Redakcja KR

Radość biegania po gruzińsku

Warszawa, 20.09.2016

Początek września w małej miejscowości Kazbegi u podnóża Kaukazu jest wyjątkowo gwarny. Wtedy własnie w miasteczku odbywa się Kazbegi Marathon, którego trasa wiedzie po okolicznych wzgórzach. Swój start w tej imprezie opisał dla nas Łukasz Włodarczyk.

Po zeszłorocznym Biegu 7 Dolin straciłem motywację. Wszelkie wyjścia na trening poprzedzone były trzema nieudanymi próbami, a samo bieganie męczyło mnie psychicznie. Źle mi z tym było, bo poświęciłem mu cztery wcześniejsze lata. Coś w głowie przeskoczyło po wrześniowym ataku na 100 km w Krynicy ‒ ukończonym, choć niestety nie w limicie. Najgorsze, że nie umiałem tego diablika pokonać. Nie zamierzałem się jednak poddać i kiedy kupiliśmy bilety do Gruzji, od razu zacząłem szukać jakichś biegów w okolicy. Poza Wings for Life oraz maratonem w Tbilisi, wyszukiwarka wypluła Kazbegi Marathon, 4 września, idealnie pośrodku naszego urlopu. Cóż za przypadek...

‒ Jeśli spadać, to z wysokiego konia ‒ pomyślałem i zapisałem się na pełen dystans (poza biegiem na 42 km, odbywają się również półmaraton, bieg na 8 km i sztafeta maratońska). Marysia (od której usłyszałem „Tak” przy krynickim deptaku ‒ czyli B7D jednak sukcesem) zapisała się na półmaraton (po moich zapewnieniach, że to przecież nie jest bieg górski). Zaczęliśmy przygotowania, a ja podjąłem chyba ostatnią próbę ratowania mojego biegania.

Jak się pewnie domyślasz, Drogi Czytelniku, treningi nie szły po mojej myśli, więc w sierpniu zmniejszyłem dystans o połowę. Bieg zbliżał się wielkimi krokami i w ostatni poniedziałek sierpnia wylecieliśmy do Gruzji, gdzie miał być ostatni tydzień BPS. Jednak bezpośrednie przygotowanie startowe w Gruzji to chyba nie jest najlepszy pomysł. Chaczapuri, chinkali, ostri, lobio, czurczchela, no i wino (nie wiedziałem, że jednym ze sposobów picia wina w Gruzji jest spijanie go z dachówki!) ‒ sportowi dietetycy łapaliby się za głowy! Ale przecież urlop..

Po tygodniu rozpusty żywieniowej udajemy się Gruzińską Drogą Wojenną do leżącego u podnóży Kazbeku (jeden z najwyższych szczytów Kaukazu) małego miasteczka Kazbegi (obecna nazwa to Stepancminda), w którym odbywał się bieg. Szaleńcza jazda gruzińskiego kierowcy, lawirowanie między krowami, nad przepaściami, do tego fantastyczne widoki Kaukazu ‒ już sama podróż na zawody była zapowiedzią czegoś ciekawego.

Meldujemy się u Mai Sujashvili, do której trafia chyba większość Polaków docierających do Kazbegi. Wśród gości jest Piotr, który ukończy maraton, a z którym wymieniamy informacje i doświadczenia. Dzień przed biegiem robimy mały rekonesans ostatnich kilometrów trasy i...niespodzianka. Okazuje się, że jednak może nie być tak płasko, jak z jakiegoś dziwnego powodu wydawało mi się, że być powinno.

Pakiety odbieramy w hotelu z fantastycznym widokiem na góry. Moje szanse na zwycięstwo maleją błyskawicznie, gdy wśród biegaczy dostrzegam Adama Draczyńskiego. No cóż. Z tym panem nie miałem zamiaru rywalizować. Ja już jednak swój plan mam. Jako że proporcjonalnie do wzrostu mojego biegowego podniecenia rosło zaniepokojenie Marysi, postanowiłem dystans przebiec razem z nią ‒ taki mini-Bieg Rzeźnika, po gruzińskich drogach. Prognozy mówią o zachmurzeniu i deszczu, ale pocieszamy się, że to jednak góry i wszystko może się zmienić...

..i się zmieniło. Rankiem przywitało nas słońce i przyjemne 15 stopni. Na starcie stanęło około 300 osób (na wszystkich dystansach), właściwie z całego świata. Z gruzińską punktualnością, całe to międzynarodowe towarzystwo ruszyło, kilka minut po 9. A my wraz z nim, z jednym celem ‒ zdążyć przed limitem, wynoszącym 3:30 h. Pierwszy kilometr po asfalcie, ale kierowaliśmy się w góry, do kościoła Świętej Trójcy, jednego z ikonicznych zabytków Gruzji. Jednak by się tam dostać, czekały nas 3 km, z 450 m przewyższenia ‒ od razu przypomniało mi się podejście na Prehybę. Ustawiłem cel czasowy, w którym powinniśmy dotrzeć na górę i motywując podopieczną, parliśmy do przodu. Kilka minut przed „naszym limitem” naszym oczom ukazują się czarne mury monastyru. Wokół sporo turystów, którzy dotarli tam marszrutkami (!!!), a my pędzikiem do punktu żywieniowego, nawrotka i powrót do miasteczka, tą samą trasą ‒ czyli mocno w dół. Na zbiegach, po raz pierwszy od dawna, pojawia się wytęsknione uczucie - dzika radość, gdy muszę uważać, żeby nie wygrzmocić się na wielu kamieniach. Czyżby coś się w głowie przestawiało?

Docieramy do miasteczka i kolejne 10 km już po płaskim, wzdłuż rzek Terek i Sno. Słońce zaszło, lekki deszcz, a ja czuję się fantastycznie. Rozmawiam z Heroldem z Anglii, który biega maratony w różnych miejscach w Europie. I zaczynam chłonąć wszystko wokół. Rzekę, Kaukaz, krowy, kościółki, kibiców, którzy, gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, dopingują nas z całych sił ‒ płynną polszczyzną.

Trudy biegu dają się we znaki Marysi, a przed nami ostatnie 5 km, z czego 2,5 praktycznie cały czas pod górę. Tutaj przydają się moje umiejętności negocjacyjne (i tak cię nie zostawię, nie, nie pobiegnę sam do mety, tak, też nie chcę medalu) i krok po kroku zbliżamy się do końca. Jeden kęs czurczcheli (orzechy włoskie w skarmelizowanym soku owocowym ‒ świetne zamiast żeli) i ruszamy na ostatni fragment, między rozpadającymi się domkami gruzińskiego miasteczka, z mieszkańcami, którzy zajmują się swoimi sprawami. To już koniec. Uda się, oboje będziemy mieć medal za ukończenie... ale ja nie chcę żeby się to kończyło!

Przekraczamy wspólnie metę, a ja wiem, że to co czuję, to od tak dawna poszukiwana radość z biegania. Dziękuję Ci, Gruzjo. Do zobaczenia!

 

Fot. materiały organizatora