Adam Bartosiewicz
Biegacz amator
Transgrancanaria ADVANCED - 83 km

Przede wszystkim przygoda...

Gryfino, 05.03.2017

W lutym jest zimno. W lutym jest śnieg. W lutym miał być Zimowy Ultra Janosik. Na którego zresztą byłem zapisany. W listopadzie okazało się jednak, że rodzina zdecydowanie zażyczyła sobie – po dłuższej przerwie – słońca w czasie ferii. Okazało się jednocześnie, że w terminie ferii odbywa się Transgrancanaria. Decyzja mogła być tylko jedna. Pozostał jedynie wybór trasy. Na moim obecnym poziomie jedyną sensowną opcją była trasa Advanced – 82 km i około 4000 m przewyższenia.

Wprawdzie trasa 125 km kusiła, ale nie czułem się jeszcze na siłach (zwłaszcza że termin lotu powrotnego też nakazywał rozsądek). Transgrancanaria to duża impreza. W końcu należy do cyklu Ultra-Trail World Tour. Ale od tego roku to siedem biegów (pierwszy raz najdłuższa trasa nazwana 360° ‒ 265 km i 16 500 m różnicy wzniesień; kanoniczny bieg 125 km z 8000 m; trasa advanced – 82 km i 4300 m; maraton – 42 km i 1200 m; starter – 30 km i 750 m; oraz pro i family rozgrywane na tych samych 17 km trasach).

Wszystkie trasy prowadzą od punktu A do punktu B (poza najdłuższą 360°, która przebiega „mniej więcej” dookoła wyspy). Jest zatem do ogarnięcia logistyka. Meta i główna baza są zlokalizowane na południu w Maspalomas (jednym z większych kurortów). Miasteczko zawodów mieści się w hali expo. Tam był odbiór pakietów (bardzo sprawnie zorganizowany), kilka stoisk handlowych (ciuchy, buty, suple) i chyba kilkanaście stanowisk organizatorów różnych ultra (począwszy o lokalnych, skończywszy choćby na Andora Ultra Trail czy też Hochkoenigman).

 Pewnym minusem mogło być to, że biuro zawodów kończyło (przynajmniej oficjalnie) wydawanie pakietów w piątek o 14.00, choć główny bieg startował dopiero o 23.00 w piątek, a trasa advanced w sobotę o 7.00 rano.

Organizatorzy zapewniali dojazd autobusem na miejsce startu (dodatkowo płatny ‒ 5 euro). Autobusy na miejsce startu były jednak tylko z dwóch miejsc (z Maspalomas oraz Las Palmas – stolicy wyspy). Mnie udało dogadać się z Justyną, która też startowała na trasie advanced. Ja odebrałem jej pakiet, ona załatwiła transport na miejsce startu.

Prognozy pogody pokazywała, że aura może być pewnym wyzwaniem. Wcześniej podszedłem chyba zbyt „lajtowo” do tematu i wyszedłem z założenia, że wystarczy krótkie rzeczy i rękawki oraz wiatrówka, która była elementem wyposażenia obowiązkowego. Gdy jednak popatrzyłem na prognozy i zobaczyłem, że w górach, przez które mamy biec, prognozują 3-6 stopni i śnieg z deszczem, to zwątpiłem. Poleciałem na miejscu do Decathlonu i dokupiłem bluzę z długim rękawem. Swoją drogą, w tamtejszym Decathlonie ceny (przynajmniej produktów, które znam) o 20‒25% niższe. To chyba skutek nie tylko niskiego kanaryjskiego VAT-u...

 Start trasy advanced zaplanowano o 7 rano z miejscowości Fontanales, mieszczącej się na wysokości ok. 1000 m n.p.m. O 5 rano na wybrzeżu było nawet 22 stopnie, ale gdy wjechaliśmy w góry, temperatura zaczęła spadać. Termometr zatrzymał się na 15 kreskach, ale chyba było zimniej.

Ostatecznie bluza została w plecaku, a ja zdecydowałem się na krótką koszulkę techniczną z rękawkami i wiatrówkę.

Na starcie stawiło się ok. 500 biegaczy. Chwilę przed początkiem biegu czas umilał nam jeszcze jazz band. Start podzielony był na strefy, według deklarowanego czasu. Nikt tego specjalnie nie pilnował, ale mam wrażenie, że wszyscy raczej karnie ustawiali się według oceny swoich możliwości. Punktualnie o 7.00 ruszyliśmy. Po kilkuset metrach asfaltu zaczęliśmy się wspinać wąską ścieżką nad miasteczkiem. I się zakorkowało. Niby biegaczy nie było strasznie dużo, ale wąska ścieżka spowodowała, że trzeba było czekać kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt sekund na przejście. Poza tym w tych okolicach, zaraz po starcie straciłem chustę, którą miałem na głowie. Wplątała się w krzaki z kolcami i zerwała z głowy. Mało co, a poleciałaby też czołówka. Chciałem się wrócić – ale nie było na to szans. Miałem przebiec cały dystans z Łemkowyną na głowie, a tymczasem... Na szczęście miałem zapasowy w plecaku.

