Maraton, a właściwie ultramaraton nie był w tym roku moim planem ale gdy na stronie imprezy pojawiła się informacja, że bieg odbędzie się poraz ostatni, wiedziałem, że muszę tutaj być, że muszę przeżyć to ostatni raz. Mało kto wie ale to właśnie Maraton Karkonoski sprawił, że przeprowadziłem się w te góry spod małej wioski nieopodal Częstochowy.
Tekst: Sebastian Nicpoń, zdjęcia: Mariusz Stężycki, Sebastian Nicpoń, Fotony & migawki, Bokehuj
Wchodząc do biura zawodów czułem, że biorę udział w czymś wyjątkowym a zarazem wiedziałem, iż jest to moja ostatnia szansa na tej imprezie. Dziesiątki zbitych piąteczek, jeszcze więcej przytulonych osób i ta świetna pozytywna energia bijąca od organizatorów i wolontariuszy – chcę tu być !
Nieubłaganie nadchodziła godzina 7.00 a my grzaliśmy się do startu. Poranek był dość chłodny lecz mimo wszystko podjąłem decyzję, że lecę na krótko co okazało się świetną decyzją.
3...
2...
poszli!
Początek pobiegłem spokojnie, widziałem tylko jak czołówka mi odjeżdża i już po wbiegnięciu wyciągiem Puchatek do starej drogi (zielony szlak turystyczny) miałem jakąś minutę straty, lecz w głowie grzmiały mi słowa trenera "pierwszy podbieg spokojnie" i mimo szarpania przez konkurentów, którzy lecieli w drugiej grupie ze mną postanowiłem, że lecę swoje, wiedziałem, iż na grzbiecie Karkonoszy nie powinienem być szybciej niż 40-45min i realnie wyszło wolniej. Bieg grzbietem (często błędnie mylony z granią) był dość spokojny, na zbiegach nie szalałem, wiedziałem, że jeśli na tym etapie zacznę szaleć to nogi nie będą chciały walczyć.
Rozmawiając z znajomymi po biegu, dużo osób narzekało na etap po Czeskiej stronie, dla mnie to był najlepszy etap biegu. Ten fragment był też jedynym miejscem gdzie można było się pomylić na trasie, na szczęście moja fotograficzna pamięc pozwoliła bezbłędnie wybrać odpowiedni szlak i lecieć dalej. Powoli zbliżyłem się do punktu na Przełęczy Karkonoskiej gdzie na szybko zjadłem banana i zapytałem o konkurcnję, dowiedziałem się, że mam dwie minuty straty a chłopaki lecę razem. Zaczęła się moja walka- na Odrodzeniu zawsze miałem kryzys fizyczny ale też psychiczny, nie dziś, teraz noga szła pod górę i nie miałem zamiaru się zatrzymywać.
Mijam Tępy Szczyt i zaczyna się robić płasko, może delikatnie technicznie ale przecież ja lubię to więc lecę. Dobiegam do Domu Śląskiego a tam Robert, organizator krzyczy, że mam dwie minuty straty, troszkę mnie to podłamało, myślałem, że jestem coraz bliżej chłopaków. No nic, uspokoiłem głowę i zaatakowałem Śnieżkę. Chciałem tam po prostu wbiec na zmęczonych nogach i po prostu to zrobiłem. Na Śnieżce "high5" z znajomą, która całkiem przypadkiem tam czekała i lecę w dół, nadal nie szaleję, znowu jestem pod Domem Śląskim, ekipa Karkonoskiego krzyczy, dopinguje i dostaję informację, 30s do trzeciego, 50s do drugiego- jeden podbieg (może taki konkretniejszy) pozwolił mi urwać ponad minutę, jest moc. Wrzucam w końcu drugi bieg i lecę "I`m belive I can fly" - takie słowa powtarzały się niczym mantra.
29 kilometr zaczyna się historia biegu.
