Dariusz Rewers
trener
Ultramaraton Kaszubska Poniewierka HARD

Poniewierka w wersji HARD

Gdynia, 23.09.2018

Kaszubska Poniewierka to wydarzenie, z którym jako Kaszub zawszę będę miał miłe wspomnienia, choć bywały i poważne zgrzyty tej miłości. Startowałem w tym biegu dwa lata temu z sukcesem. To co wydarzyło się rok temu chciałbym wymazać z pamięci, tak jak obecny 2018 rok. Po całym sezonie kontuzji, odpuszczania sobie i zaledwie kilku startów bez odpowiedniego przygotowania i odpoczynku nastawiałem głowę ponownie na Poniewierkę. Tym bardziej, że start sprzed dwóch tygodni w Janosiku Legendzie również nie należał do udanych i nie z powodu kontuzji, czy słabego wyniku. Po prostu musiałem go potraktować jako doświadczenie i bardzo mocny trening.

Zdjęcia: Piotr Dymus / Ultramaraton Kaszubska Poniewierka

2:00 w nocy i stoję u podnóża Łysej góry w Sopocie. Sporo biegaczy tu wcześnie przybyło. Pogoda łaskawa, choć jak dla mnie zbyt ciepło i w ciągu dnia będzie to męczące. Zamykam oczy i wsłuchuję się w siebie tak ja kto robiłem wiele razy. Zadaję pytania... Chyba jest ok. Chyba. Jeszcze nie ruszyliśmy, a ja już jestem na trasie. Jest spokój i czuję energię w mięśniach, czyli będzie dobrze. Ruszamy i po kilku chwilach i wbiegnięciu na wspomnianą górkę zanurzamy się w ciemności Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Tempo jest spokojne i dobrze bo jeszcze będzie czas się sponiewierać. Górka, zbieg, ścieżka i pierwsze pomyłka. Kilku biegaczy straciło orientację i poprowadziło peleton w złą stronę, ale szybko się odnajdujemy.

Trasa dobrze oznaczona. Są odblaski, są świecące światełka, choć mam wrażenie, że w poprzednich edycjach były gęściej zawieszone. Są też gęsto pozawieszane żółte taśmy organizatora. Hamuję nogi bo rwą się do przodu. Mijamy kolejny podbieg i zaraz po nim zbieg. Wielu biegaczy nie docenia nadmorskiego profilu trasy i bagatelizuje go. Krótkie strome podejścia lub podbiegi dla co bardziej odważnych, a tuż za nimi strome krótkie i szybkie zbiegi. Często usłane korzeniami i porozrzucanymi gałęziami lub wyrwami po letnich burzach. To nie jest problem, ale szybka zmiana tempa to istny bieg interwałowy, a na początku kilku lub dla niektórych kilkunastogodzinnego biegu to pułapka dla mięśni. Za kilka godzin niejeden z biegaczy będzie zmagał się z bólem skurczy. Także ostrożnie i z szacunkiem podchodzę do pierwszych kilometrów trasy, a po około dwudziestu kilku kilometrach trochę się spłaszcza.

Zostaję sam i jest to co lubię, czyli moje tempo. Nie za szybko na zbiegach, bo i po co szaleć przez kilkadziesiąt metrów, a podbiegi jak chcę to biegnę i takim tempem jak chcę. Co jednak najważniejsze sam kontroluję trasę, oznaczenia, a nie zostawiam to innym. Na chwilę wybiegam z lasu i mijam zabudowania, Auchan, Decathlon. Tu 2 lata temu razem z Rafałem Bielawą wbiegaliśmy razem na 70 km Kaszubskiej Poniewierki w tłum ludzi gotujących się do startu na 30 km. Wtedy trasa wiodła w odwrotną stronę z Wieżycy do Sopotu i myślę, ze była łatwiejsza. Pamiętam, że tamtego dnia Rafał miał urodziny i sporo ludzi śpiewało mu urodzinowe sto lat. W końcu dobiegam do pierwszego punktu kontrolnego. Punkty na Kaszubskiej Poniewierce chyba powinny przejść do legendy biegowej, bo jak przystało na kaszubską gościnność od samego początku trasy witają biegaczy przyzwoicie. Chyba każdy znajdzie tu i na każdym etapie biegu coś na swoje zachcianki. Uzupełniam izotonik. Biorę zimną pomarańczę, garść rodzynek i dalej w drogę.

