Jeśli przy okazji biegania lubisz obserwować przepiękne wschody słońca, zalane w bezmiarze mgieł doliny, jeśli uśmiech pojawia się na twarzy, kiedy wtapiasz się w kolorową i różnorodną przyrodę, czy wreszcie gdy z błyskiem w oku obserwujesz pozostałości dawnej architektury, to Ultramaraton Magurski jest idealnym miejscem dla ciebie. Od wschodu do zachodu słońca, rano we mgle w oczekiwaniu na start, w nocy przy ognisku i cudownie rozgwieżdżonym niebie, w otoczeniu przyjaciół i miłośników biegów, a wszystko to wplecione w bajeczną łemkowską krainę.
Tekst: Rafał Bielawa
Zdjęcia: Zbigniew Kowalski / Magurski.com, Ultramaraton Magurski
Minęły raptem trzy tygodnie od ostatniego biegu, w którym wziąłem udział. Niby nogi funkcjonowały bez zarzutu, lecz jeszcze jakby brakowało świeżości, za to chęć do biegania była ogromna. Szukając czegoś ciekawego w kalendarzu biegowym, natrafiłem na Ultramaraton Magurski i mimo że jeszcze liżę rany po tegorocznej edycji, to już teraz wiem, że będę tam za rok. Dlaczego? O tym poniżej.
Krótki wywiad wśród znajomych utwierdził mnie w przekonaniu, że to jedna z tych imprez, na której trzeba się pojawić. Z ust dosłownie wszystkich płynęły same pozytywne oceny, zarówno co do samej trasy, jak i oprawy, wolontariuszy, jedzenia itd. Co było robić, zapakowałem torbę, kolejną i kolejną, do tego śpiwór, materac i jazda do Krempnej.
Po przyjeździe do stolicy Magurskiego Parku Narodowego, a dokładniej po dotarciu do przylegającej do siedziby dyrekcji tego parku szkoły, wpadłem po uszy w niewyobrażalny zgiełk. Placówka oświatowa została zajęta przez biegaczy, do tego wszędzie kręcili się wolontariusze, dumnie prezentujący na swoich koszulkach zwierzynę występującą w pobliskich lasach. Mamy więc sowy, rysie i inne zwierzaki. Odprawa połączona z prelekcją na temat krainy Łemków robi wrażenie, mimo że dość ciepło, to jednak spora grupa uczestników z wypiekami śledzi ciekawą prezentację. Po jej zakończeniu tak w ramach rozgrzewki można było wygodnie ułożyć się w leżakach i obejrzeć film Biegacze, jednym słowem trening, po dotarciu na miejsce, pierwsza klasa.
Z rana impreza zaczęła nabierać właściwego tempa. Na początku jak żółw ociężale ruszyli biegacze pod prysznic ospale. Szarpnęli toboły, by zjeść coś przed świtem... W końcu świst, nogi w ruch i stoję we mgle, wokoło ciemno, a przecież start za niecały kwadrans, jest ciepło, a ma być gorąco. Na lekko, chociaż wiele osób wybiera opcję z gatunku „a nuż zacznie padać śnieg, no może deszcz z gradem”. Podobnie jak pozostali, którzy są tu po raz pierwszy, próbuję przebić mrok i zaczynam zastanawiać się, czy jednak latarka nie będzie dobrym pomysłem. W końcu porzucam tę myśl i ruszam nieśmiało przed siebie.
To, co lubię na biegach ultra, to tych kilka pierwszych kilometrów. Najkrótszy dystans do pokonania 50+ km, a po starcie lecimy w grupie, jakby meta miała być za 10, góra 20 km. Jeszcze nie wybiegliśmy z Krempnej, a już słychać jak nasz ociężały pociąg świszcze, dyszy i sapie, a pot się leje strumieniami. Pod górkę krok krótki, sprężysty, biegacze obserwują się bacznie, wypatrując tego, kto pierwszy przejdzie do marszu. Nikt jednak nie chce być tym, który zaczyna, więc świst staje się nie do wytrzymania, ścieżka mokra od potu i... w końcu każdy wybiera swoje tempo. Zanim ruszyłem, miałem kilka chwil, aby zapoznać się z trasą i uradował mnie fakt, że częściowo szlak pokrywał się z trasą Głównego Szlaku Beskidzkiego, a jeśli biegł granicą, to także po ścieżce oznaczonej kolorem czerwonym. Chciałoby się zakrzyknąć: „Nareszcie w domu”.