To, co mnie zaskoczyło na pierwszym etapie, to z jednej strony dość sporo asfaltu i betonu, a z drugiej strony, było dość mokro. Prawie błotniście. Powtarzałem nawet w myślach – a mówili: weź buty na skały…

Nie to jednak było najbardziej istotne. Przynajmniej wtedy. Zapach. Oszałamiał. Tak obezwładniająca mieszanka aromatów ziół, kwiatów, traw i czego tam jeszcze. Na następnych etapach trasy tak już nie pachniało (momentami to raczej jak na polskiej wsi). Ale tam – było niesamowicie. Gdybym mógł biec z zamkniętymi oczami, tylko na zapach…

Na początku było jeszcze ciemno. W ciągu pół godziny jednak zrobiło się jasno. Niebo  zachmurzone i raczej dość chłodno. W kolejnym miasteczku, zaraz po wybiegnięciu z punktu kontrolnego, termometr na witrynie apteki pokazywał 9 stopni. A mieliśmy wspinać się jeszcze prawie 1000 m do góry…

Pierwsze dwa odcinki trasy (do trzeciego punktu kontrolnego) w sumie nie są bardzo ciekawe. Jak już pisałem – najważniejszy tam wydawał się zapach. To, co było dla mnie nowością, to choćby fakt, że trasa prowadziła miejscami przez trzcinowiska, co nie jest jakimś strasznym zaskoczeniem, gdyby nie fakt, że jesteśmy jakieś 1000 m n.p.m. Ciekawie było też biec wąskimi ścieżkami pomiędzy wielkimi kaktusami.

Po wybiegnięciu z drugiego punktu kontrolnego zaczęło się trochę wspinaczki pod górę. Chociaż na profilu podejście wyglądało na długie i jednostajne, to jednak okazało się, że jest trochę „hopek”. Jakiejś 200 m do góry, jesteśmy na szczycie wzniesienia. Potem kilkadziesiąt metrów w dół, żeby za minutę znowu zrobić jakieś 50‒100 m w górę.

Przed kolejnym punktem odżywczym czekała mnie mała niespodzianka. Byłem przekonany, że punkt będzie zlokalizowany podobnie jak poprzednie. W miejscowości. Kiedy więc zbliżaliśmy się powoli do jakichś zabudowań, pomyślałem, że kilometr z hakiem asfaltem po w miarę płaskim i hop. A tymczasem okazało się, że trzeba zasuwać ten kilometr pod górę, trawersując zbocze. A sam punkt jest przy skrzyżowaniu dróg.

 

Od tego punktu zaczęła się chyba najfajniejsza część trasy. Najpierw ostre podejście przez iglasty las. Weszliśmy w chmury (na jakichś 1500 m n.p.m.). Zrobiło się zimniej. Po wejściu na górę i przetruchtaniu kawałka asfaltem polecieliśmy lekko w dół krawędzią zbocza. Praktycznie cały czas w chmurach. Widoczność w zasadzie na 10‒15 metrów.

Przekroczyliśmy drogę w Cruz de Tejeda (małe miasteczko, wygląda na to, że również punkt startowy do wielu wycieczek po górach) i podążyliśmy do Tejeda. Tam miałem dziwną przygodę. Wyprzedzając jednego z biegaczy tak się sklinowałem z jego kijami, że jeden z nich mu połamałem. Głupio mi było i przepraszałem go, ale tak po prawdzie – to sam sobie winien. Ja rzadko biegam z kijami. I strasznie irytują mnie ludzie używający kijów w sposób, jakby byli sami na trasie. Zwłaszcza na płaskim, kiedy zostawiają kije za sobą na metr, półtora i nie zwracają uwagi, co dzieje się za ich plecami.

Jeszcze w drodze do Tejeda nagle nastąpiła cudowna przemiana pogody. Podążaliśmy na południe, w pewnym momencie – zgodnie ze zboczem – skręciliśmy na wschód i chmury rozstąpiły się, wyszło słońce. Otworzył się piękny widok na masyw, w którym znajduje się Roque Nublo.

Za chwilę byliśmy w Tejeda. Tam zlokalizowano kolejny punkt ‒ można było zaczerpnąć oddechu przed wspinaczką na Roque Nublo.

Słowo o zaopatrzeniu punktów. Na każdym były świeże owoce (pomarańcze i banany), suszone owoce i orzechy (morele, daktyle, figi, migdały, rodzynki) oraz napoje (woda, cola, izo). Na większości z nich również suchy prowiant (pieczywo, ser, mielonka). Na dwóch – ciepłe jedzenie – makaron, miejscowe ziemniaczki (polecam), ryż, zupa. Punkty były rozmieszczone gęsto (na 82-kilometrowej trasie było ich osiem, nie licząc mety). W ogóle była możliwość zostawienia przepaku na punkt w połowie trasy. I przepaku na mecie. Zupełnym szaleństwem dla mnie było zaopatrzenie ostatniego punktu (zlokalizowanego 3,5 km przed metą), gdzie praktycznie na siłę chcieli jeszcze wciskać szaszłyki…

Od Tejedy trasa to przede wszystkim wspinaczka na Roque Nublo. Nużąca, ale rekompensująca wysiłek pięknymi widokami. Tam wciąż jeszcze byłem w kurtce, bo bałem się zimna na szczycie (jak się okazało ‒ bezpodstawnie).