Najbliższe kilometry to sprawdzian dla głowy. Są wzniesienia, ale i są męczące płaski lub prawie płaskie monotonne odcinki, które trzeba przetrwać. Ciągle trzymam nogi na wodzy bo jeszcze nie czas szarżować i choć czuję, że dobrze już jestem rozgrzany i swobodnie się czuję to staram się nie szaleć. Mijam kolejnych wolontariuszy, kolejne jeziorko, których notabene sporo jest na trasie i w końcu dobiegam do 35 km trasy i pierwsze nerwy :( Nie widzę oznaczeń, choć track pokazuje mi, ze jeszcze jestem na trasie. Jestem, ale powinienem gdzieś skręcić. Postanawiam wrócić i szukać oznaczeń. Tak biegnę kilkaset metrów i widzę w oddali zbliżające światło drugiego biegacza Sebastiana Sikory. Mówię coś do niego, ale słyszę tylko ciszę. Odwracam się i biegnę jeszcze raz, skręcam w lewo tak jak pokazuje track i dopiero po następnych kilkuset metrach widzę oznaczenia. Biegniemy razem, raz on prowadzi, raz ja.

Dobiegamy do jeziora Łapińskiego, które ma dla nas niespodziankę. Tu droga zamienia się w wąską ścieżkę trawersującą po stromym zboczu tuż nad samym brzegiem jeziora rynnowego. Często jest to coś co przypomina ścieżkę i bardzo trzeba uważać aby nie zgubić w ciemnościach oznaczeń. Tak biegnę kilka kilometrów co rusz przeskakując przez powalone drzewa, wbiegając pod górkę lub zbiegając nad same jeziorko. Tak blisko, że raz miałem nawet przyjemność poczuć co to jest zsunąć się do chłodnej wody. Słychać uciekające do wody ptactwo wodne. Może to łabędzie? Czy to jest istotne? Zaczyna świtać, ciemność zmienia się w szarości i można podziwiać wczesny poranek nad kaszubską wodą. Natykam się na rozpalone ognisko, ale to nie wolontariusze tylko raczej jacyś miłośnicy Kaszubskich szlaków. Zieleń zaczyna dochodzić do głosu i czołówki są już prawie nie potrzebne. Dobiegamy do starej elektrowni wodnej. Nie ma czasu na podziwianie widoków. Nawrotka i biegniemy z drugiej strony jeziorka. Zostawiam drugiego biegacza, bo czas na krótką chwilę dla siebie ale ruszam bardzo szybko i już za chwilę się spotykamy. Biegnę spokojnie kilka kroków za bez ciśnienia ścigania i spinania się kilkanaście, czasami kilkadziesiąt metrów za. W pewnym momencie gubię go z zasięgu wzroku i gubię szarfy, ale track pokazuje, że jest ok. Organizator na odprawie mówił, że są jakieś małe zmiany, czy to tu? W końcu jest ponownie trasa i jest rywal. Wbiegamy do drugiego punktu w Skrzeszewie. Ja zostaję na kilka krótkich chwil, bo mam w planach uzupełnić to i owo i zmienić koszulkę dla odświeżenia nie tylko ciała, ale i głowy.

