Redakcja KR
ULTRAJANOSIK 50 - SPISKA PĘTLA

Ostatni będą drugimi! Emocjonalna relacja z 54 km Ultrajanosika

Tatry, 24.08.2018

– Nazwisko?

– Retmaniak!

– Retmaniak?

– Ret-MANIAK!

– ?

– Przez „t” i „maniak” na końcu!

– Nie ma.

– Jak to nie ma?!

No nie ma. Nie ma pani na liście. Na pewno na dystans 50+ się pani zapisywała? – pyta z powątpiewaniem dziewczyna, patrząc na mnie podejrzliwie, wydymając usta w grymasie jak ryba z filmu Gdzie jest Nemo?

Na pewno! – mówię stanowczo, miażdżąc ją wzrokiem zimnej suki z Pulp Fiction, wymawiając bezgłośnie: „putain!” jak rasowa Francuzka, bo pobyt w Bretanii wywarł na mnie wpływ poliglotyczny. W obliczu dramatycznej sytuacji stoję więc jak cielę, bezradnie wymyślając coraz to gorsze bluzgi, bo krew mnie zalewa na myśl, że przejechałam dobre 500 km tylko po to, by przeliterować swoje nazwisko. Zgrzana jak silnik wyścigowego fiata 126p, sina z nerwów z pianą na ustach cisnę do organizatora, by nawtykać mu jak to go nienawidzę, gdy nagle wszystko zaczyna iść jak po klarowanym maśle. Organizator bez mrugnięcia okiem bierze mazak i dopisuje do listy startowej nazwisko Retmaniak przez „t” w środku i „maniak” na końcu. Z zachwytem patrzę na jego profesjonalne podejście do sprawy. Dostaję swój szczęśliwy trzydwójkowy numer i czarny mięciutki ręcznik z mikrofibry z napisem „Ultrajanosik”. Wiem już wtedy, że: primo – bieg ten uwieńczę spektakularnym prysznicem, odziana w mój nowy szpanerski ręcznik, który będę zabierać także na basen, by wszystkie gołe baby w szatni czuły respekt i nie zajmowały mojej ulubionej szafki w górnym prawym rogu, secundo – bieg ten będzie szczególny, niebawem jednak przekonam się, pod jakim konkretnie względem...

Ziarno prawdy

Początkowe 20 km idzie bardzo opornie, wydaje mi się, że ciągle jest pod górę, że nawet wtedy, gdy zbiegam, to tak naprawdę wbiegam, że męczę się bardziej niż zazwyczaj, że oddycham ciężej, pocę się mocniej i biegnę wolniej. Mam wrażenie, że jestem w końcowej stawce zawodów, bo nikt mnie od dawna nie mija, zresztą po zaszczytnym ostatnim miejscu w Górach Stołowych jestem z tą myślą oswojona. Tak jak trzeba umieć wygrywać, tak samo trzeba umieć przegrywać. Słowo daję, przegrywanie to wcale nie taka prosta sprawa! Należy poruszać się dwa razy wolniej niż inni, często robić postoje na słone orzeszki w karmelu, siedzieć długo na punktach odżywczych, wydłubując paluchem nadzienie ze wszystkich drożdżówek, płakać i użalać się nad sobą przy pionowych ścianach podbiegów, mylić trasę i robić nadprogramowe kilometry, kontemplować naturę w krzaczorach, naznaczając teren nie rzadziej niż raz na godzinę, a do tego nie zapomnieć o selfie nad przepaścią i wrzuceniu go na gorąco na profilowe na fejsa. Także bycie w końcowej czołówce to wcale nie taka prosta sprawa. Jednakże zawsze gdzieś tam w zakamarkach mózgu tli się nadzieja, że ostatni będą pierwszymi. I mimo że powiadają, że jest ona matką głupich, to wierzę w nią namiętnie. Dlaczego? Bo, po pierwsze, los bywa przewrotny i zazwyczaj jest inaczej niż zaplanujemy, a po drugie, niejeden już wciskał kit, że ostatni będą pierwszymi. I wiecie co? W każdym kicie jest ziarenko prawdy, a ja jestem tego doskonałym przykładem.

Radosna twórczość!

Napieram więc przez lasy i pastwiska, bo po 25. kilometrze włącza mi się przedwczesny tryb finiszowania. Do końca pozostało jeszcze drugie tyle, ale ja lecę jakbym przed oczami widziała już harnasia na mecie. Zaczynam mijać wiele osób, w tym parę kobiet, za którymi zaczajam się niczym kot na skarpetę, by w efekcie po cichu, prawie niezauważona, je wyminąć. Biegnę tak dalej niesiona nogami, nad którymi straciłam całkowitą kontrolę, czując się jak stary volkswagen bez zaciągniętego ręcznego, który stacza się bezwiednie z górki. Z lenistwa nie czytam tabliczek przygotowanych przez organizatorów, choć jedna wpada mi w oko ze względu na bijący po oczach kolor. No bo jak tu nie czytać informacji na tandetnie różowym tle? Przez długi czas nie widziałam nikogo za sobą ani przed sobą, więc przeczuwając tarapaty, literowałam sobie na głos wypisany na tabliczce żarcik: „ Jeśli to czytasz, to znaczy, że nie jesteś tam, gdzie powinieneś być! Zboczyłeś z trasy, zawróć!”.

