok. 3700 metrów w górę. W tamtym roku, przebiegnięcie Rzeźnika poniżej 14 godzin było dla mnie niedzielnym spacerem. Te 50 kilometrów na Rzeźniku Sky przemieliło mnie doszczętnie, wypluło i wgniotło w błoto. Ale od początku.
Start o godzinie 8 rano oznaczał jedno – bieganie w pełnym słońcu i najgorszym ukropie podczas całego dnia. Prognozy pogody pokazywały deszcz, ale jak to z prognozami bywa, nie były zbyt dokładne. Moje modlitwy o choćby kroplę z nieba nie podziałały i jakby za karę, słońce zdecydowało „tego tutaj spalę, niech ma!”. Łopiennik na start to było jedynie przetarcie – wbiegłem na szczyt na czwartej pozycji, jednak już na pierwszym punkcie odżywczym, u podnóża tej góry, straciłem dwie pozycje. I już wtedy wiedziałem, że lekko dzisiaj nie będzie. To zupełnie nie był mój dzień – mięśnie bolały mnie już na starcie, dawała o sobie znać obita wcześniej pięta, słońce nie pomagało (mówiłem już, że lubię biegać w deszczu, śniegu i chłodzie?). Drugi raz na Łopienniku dał mocno w kość, straciłem kolejne pozycje, złapała mnie piekielna kolka, która utrudniała oddychanie. Czułem się, jakby ktoś ograniczył mi przepustowość płuc do 60%. O biegu na „płaskich” odcinkach nie było mowy, starałem się więc utrzymać szybki marsz. Na trzecim podejściu rozpoczęły się skurcze, które nie opuściły mnie już do mety. Na półmetku trasy, na punkcie w Żubraczym, byłem 13.
Mówiąc o skurczach, mam na myśli bardzo mocny ból mięśnia i wrażenie, że za chwilę przerodzi się to w taki prawdziwy skurcz, przy którym nie można ruszyć nogą. Taki skurcz w 90%, bez tego ostatecznego paraliżu. Muszę przyznać, że biłem się z myślami. Wiedziałem, że 25 kilometrów bólu przy każdym kroku, jest prawie niemożliwe. Z drugiej strony, Ultra biega się głową. Zrobiłem sobie więc szybki kołczing w stylu „te ferrari tylko czeka, aż do niego wsiądziesz” i zacisnąłem zęby. No nie mogę się poddać, nie ja. Ruszyłem dalej.
Razem z mijanymi kilometrami, mijałem też kolejnych biegaczy. Jeden zrezygnował („zagotowałem się”), inny zwolnił przez problemy z żołądkiem. Ja robiłem swoje i po jakimś czasie byłem już w pierwszej dziesiątce. To trzeba było utrzymać. Kolejny szczyt, kolejny zbieg, dużo błota, płukanie głowy przy każdym strumieniu, napieranie równo i bez przystanków do góry, prostowanie nóg w dół, żeby odpoczęły mięśnie. Trzy razy zgubiłem drogę, tracąc po 300-400 metrów i masę siły (trasa była dobrze oznaczona, to moja nieuwaga i zmęczenie). Jasło wgniotło mnie w ziemię, przekroczyłem już granicę akceptowalnego bólu, chciało mi się ryczeć po każdym kroku, a jednak napierałem dalej. Nareszcie Przysłup, ostatni punkt kontrolny, jeszcze Małe Jasło, zbieg i jestem w domu.
Tutaj dogoniło mnie dwóch Harpaganów. Ruszając z punktu, byłem pewny, że straciłem swoje miejsce w dziesiątce. Ból był tak mocny, że nie dawałem sobie szans na dalszą walkę z kimkolwiek. Jednak ruszyłem w górę bez żadnych myśli i taktyki – byle równomiernie, bez zatrzymania, nie patrząc za siebie. Okazało się, że Cazzo Taran, znana z poprzedniego roku nowa jednostka napędowa, działa. Na Małym Jaśle udało się wypracować niewielką przewagę. Zbieg, który był przede mną, znałem jak własną kieszeń – w końcu zbiegałem tamtędy czwarty rok z rzędu. Stromo, błoto, kamienie, korzenie. Wiedziałem, że meta jest blisko, wystarczyło się nie zabić.
Ostatnie metry przed strumieniem, gdzie słychać już głosy kibiców, a noga po kolano zapada się w błoto, to najpiękniejszy odcinek w całych Bieszczadach. Radość po prostu rozpiera od środka. Nic już nie boli, wszystkie zmartwienia odpływają i można się już unieść ku mecie, pchanym przez krzyki najlepszych kibiców na świecie, czyli Cazzo Club Support Team. Nie da się tego opisać. Trzeba to przeżyć.
Ten bieg pokazał mi dokładnie, jak to jest biegać głową. Ultra jest piękne. 9 miejsce OPEN to wielki sukces, ale apetyt rośnie w miarę jedzenie. Jeszcze dużo pracy przede mną.
PS: Dla wszystkich ciekawych trasy: ciężko mi powiedzieć, czy trasa była malownicza. Pierwszy raz w życiu, biegając w górach, nie zwracałem uwagi na widoki. Podszedłem do spawy mocno zadaniowo i swoją robotę chciałem wykonać jak najlepiej. Ból nie pomagał czerpać radości z widoków, więc po prostu parłem przed siebie. Generalnie pierwsze 4 szczyty (Łopiennik x 2, Hon i Hyrlata) to nie są szczyty "widokowe". Głównie jest to las, ale ładny las :) Dopiero najcięższe podejście, czyli Jasło i Małe Jasło na koniec, pozwalają na spojrzenie gdzieś w przestrzeń i popatrzenie na piękne Bieszczady. Nachylenie stoku na Honie i Jaśle to jest jakiś skandal, zbieg z Łopiennika nr 2 to jeszcze większy skandal (w sensie jest mega stromo). Poza tymi odcinkami raczej przystępnie, choć sporo trawy, która... przeszkadza w używaniu kijów :D Poza tym wszystko, co można spotkać w Bieszczadach: korzenie, dużo błota, niewiele odcinków kamienistych, choć też się zdarzały. Warto :)
Łazarz Kapaon Runtata.pl