Mimo porannej mgły było naprawdę fajnie, odczuwało się przyjemny chłodzik, teren falował, raz ostry zbieg w dół, to nieco mocniej w górę. Trasa oznaczona dobrze, nie sposób było się zgubić, ewentualnie wówczas, gdy ktoś dał się ponieść nogom i nie zauważył, że ścieżka wybiera nieco mniej oczywisty kierunek. Już po kilku kilometrach pojawiły się czerwone oznaczenia GSB, a mi biegło się naprawdę przyjemnie. Zanim zbiegłem do Kątów, przed oczami zobaczyłem scenę z naszej wyprawy z Kamilem, gdy pewien miły człowiek w lesie przy szlabanie z uśmiechem na twarzy oznajmił „Panowie, jeszcze tylko 170”. Tu oczywiście nie było mowy o tak długiej wyrypie, ale scena, która pojawiła się przed moimi oczami, należała do tych bardzo przyjemnych. W końcu ostry zbieg do wspomnianych Kątów i spokojne, chociaż mocne wejście na Łysą Górę. Tak naprawdę ten fragment wystarczyłby za cały wyścig, przepiękny wschód słońca, do tego cudownie zalane mgłą doliny. Było bajecznie, przyjemnie i żałowałem, że tym razem nie wybrałem biegania z aparatem.
Do samej Chyrowej, gdzie tylko się dało, wypatrywałem tych widoków i było naprawdę świetnie. Pierwszy punkt żywnościowy oczywiście rozbity niby ot tak w pobliżu uroczej cerkwi, do tego pomocni wolontariusze i chciałoby się tam zostać już do wieczora. Jedzenie obfite, różnorodne, ale cóż, trzeba ruszyć dalej. Nawet kilka kilometrów asfaltu, których bało się większość biegaczy, minęło spokojnie, bez wielkich problemów dla psychiki i nóg. Temperatura jednak podnosiła się nieubłaganie, stopień tu, stopień tam. Gdzieś przy asfalcie ktoś częstował nalewką, ale zrezygnowałem. Dopytując o warunki na trasie, dostałem informację, że trochę błota można spotkać. Nie do końca w to uwierzyłem i jak człowiek małej wiary miałem się nie raz przekonać, że wybór butów, zdeterminowany drobną kontuzją, nie należał do optymalnych. To jednak detale. Muszę przyznać, że trasa była bardzo przyjemna, sporo fragmentów biegowych, kilka mocnych podejść, fajne ostre zbiegi. Nie można było się nudzić. Gdzieś po drodze dodatkowy punkt z wodą, gdzie można było spokojnie ugasić pragnienie i jazda dalej. Biegłem od kilku do kilkuset metrów za Rafałem Kotem, spokojnie kontrolując to, co działo się na trasie. Do pewnego czasu, ale daruję sobie dramatyczne opisy i powiem, że gdzieś w okolicach 50. kilometra zrobiło się już tak pięknie, że mój organizm zrobił wszystko, aby się zatrzymać i spokojnie chłonąć okolicę.
Tylko dzięki temu mogłem przeżyć spotkanie z pięcioma owczarkami, które czy to wygłodzone, czy też zszokowane moim stanem, chciały mnie chyba zjeść lub może zmusić szczekaniem do biegu. Może chodziło o to, abym szybciej popędził i schłodził się w przepływającej w poprzek trasy Zawoi? Tempo dramatycznie spadło, a ja mogłem podziwiać opuszczone przez Łemków tereny, dawne wsie z pozostawionymi przy drodze kapliczkami i krzyżami, sady owocowe itd. Wynik sportowy był już dawno bez większego znaczenia, a każdy kilometr był tylko dłuższy i trudniejszy, za to okoliczności przyrody były jak wspaniały puchar! I nie piszę tego, bo wypada, czy jakoś chciałem osłodzić sobie porażkę. Przejścia przez Zawoję przedłużały się w nieskończoność, bo w upale nic nie robi tak dobrze, jak moczenie się w zimnej wodzie.