Ruszam i widzę w niedalekiej oddali biegacza. Powoli się zbliżam i tak jak poprzednio bez ciśnienia, bo po co szarżować, jak jeszcze ponad połowa trasy przede mną. No tak uświadomiłem sobie właśnie, że od początku kiedy się zapisałem nastawiałem się na wersję HARD Kaszubskiej Poniewierki, czyli po przebiegnięciu 100 km i poczuciu smaku odpoczynku i luzu głowa musi się zdecydować pobiec jeszcze 30 km po sporych wzniesieniach Kaszubskiego Pojezierza. Czyli biegnę spokojnie, choć czuję, że ciągle w zapasie jest siła i tego dnia mocy jest pod dostatkiem. Dobiegamy do Jaru Raduni, gdzie wita nas Agata Masiulaniec z aparatem oraz krótki stromy podbieg, a następnie malownicza ścieżka trawersująca wzdłuż rzeki Radunia. Zatrzymuję się przy nurcie rzeki i zdejmuję czapkę. Zanurzam dłonie w chłodnej wodzie. Nabieram ją i polewam sobie twarz i głowę i tak jeszcze kilka razy. Wstaję, ubieram czapkę i dalej. Szybko dobiegam do Sebastiana i widząc, że jego tempo siadło, więc wyprzedzam go i dalej nie oglądając się za siebie biegnę do kolejnego punktu w Kartuzach. Choć jeszcze trochę kilometrów, to czas na tym etapie trasy bardzo szybko mi minął. Podobnie jak do punktu w Brodnicy Dolnej. Te odcinki są bardzo biegowe i ponownie zaczynają pojawiać się wzniesienia. Dzień już na dobre nabrał barw i można czasami zawiesić oko na pięknie Kaszub. Tylko czemu ja ciągle patrzę pod nogi? No tak to nie wycieczka krajoznawcza tylko walka, a ja zamierzałem pobiec nie tylko 130 km, ale i 100 km w dobrym czasie.

Po punkcie w okolicach Kartuz na 71 km ponownie gubię trasę. Ktoś przewiesił na skrzyżowaniu oznaczenia i tak biegłem kilkaset metrów, a potem nic. Postanawiam nie cofać się tylko przez gęstwiny na przełaj biec we właściwym kierunku. Nie wiem czy to był dobry pomysł, bo zrobiło się bardzo gęsto. Przypomniały mi się lata spędzone w orientacji sportowej i to, że wtedy każdy bieg wiązał się z takimi urozmaiceniami, więc biegnę dalej i w końcu widzę żółte taśmy. Słońce zaczyna doskwierać i jest zbyt sucho jak na moje upodobania. Żeby tak deszczyk popadał trochę. Żeby tak trochę błota spotkać pod nogami lub chociaż z kilka stopni mniej było. Trzeba dużo pić, bo kiedy oddałem kontrolny „sik” to zbyt mała ilość i intensywny kolor trochę mnie zaniepokoił. Czy to oznaka odwodnienia? Nie nie może być. Przecież nie jest aż tak ciepło, a ja dużo piję. Musze zająć czymś innym głowę, a na pobliskim punkcie w Brodnicy Dolnej uzupełnię płyny, a jak będzie możliwość to więcej wezmę ze sobą. Niestety teraz, kiedy słoneczko tak bardzo „miło” oświetlało mi drogę i mnie, trasa w znacznej większości zaczęła prowadzić odsłoniętymi terenami. Tempo nie spadało, a nogi ciągle twardo stąpały po podłożu i czułem, że kontroluję krok. Na najbliższym punkcie spotykam Martę Wentę z grupką wesołych harcerek z Kartuz. Czas zjeść coś kontrolnego i wybieram kanapkę z paprykarzem, a potem następną. Uzupełniam do pełna softflaski i piję jeden, dwa i jeszcze jeden kubek coli. Pomarańcze do dłoni, jeszcze pamiątkowe zdjęcie i w drogę. Tak zaczynają się ostatnie górki, piękne widoki na Kaszubskie jeziorka i zielone wzgórza oraz najwyższy szczyt na trasie i na Pomorzu czyli Wieżycę. Kurde jak on jest daleko, a ja mam go zaliczyć dwa razy. W nogach powoli zaczynam czuć zmęczenie, ale jeszcze biegnę pod górki i w dół. Teraz nie ma co się oszczędzać. Do pierwszej mety kilkanaście kilometrów, ale do końca mojego biegu ponad maraton, czyli nie tak mało. Ja jednak myślami jestem już na mecie i nic mnie nie zatrzyma. Kolejny podbieg i zbieg i kolejni wolontariusze dopingują i dziwią się, że tak szybko, a ja mam wrażenie, że mogłem cały ten bieg pobiec szybciej i że nie dałem z siebie wszystko. Nie myśl o tym, co to da. Biegnij dalej. Zaczyna się ostatni podbieg. No kilka ostatnich. Jest asfaltowa droga, jest piach i szutry. Jest ponownie wąska ścieżka, gęstwiny i zbieg do strumienia. Zaraz, zaraz... Nie ma strumienia. Wysechł? Pamiętam, że tu kiedyś był.