Dogoniłem najpierw Czecha, któremu bezlitośnie odjechałem, bez podjętej walki co dało mi duży komfort psychiczny, że nie muszę się szarpać, powoli doganiałem Abdellatif Boulkhalf , który jednak nie odpuścił walki i szarpaliśmy się przez kolejne bodajże trzy, może cztery kilometry. Mineliśmy mały Staw u podnóża, której leży najpiękniej położone Karkonoskie schronisko Samotnia, chwilę później już miajmy Wielki Staw i mijamy ruiny Schroniska im. Księcia Henryka, dalej już Smogornia i gleba. Morał z bajki pt. Biegamy po górach jest taki, że trzeba być skupionym na 100% w każdej chwili a nie skupiać się na pięknych widokach. No cóż "morda nie szklanka, zagoi się" - Abdellatif pomógł mi się pozbierać i polecieliśmy dalej, ja na chwilę stonowałem i leciałem wolniej, musiałem na nowo rozruszać nogi a i pokonać wielki ból. Wracam na Odrodznie czyli Przełęcz Karkonoską, uzupełniam swój jedyny softflask izotonikiem, dostaję informacje, że chłopaki znowu mają dwie minuty przewagi. No nic, wpinam drugi bieg i lecę, poza stłuczonym udem nic mi nie dolega więc mogę biegać.
Mówiłem już, że bardzo lubię Czeski odcinek? Troszkę mocniej puściłem nogi, wiedziałem, że jeśli chcę coś tutaj ugrać to trzea zaryzykować. Najpierw szutrówka, później kawałek technicznego zbiegu po kamieniach, gałęziach i błocie by zbiec do asfaltu. Kawałek w dół i znowu wbiegam do lasu kierując się do schroniska Davidova Bouda skąd żółtym szlakiem wbiega się ponownie na grzbiet. Z racji potrzaskanego uda wolałem podbiegać niż zbiegać, mięsień musiał wykonywać mniejszą pracę i nie czułem takiego bólu dlatego biegłem. Po chwili moim oczą ukazał się Roger Karawczyńczki i Abdellatif Boulkhalf, którzy podchodzili, w sumie też miałem ochotę to zrobić ale nie dopuściłem głowy do takiej decyzji. Doganiam chłopaków (40km), wymieniamy kilka zdań i lecę dalej, wychodzę na prowadzenie i w głowie zaczyna się walka, wiedziałem, że mogę zrobić to o czym marzyłem jeszcze poprzedniej nocy. Nie wariuję, trzymam równe tempo, krew z wargi troszkę dodaje kolorytu. Moja radość z prowadzenia nie trwa jednak długo, 4.5km później dogania mnie Roger i razem pokonujemy ostatni podbieg na Wielkiego Szyszaka a dalej Śnieżne Kotły, życzymy sobie powodzenia przed Karknoskim "grande finale" czyli zbiegiem przez schronisko Pod Łabskim i do mety.
Wiedziałem co się ze mną dzieje, noga sztywna, nie mogę pobiec swojego normalnego tempa, raczej czuję się jak turysta a nie biegacz, no cóż, pogodziłem się w duszy z tym, że dziś nie będzie dane mi wygrać lecz całym sercem walczyłem o utrzymanie drugiego miejsca. Jeszcze na dwa kilometry przed metą jestem na swojej drugiej pozycji, nie oglądam się za siebie (tutaj mój błąd) robiąc swoją robotę i nagle pojawia się obok mnie Abdellatif Boulkhalf a ja nie wiem co się właśnie dzieje, 800m przed metą odjeżdża mi moje drugie miejsce, próbuję jeszcze walczyć ale nie da się, ból wykrzywia mi twarz, z wielkim bólem zbiegam w dół, poddałem się. Już na spokojnie dobiegam do mety, upewniam się tylko, że nikt nie goni mnie i jestem. Żyję, cieszę się, piąteczka przybita Robertowi na mecie, zszokowane miny znajomych i łzy, kurcze, nie spodziewałem się, że ten bieg będzie dla mnie biegiem życia.
Pół żartem, pół serio.
W maratonie Karkonoskim debiutowałem w 2015r. Zaliczajac pierwszą poważną glebę, wtedy zakońćzyłem rywalizację na 99 miejscu. Cztery lata później wróciłem na Maraton Karkonoski, była to najmocniej obsadzona impreza w jakiej przyszło mi rywalizaować, wtedy również zaliczyłem glebę, może nie była aż tak poważna ale jednak. Wówczas musiałem zaspokoić się 50 miejscem. Teraz gdy byliśmy na ,,Puchatku`` poraz ostatni wiedziałem, że nie ma więcej szans. I znowu postęp i gleba także Nicpoń vs Maraton Karkonoski 0-3 !
Dziękuję wszystkim wolontariuszą za to, że byliście, za życzliwość i za udzieloną pomoc medyczną na mecie.
Wielkie gratulacje dla wszystkich, którzy zmierzyli się z Maratonem Karkonoskim.