Roque Nublo piękne. Krajobraz niewidziany przeze mnie nigdzie indziej. Dobrych kilka minut poświęciłem na podziwianie okolicy. Widok na Teneryfę i Teide – też niezapomniany. Zbieg z Roque Nublo do kampingu Garanon w sumie bez większej historii. Może jedynie to, że na tamie (którą przebiegaliśmy) zaliczyłem kilka kałuż.

Od Garanon zaczęła się wspinaczka na najwyższy szczyt wyspy – Pico de las Nieves. Tam faktycznie był ostry wjazd pod górkę (aczkolwiek nie tak długi). 300 m do góry, ale po miękkim. Sam szczyt znacznie mniej imponujący niż Roque Nublo. Może i też dlatego, że pojawiła się tam mgła i niewiele było widać.

Sam zbieg z Pico to jeden z najprzyjemniejszych etapów wyścigu. Kilka kilometrów miękkich ścieżek w lesie o stosunkowo niewielkim nachyleniu. I Gediminas Grinius spotkany po drodze ze słowami dopingu i pozdrawiający Szczecin w odpowiedzi na pozdrowienia ze Szczecina.

Przed samym następnym punktem kilka kilometrów to męczące „kocie łby”. Trudno po tym szybko biegać. Wizyta na punkcie kontrolnym w Tunte jednak dodała sił. Zwłaszcza Thunderstruck AC/DC odegrany w momencie wychodzenia z punktu. Ten kawałek kojarzy się w określony sposób (OCR-owo).

Z Tunte znowu było pod górkę. Chociaż już inaczej. Lekko trawersując zbocze. Później był fajny kawałek szutrem po płaskim. Ostatnich 4 km przed następnym punktem nie wspominam już jednak dobrze. Kamienie, kamienie, kamienie na zbiegu. Nie umiem po tym biegać. Zwłaszcza jak mam już 60 km w nogach. Wychodzi brak doświadczenia. Te kilka kilometrów wlokło mi się strasznie. Udało się jakoś dotrzeć do przedostatniego punktu w Ayaguares. Wiedziałem, że te ostatnie 18 km od punktu przepcham choćby nie wiem co.

Odpoczynek w punkcie postawił mnie ponownie na nogi. Wyruszyłem na szlak z mocnym postanowieniem, żeby opuścić góry, zanim zrobi się ciemno. Liczyłem na to, że jeszcze jakieś półtorej godziny jasnego przede mną. Prawie mi się udało. Ostatnie podejście jeszcze po jasności. Kiedy jednak zaczął się ostatni zbieg i weszliśmy w wąwóz – szybko zrobiło się ciemno. Co najmniej o pół godziny szybciej, niż wynikałoby z deklarowanego czasu zachodu słońca. Na szczęście jednak ten zbieg był prosty.

Potem niestety zaczął się dość nużący kawałek prowadzący na przemian szutrową ściężką albo kamienistym dnem wyschniętego potoku. I tak 200 m szutru, 200 m potoku. Kamienie, kamienie, kamienie… wszędzie kamienie.

To było długie 8 km. W końcu jednak wylecieliśmy na drogę. Trochę kluczenia między zabudowaniami, sławetne betonowe koryto kolejnego wyschniętego strumienia, ostatni punkt odżywczy, znowu kilkaset metrów w betonowym korycie (znacznie skrócono ten odcinek w tym roku), później ostatnie dwa kilometry i meta. Podest dla finiszerów wyłożony zielonym dywanem. Dużo kibiców. Drący się spiker…. Fajnie.

Stefa mety też dobrze zorganizowana. Owoce, piwo, inne napoje. Dla wcześniej zadeklarowanych (i zapłaconych) – ciepły posiłek. Bezpłatne masaże. Prysznice i przebieralnie. Pełen wypas.  

Sam powrót z biegu również był ciekawy. Tak się złożyło, że akurat w czasie biegu w 2017 r. wypadał ostatni weekend karnawału. Z obserwacji życia na wyspie wynika, że bardzo dużo jest w tym czasie imprez karnawałowych (parad, koncertów, etc.), a niemal wszyscy się w tym czasie przebierają. W każdym razie jechałem z Maspalomas do Las Palmas autobusem komunikacji publicznej, który stawał w zasadzie w każdej miejscowości po drodze i wsiadali do niego głównie ludzie wybierający się na karnawał do stolicy. W pewnym momencie jechałem więc w autobusie pełnym drag queen, amerykańskich żołnierzy i wampirów. Surrealistyczne doświadczenie. Zwłaszcza po 14 godzinach napierania... Ja w sumie też byłem przebrany. Za biegacza ultra.