Ponownie wąska ścieżka przebieg przez drogę asfaltową pozdrowienia od Agnieszki Machalica i podbieg pod Wieżycę. Tak podbieg bo droga choć długa nie jest stroma, a mnie niesie już myśl, że do mety zostało kilka kilometrów. Szybko i bez większego zmęczenia wbiegam na szczyt i teraz już prawie cały czas w dół. Jeszcze trochę kręcenia po okolicznych krzakach i z lekkim zwiedzaniem okolicznej rzeźby terenu, aż w końcu wybiegam na znaną mi drogę z Szymbarku do Koszałkowa. W końcu wbiegam na łąkę i tuż za zakrętem spoglądam na stromą trasę stoku narciarskiego po której trasa prowadzi do upragnionej mety. Nogi nie czują wcale zmęczenia i szybkim krokiem pokonuję zbieg. Widzę w dole metę i mnóstwo ludzi. Do mojej świadomości zaczyna docierać, że w końcu za trochę ponad godzinę zaczyna się tu bieg na 30 km . Z ciszy i godzin samotności wbiegam do głośnej, innej rzeczywistości. Słysze głos przez głośniki i oklaski. To chyba chodzi o mnie ;-) Ostatnie metry, a nogi przyspieszają i wpadam na metę. Jest szampan, jest medal, jest uśmiech, radość i oklaski, ale czy to już koniec? Nie. To tylko koniec etapu i czas na zrealizowanie planu. Nie ma mowy o wyluzowaniu i oderwaniu się od skupienia na tym co jeszcze przede mną. Biorę bułkę od Gosi Kolman, do softflasków napoje i jeszcze colę w małej butelce i w drogę.

Pokonuję stromy podbieg i ponownie jestem sam, a przede mną jeszcze 30 km trasy po sporych wzniesieniach i z mocno już sfatygowanych nogach. Wcinam bułkę i do przodu. Teraz już mi się nie spieszy. Tempo spada, a ja zaczynam delektować się otoczeniem. Górka, podbieg i zbieg, łąka i las i ponownie jezioro za jeziorkiem i ponownie tak kilka razy. Mija czas, mijają kilometry i ponownie Brodnica Dolna i uśmiechnięte harcerki i ponownie kilka sporych górek. Nie mam już siły wbiegać i spokojnie idę pod górkę. Na czasie już mi nie zależy, a nie chcę się zajechać bo myślami jestem już daleko w przyszłości. Jeszcze raz Wieżyca i jeszcze raz te same krzaki. Spotykam ultra biegaczy kończących dystans podstawowy i zamieniamy kilka słów, a po chwili dalej. Ostatnie dwa kilometry pokonuję w towarzystwie mojego przyjaciela z dawnych czasów orientacji sportowej, maratończyka, trenera i po prostu człowieka umiejącego delektować się bieganiem Piotrek Suchenia. W spokoju rozmawiamy, a zmęczenie gdzieś znika i tak uśmiechnięci jeszcze raz pokonujemy tą samą łąkę po stoku narciarskim i zbiegam do mety. Gdzie ponownie zostaje otwarty szampan, którego czuję na całym sobie i ocucony z tego biegowego odrętwienia uświadamiam sobie, że dałem radę i że zrealizowałem plan w 100%. Oby jak najwięcej takich biegów