Gdy zobaczyłem w końcu Wołowiec, pomyślałem, że oto koniec mojego ultramaratonu. Okazało się jednak, że nie za bardzo mam tu szansę na zejście z trasy, dałem się namówić na dalszą wędrówkę. Muszę przyznać, że aż tak pięknie jak w pierwszej części biegu już nie było, teren przyjemnie falował, ale dzięki temu, że nie zszedłem z trasy, mogłem odwiedzić Bacówkę w Bartnem. Wypiłem tam więc szklanicę napoju gazowanego obfitego w cukier i ruszyłem dalej. Tym razem, podobnie jak podczas bicia rekordu GSB uczynił to Wojtek Probst, ruszyłem na przełaj, za nic mając zalewające nogi błoto. Góra i dół i tak prawie do samego finiszu. Gdzieś pod koniec wyłączyło mi się zasilanie, ale wstałem i doszedłem do mety. Organizatorzy byli tak mili, że zapewnili mi jeszcze kilka atrakcji, dostępnych dla jakże wąskiej grupy miłośników biegania, ale to niech pozostanie tajemnicą poliszynela.
Koniec końców, gdy ponownie dotarłem do Krempnej była już noc i trwało ognisko, czyli ostatni punkt atrakcji na Ultramaratonie Magurskim. Nad nami rozgwieżdżone nieskończoną ilością gwiazd niebo, a pod ręką skończona ilość kiełbasek, pieczywa i napoju złocistego. Rozmowom nie było końca. To, co mnie ujęło chyba w tym wszystkim najbardziej, to po raz kolejny wolontariusze i ich podejście pełne pasji. Obserwowałem to od samego rana, gdy schowany w kącie jadłem śniadanie, widząc jak jedni z nich porządkują stół z taką starannością, że niejeden z nas nie uczyniłby tego w swoim domu. Potem podczas biegu, gdy podawali napoje i jedzenie, dopytywali czy wszystko jest w porządku, czy też nawet wtedy, gdy ze zdziwieniem obserwowali, jak wylałem na siebie wielką miskę wody. Bieganie wśród takich ludzi to czysta przyjemność; pozdrowienia, krótkie rozmowy, poklepanie po plecach to wszystko jest takie... naturalne. Na pewno muszę tam wrócić – sportowo, aby poprawić słaby wynik, towarzysko – by spędzić trochę czasu z organizatorami i wolontariuszami w cudownych, podkreślam to ponownie, przecudownych okolicznościach przyrody.
Rano, tym razem z aparatem, wróciłem na trasę biegu, jeszcze raz rzuciłem okiem na Nieznajową, Zawoję i Wisłokę. Mimo problemów, to był świetny czas spędzony w cieple, słońcu, na bieganiu i dłuuuuugich spacerach.
Polecam. A organizatorom życzę, aby jeszcze się rozwijali i rośli w siłę, z jednym zastrzeżeniem, nie zmieniajcie się!
Ogólna ocena biegu: 6/6
BIO: Rafał Bielawa – niewolnik czerwonego szlaku, obecnie zawodnik Inov-8 Team Polska, rekordzista Głównego Szlaku Beskidzkiego, fotograf, lubi dobrze pobiegać i równie dobrze zjeść, wygrał, zajął wysokie miejsce lub po prostu ukończył kilka fajnych biegów w Polsce i zagranicą (m.in. Bieg 7 Szczytów, Bieg Rzeźnika Classic i Hardcore, Enigma, Niepokorny Mnich, Łemkowyna Ultra Trail, UTMB, Grand Trail Orobie).