Ha, dobre! – przez moment chichram się jak szczerbaty do sera, gratulując pomysłowości organizatorom. I gdy tak lecę, nie wierząc informacji na różowej kartce, nachodzą mnie wątpliwości. A może jednak to nie żart? A może tandetny róż jest wiarygodnym źródłem informacji? Rozglądam się za innymi biegaczami, których wciąż nie widzę. Nie dostrzegam również białych wstążek znakujących trasę na biegu. Zatrzymuję się i widzę kolejną nieznośnie różową tabliczkę informującą o złym wyborze drogi. Niektórzy szybciej by do tego doszli, mnie jednak dopuszczenie myśli o trafności tekstu z tabliczki zajęło trochę czasu. Zawracam więc i po kilku dłuższych chwilach odnajduję prawidłową ścieżkę, na której znów fikuśnie powiewają białe wstążki. Jak widzicie, bardzo mało brakowało, bym pobiegła w nieznane, trafiając do jakiegoś wiejskiego przybytku. Teraz już wiem, że pozory mogą mylić, gdyż tandetnego różu nie wolno lekceważyć. I gdy tak biegnę szczęśliwa z odnalezionej trasy, natykam się na inną radosną twórczość organizatorów…

Piękne piekło

A co to za cudo? – Rozglądam się, szukając znaku, który pokazuje, jak ominąć to miejsce inną trasą. Jednakże tabliczki nie ma, a na szczycie cuda dostrzegam sylwetki zgarbionych biegaczy wspinających się na czworakach. Wyję z rozpaczy rozgoryczona, mając nadzieję, że usłyszy mnie chociażby babcia wierzba z Pocahontas.

Żar. Góra Żar – odpowiada rozbawiony głos za moimi plecami. Oglądam się i widzę jak wymija mnie biegacz, który, przybierając pozycję psa z głową w dół, wdrapuje się mozolnie na pionową górę śmierci. Idąc w jego ślady, wypinam wdzięcznie cztery litery i łapiąc się kłujących chwastów, z zawziętą miną urzędnika w okienku na poczcie stemplującego przez cały dzień paczki, wspinam się na ten siódmy cud świata. Nienawiść sączy się z mych ust jak krew z dziąsła po zbyt mocnym porannym szczotkowaniu. Bluzgi lecą lekko, niemalże jak komplementy! A oczy zabijają każdy skrawek ziemi znienawidzonej góry. W myślach rozjeżdżam walcem organizatorów biegu i żałuję, że złośliwe dopisali mnie do listy startowej. W końcu jednak osiągam cel i staję na szczycie góry! Kolana trzęsą mi się jak galareta z nóżek wieprzowych wyrobu mojej babci, a serce uderza tak mocno, że powiększa mi lewego cycka. Na miękkich jak jajo w koszulce nogach napieram dalej, wiedząc, że największe piekło mam już za sobą. Zaczynam odliczać kilometry do mety, która zamiast się zbliżać, to się oddala. 50. kilometr i nic, ciągle biegnę. 51. – cały czas biegnę, a w oczach mam już dwie trupie czachy. 52. – jakiś beton, zero perspektyw na metę, umrę tu, to jest pewne! 53. – chyba jaja sobie robią! 54. kilometr – jest! Widzę ją! Mieni się wszystkimi kolorami tęczy, skąpana w blasku aluminium napełnionego po brzegi harnasiem! Ostatni zakręt, ostatnia prosta, ostatnie metry, mijam jeszcze biegaczkę kończącą dystans 30 km i jeden wielki krok pozwala mi przekroczyć linię mety. Za nią czeka na mnie otwarta na oścież brama do świata zakwasów, potwornego zmęczenia, lecz także wzruszenia i złocistego piwa. Spiker ochrypłym głosem krzyczy przez mikrofon: Syyylwiaaa Reeetmaniaaak, przez „t” w środku i „maniak” na końcu, przekracza metę jako druga!

Druga?! Nie wierzę! Do teraz nie wierzę i tak sobie myślę, że niczego w życiu nie można przewidzieć, tym bardziej wtedy, gdy okazuje się, że ostatni może nie będą pierwszymi, ale drugimi już tak.

Tekst ukazał się w magazynie ULTRA#13

Sylwia Retmaniak - Biegaczka z zamiłowania i wewnętrznego przekonania. Lubi biegać szybko po asfalcie i długo po górach. Pasjonatka błotnych kałuż. Często wpada w tarapty i skręca kostki. Odważna, a w bieganiu nieustępliwa. Literacko – absurdalnie kreatywna. Czekoladoholiczka. Strategia na życie: biec albo umrzeć!